Mądrość gospodyni domowej
Pewna młoda matka pięciorga dzieci zrezygnowała parę lat temu z dobrze płatnej i przynoszącej satysfakcję pracy. Zrezygnowała, by swoje dzieci wychować osobiście – wraz z mężem – nie zaś za pośrednictwem niań i przedszkoli. Gdy najstarsze dzieci osiągnęły wiek szkolny, wysłała je do szkoły.
Nie trzeba było wiele czasu, by zorientować się, że cały wysiłek, jaki rodzice włożyli w wychowanie i wczesną edukację dzieci zostanie tu błyskawicznie zmarnowany. Jaka była ich decyzja?
Zabrali dzieci do domu i kontynuowali ich edukację na własny rachunek.
Dziś niedoszła pani prezes jakiejś fundacji – bo matka piątki dzieci jest osobą wykształconą, znającą języki, energiczną i dobrze zorganizowaną – jest zadowolona, bo widzi, jak dobrze rozwijają się dzieci. Jak spokojnie upływa życie rodzinne, w które nie ingeruje instytucja, która uzurpuje sobie prawo do nadawania kształtu wychowaniu i nauczaniu w duchu obcym zasadom chrześcijańskim i zdrowemu rozsądkowi.
Właśnie, zdrowemu rozsądkowi. Matka pięciorga dzieci nie jest na szczęście intelektualistką, tylko zwyczajną, trzeźwo myślącą kobietą. Choć ukończyła dobre studia humanistyczne, to nie przede wszystkim wykształcenie, ale skłonność do uważnego, krytycznego spojrzenia na rzeczywistość, wyciąganie logicznych wniosków, zadecydowały o jej wyborze.
O takich kobietach, które wyłączają się z nurtu życia zawodowego i pozostają w domu dla podjęcia ważniejszych zadań mówiło się niegdyś: gospodyni domowa. W latach komunizmu unikano jak ognia określenia pani domu. Być panią czegokolwiek, to znaczy panować, sprawować władzę. W tym wypadku, panować nad pożądanym kierunkiem wychowania dzieci – dla Boga.
Liberalny świat, który ceni przyjemność i osobistą satysfakcję bardziej niż obowiązek, nie może w żaden sposób przełknąć – tak samo jak nie mógł świat komunistyczny – tej okropnej pani domu.
Pojęcie to sugeruje zupełnie inny rodzaj satysfakcji – satysfakcji z tego powodu, że wypełniło się dobrze obowiązek stanu. Że dom stał się twierdzą dobrych obyczajów. Że panuje w nim ład. Konsumpcja, rozrywka, prestiż, ambicje osobiste pozostają na innym planie. Z perspektywy panowania we własnym domu, pełni życia duchowego we własnej rodzinie, przestają roztaczać swe zwodnicze czary. Widzi się ich bezużyteczność wobec zadania, które nie jest pierwszym lepszym. Zleca je Bóg.
Emerytowany arcybiskup Bolonii, kardynał Giaccomo Biffi zwykł powtarzać, że w dzisiejszych czasach utrata rozumu jest czymś gorszym niż utrata wiary. Płytkość życia umysłowego, odejście od kategorii arystotelesowskich i tomistycznych – czyli od logiki, konkretu, trafnej definicji, prawidłowego rozeznawania przyczyny i skutków, czyli od nazywania rzeczy po imieniu, na rzecz przeżyć, wrażeń, doświadczeń, emocji, marzeń, przywiązywania nadmiernej wagi do rozwoju własnej osobowości i innych fantomów, które przeczą rozumnej naturze człowieka – ma skutki fatalne. Zarówno dla życia duchowego – powoduje uwiąd wiary – jak i rodzinnego. A w konsekwencji także społecznego. Również dla polityki.
Zdrowe logiczne myślenie zawsze prowadzi do Boga. Człowiek myślący musi zadać sobie pytanie o przyczynę wszystkiego i nie da sobie wmówić, że „na początku był wielki wybuch”, albo „na początku był pył kosmiczny”. Dobre matki , dobrzy ojcowie widząc nieodpowiedzialne życie nauczycieli swoich dzieci nigdy nie wpadną na pomysł, że są oni lepszymi wychowawcami niż oni sami. Zaś przeglądając podręczniki szkolne, pełne błędów logicznych, nowomowy i żałosnego eksperymentatorstwa, nigdy nie dojdą do wniosku, że są one lepszą propozycją dla ich dzieci niż arcydzieła literatury – począwszy od tradycyjnych baśni, klasyki literackiej w najlepszych przekładach, i od „Pana Tadeusza”. Znajdą dobre podręczniki – nierzadko wydane wiele lat temu, ale świetnie zredagowane, interesujące, pociągające i pozbawione błędów – i dobrych nauczycieli. I będą uczyć po swojemu.
Taki wybór oparty na zdrowym rozsądku daje się także zauważyć w tych nurtach życia Kościoła, które przeciwstawiają się tzw. pluralizmowi w kwestiach wiary. Pluralizm, idąc za głosem „wolności” prowadzi do odrzucenia poprawnego rozumowania w życiu religijnym, a w rezultacie – do odrzucenia wiary. Wiara w Trójcę Świętą ustępuje na rzecz pseudomistycyzmu. O niebezpieczeństwach związanych z wyborami czysto uczuciowymi w tej dziedzinie mówił św. Pius X w encyklice Pascendi Dominici gregis.
…wedle modernistów objawienie Boże nie może stać się wiarygodne dzięki znakom zewnętrznym i dlatego ludzie mogą być skłaniani do wiary jedynie przez własne doświadczenia lub prywatne natchnienia. (1907r.)
Według modernistów kto nie „czuje” Boga, nie może Go znaleźć poza swoim wnętrzem. Cenią jedynie uczucia, przeżycia i doświadczenie religijne. Zapominają, że źródłem życia wiary są prawdy wiary. Niezmienne i wieczne. Przekazane przez samego Boga.
Dom, czyli skansen
Coraz częściej spotykam takie domy:
Firaneczki, zasłonki. Tu bieleje jakieś płócienko, lśni w oknie koronka, na stole śmieją się kwiaty wyhaftowane na serwetce. Donice, w nich kaskada ziół domowej hodowli. Kosze pełne owoców (często z własnego sadu). Własnego wypieku chleb z apetyczną skórką. Zapachy przyrządzanego w domu zdrowego, choć prostego jadła. Inny szyk w kuchni, która przestaje być laboratorium preparowania posiłków, czy garkuchnią, która „wydaje dania”, a staje się miejscem, gdzie rodzina celebruje obiady i kolacje. Miejscem wspólnego zasiadania do stołu – a taka okoliczność przecież zawsze jest świętem. W każdym razie zawsze nim była w Polsce. Tej prawdziwej. Nie bez powodu Adam Mickiewicz wraca kilkakrotnie, w kolejnych księgach „Pana Tadeusza” do tego, w jaki sposób goście soplicowskiego dworu siadali do stołu. Za każdym razem w specjalny sposób, by dostosować się do wymogu chwili. Na tym przecież polega kultura. Bogactwo i urok życia.
Przy stole nie siedziało się, by się razem nudzić, w milczeniu pochłaniając pokarmy, czy grać sobie na nerwach, tylko by praktykować – przy akompaniamencie miłych odgłosów biesiady – sztukę konwersacji. Niekiedy zgiełk rozmów przerywał inny,
zachwycający swoim delikatnym tonem, dźwięk: brzęk uderzenia w złotą tabakierę. Znak, że chce przemówić ktoś w tym gronie najgodniejszy. Ileż w „Panu Tadeuszu” takich szczegółów, smaczków, niuansów – subtelnych znaków kultury polskiego domu, która dzisiaj – ku szczeremu zaskoczeniu reżyserów nowego ładu – jakby ożywa.
To nie jest kultura przebrzmiała. Polacy noszą ją głęboko w sercu. Oto przykład pierwszy z brzegu. Młoda dziewczyna po studiach dziennikarskich. Piękna i wykształcona. Cieszyła się, że będzie pracować. Wyszła za mąż, urodziła dzieci. Nie potrafiła – wraz z mężem – pogodzić się z myślą, że będzie musiała kupować dla nich wyschnięte parówki owinięte w folię w osiedlowym supermarkecie, a potem biec po swoje pociechy do przedszkola przez zadymione ulice. Wyjechała z rodziną w głębokie mazurskie lasy…
Szynki wędzą się w domowej wędzarni, a potem suszą w przewiewnym miejscu, wśród sosen. Potem taka szyneczka jeszcze musi dojrzeć – bagatela, przez cały rok! Skąd ci młodzi ludzie wiedzą, jak trzeba się do tego zabrać, by otrzymać coś tak niewysłowienie kruchego i aromatycznego? A, z nad Niemna… Te tajemnice pochodzą z rodzinnych stron ojca pani domu, absolwentki dziennikarstwa, która wolała się zaszyć w leśną ciszę wraz z tymi, których kocha niż być gwiazdą mediów. Wolała mieć prawdziwy, choć bardzo skromny dom, dom z piecem chlebowym, domową kuchnią. Lepsze to, niż robić karierę, a dzieci podrzucać kolejnym opiekunkom, przedszkolom, szkołom.
Jej starsza córeczka zasiada codziennie do fortepianu, tuż przy oknie szeroko otwartym na szumiacy las.
Te domy, to nie tylko domy a istne skanseny. Ile w nich indywidualnych pomysłów, ile zaskakujących udogodnień – często z niecodziennym wykorzystaniem nowoczesnej technologii – ile pomysłowych wynalazków. Tak jak kiedyś w wiejskich chatach i dworkach. Wynalazki są koniecznością, choćby po to, by ogrzać się nie za drogo, by przetrwać zimę wtulając się w ciepło tego gniazda, troskliwymi rękami mężczyzny, ojca i opiekuna opatrzonego, przed mrozem, wichrem i wilgocią. Nieustannie walcząc z przeciwnościami, których tu nie brak.
W takich domach odżywa natura męska: walcząca, mężna, zwyciężająca – tym szczęśliwsza im droga wiedzie bardziej stromo. Bo mężczyzna lubi trudne wyzwania – samotną walkę i samotne zwycięstwa.
Tu budzi się i rozkwita natura kobieca: opiekuńczość, przezorność, zapobiegliwość, wyobraźnia, talenty artystyczne. Wrażliwość na czyjś trudny los. Otwartość na ludzi, kimkolwiek są. Bo kobiety z dala od miasta zyskują oczy, potrafią dostrzec wiele. Przygarnąć wszelką biedę.
Co za szczęście, że Polacy są tak przekorni! Na serio biorą tylko to, co sami odkrywają i odczuwają jako swoje własne. W domu, o którym wspominam, jest miejsce na fotografie tych, którzy odeszli, na książki wydane dawno temu.Ten dom jest zamknięty na głucho przed wrzaskiem telewizora. I broni się sam. Swoją ciszą. Swoim pięknem. Modlitwą, która w tej ciszy trwa. Mądrością i rozsądkiem mieszkającym w nim ludzi.
„Czy są tu jakieś kobiety?”
Na kilka lat przed wojną mówiono o niej jako o „staruszeczce”. Była tak wątła i krucha, że bliscy dosłownie drżeli nad każdym jej krokiem. Z majątku na Wileńszczyźnie nie odważano się wieść ją do stolicy na ślub kogoś z najbliższej rodziny. Podróż w wagonie sypialnym dla osoby jej kondycji mogła być narażeniem życia. Wkrótce wybuchła wojna, syn i zięciowie poszli na front, a ją bolszewicy wyrzucili – wraz z córkami i wnukami – z jej domu, małego dworku w Wielkiej Brzostowicy.
A ona kochała ten stary dworek, nigdy nie chciała przenieść się do wspaniałego pałacu, który nieopodal wybudował jej mąż, Józef Kossakowski. Pałac pełen był dzieł sztuki i luksusów tak rzadkich wówczas jak wodociągi, elektryczność i centralne ogrzewanie.
17 września 1939 roku Maria Kossakowska z domu Chodkiewiczówna z Wielkiej Brzostowicy, o której sądzono, że jest już właściwie umierająca, rozpoczęła wielki tułaczy szlak. Z domu zabrała tylko relikwiarz z Drewnem Krzyża Świętego, darowany przez Grzegorza XVI Stanisławowi Szczęsnemu Kossakowskiemu. Wysiedlona, bez dachu nad głową, znalazła schronienie w pobliskim miasteczku. Miejscowi zaopiekowali się panią hrabiną, słynąca z dobroci, i jej bliskimi. Przytulenie przez obcych ludzi nie trwało długo. Zapadł sowiecki wyrok o wywózce za Ural. Najmłodszy wnuk Marii Kossakowskiej miał pięć miesięcy.
I oto zgłosiła się młoda dziewczyna z miasteczka z propozycją, że przechowa go u siebie. Propozycję przyjęto. Wyniosła dziecko po kryjomu z domu, który przygarnął wygnańców, i we
własnym środowisku przedstawiła je jako swoje, poświęcając własną reputację i nadzieję na małżeństwo. Wychowała chłopca. Gdy miał kilkanaście lat odesłała go rodzinie do Anglii.
Tymczasem Maria Kossakowska z córkami i dwojgiem wnucząt, po kilkutygodniowej podróży w bydlęcym wagonie, została wyrzucona na ośnieżony step. Kazachstan przywitał ich mrozem i całkowitym bezludziem. Jakieś kobiety z koczowniczego plemienia zajęły się z litości zesłańcami; wśród nich Polki doczekały wiosny. Potem pani Kossakowska i bliscy zamieszkali w stajni pobliskiego kołchozu. Pracować mogła tylko jedna z jej córek, Hanna Mineykowa. Śmierć głodowa była realną perspektywą. Nikt jednak nie umarł.
Nagle wydarzenia zaczęły toczyć się jak w sensacyjnym filmie. Do kołchozu przybył niespodziewanie polski zesłaniec, ułan z pułku ułanów krechowieckich, Leonard Tarczewski. Jechał przygodnymi ciężarówkami trzysta kilometrów z innego kołchozu, bo usłyszał, że są tu polskie kobiety. Dowódcą jego szwadronu, nieistniejącego już, był zięć pani Kossakowskiej, mąż jej drugiej córki, Lili Niemcewiczowej. Był to czas, gdy formowało się w Rosji wojska polskie, generał Anders zabierał wszystkich Polaków i przeprawiał się na Zachód. Leonard Tarczewski przyjechał specjalnie, by nie zostawić żadnej Polki z okolicy. Pani Kossakowska i jej bliscy wyruszyli wraz z nim. Została tylko Lilii Niemcewiczowa, tak chora i słaba, że obawiano się, iż nie przetrzyma podróży.
„Nikt nie opowie, jak ciężka była decyzja tego rozstania”, napisał po latach bliski sąsiad i bratanek bohaterki tej opowieści, ks. Walerian Meysztowicz, przedwojenny radca ambasady polskiej przy Stolicy Apostolskiej. „Zgodzono się na nią, by próbować ratować dzieci”.
Podróż dwóch kobiet i dwojga dzieci przez czerwoną Rosję była pasmem niewyobrażalnych trudów i cierpień. „Po długich przeprawach przewieziono je za morze – i literalnie pół żywe, nieprzytomne, rzucono na piasek na perskim wybrzeżu. Ktoś starą panią Kossakowską wydostał do angielskiego szpitala”.
Do innego szpitala trafiła Hanna Mineykowa. Angielskie szpitale w Persji w czasie wojny nie przypominały tych dzisiejszych. Tu się naprawdę szczerze i troskliwie zajmowano ludźmi. Każdy człowiek, niezależnie od wieku, był skarbem i cudem, z którym obchodzono się po samarytańsku – zwłaszcza taki, który przebył męczeński szlak z ojczyzny proletariatu. W niedługim czasie matka i córka znów były razem. Odnalazły się dzieci.
„I wkrótce odnalazła się z nimi Zosia Boniecka, trzecia córka pani Kossakowskiej, z Wilna na Sybir z dwojgiem dzieci wysłana. W wolnej Persji, pod normalną opieką nad dziećmi i kobietami, wróciły siły i zdrowie. Pani Kossakowska została samolotem przewieziona do Rzymu. Miała 78 lat”.
Wkrótce do Rzymu trafiła ocalona z Kazachstanu Lili Niemcewiczowa. Pani Kossakowska żyła jeszcze lat dwadzieścia – pod serdeczną opieką sióstr zmartwychwstanek, od których otrzymała na resztę życia dach nad głową. Zgromadzenie Sióstr Zmartwychwstanek założyły zresztą w Rzymie dwie niezwykłe panie z dworku pod Grodnem – matka i córka Borzęckie, pod opieką i z pomocą ojca Semenenki. Jak twierdzą naoczni świadkowie współżycie w tym zgromadzeniu miało wiele cech wspólnoty rodzinnej, takiej, jaką spotykało się w wielu kresowych dworach. Jakąś tkliwość, ciepło, dobroć – nigdy nie na pokaz.
Bezdomna pani z Wielkiej Brzostowicy, zajęta była na co dzień modlitwą, różańcem i drobnymi pracami ręcznymi. Zbierała zewsząd gałganki i wyplatała z nich chodniki. Papież Pius XII przyjął ją na audiencji i oglądał relikwiarz Krzyża Świętego, który ocalał ze wszystkich kataklizmów i który zawsze miała przy sobie.
Przechodzić obok wszystkiego, co nieistotne
To wszystko może wydać się fantastyczną opowieścią tylko komuś, kto nie znał jej, gdy była jeszcze pełna sił. Nie znał kobiety, która żyła całkowicie dla Boga, rodziny i osób potrzebujących pomocy – tych nigdy nie brakowało, zwłaszcza, gdy oczy ofiarodawczyni były tak uważne, a uszy wyławiały każdą, nawet najcichszą skargę. Życia niezwykle skromnego, mimo, że bohaterka tej opowieści dysponowała wielkim majątkiem.
„W małych pokoikach drewnianego dworku upływało jej życie – nie miała nic z chęci błyszczenia po Paryżach i Rzymach, jak niektóre jej krewne. Nie myślała o utrzymaniu senatorskiej pozycji w kruszącym się społeczeństwie…” Wcześnie owdowiała. Gdy dzieci, których było czworo, wyszły z domu, jedyną rzeczą, o która dbała była budowa nowego kościoła w Brzostowicy, pobliskim miasteczku. Rosjanie zabrali na cerkiew stary kościół w Wielkiej Brzostowicy (budowany przez Chodkiewiczów w XVI w.) i oszpecili go swoimi kopułami. Katolicy zostali bez kościoła. Maria Kossakowska, która nigdy nie zabiegała o dobre stosunki z władzami. zdołała sobie tylko wiadomym sposobem uzyskać pozwolenie okupantów na wybudowanie nowego kościoła. Przecierano oczy ze zdziwienia, gdy w połowie drogi między pałacem Kossakowskich (zamieszkała w nim synowa z dziećmi), przylepionym do niego dworkiem, a miasteczkiem, powstała świątynia wzorowana na paryskim kościele Saint Suplice. Wybudowana i wyposażona wyłącznym kosztem pani hrabiny. Kościół poświęcony św. Józefowi stał się kościołem parafialnym.
„Szpaler ze strzyżonych drzew prowadził z jej dworku do kościoła – i tamtędy, blisko przez pół wieku, szła na nabożeństwa mała, zawsze jednakowo czarno ubrana, żywa w ruchach. Duże jej dochody z czarnoziemnego Jampola i z lasów Petrykowi szły na pomoc wszelkiej biedzie – pomoc tak dyskretną, że tylko z rzadka o niej się wypadkiem dowiadywano”.
Po zakończeniu I wojny, Rosjanie zwrócili oszpecony kościół; on także został przywrócony przez panią Kossakowską do dawnej świetności.
„To jej wyłączne zainteresowanie sprawami religijnymi, przy zupełnej obojętności dla spraw politycznych i kulturalnych”, podsumowuje ks. Walerian Meysztowicz, „wydawało się na tle współczesnym jakąś abdykacją, jakimś ograniczeniem, które chętnie przypisywano wąskim zainteresowaniom, biorąc to za zacieśnienie horyzontu umysłowego. Dziś myślę, że była w tym mądrość ta sama, która kierowała Ojcem Kolbe w jego >Rycerzu Niepokalanej<. Ta mądrość, która przechodzi obok wszystkiego, co nie jest istotne, by całą siłę poświęcić najistotniejszej sprawie. Pani Kossakowska nie przejmowała się polityką, jakby wiedząc, że z takim trudem zatrzymany na lat dwadzieścia bieg historii w dalszej rzeczy kolei przekreśli to, co osiągnięto walką w polu; nie dbała o taką czy inną budowę społeczną, jakby widząc jej przemijanie i kruchość. Nie interesowała się sztuką, ani w ogóle kulturą – oprócz najgłębszej kultury religijnej. (…) Była zawsze nie tylko pogodna, ale i wesoła, gotowa do cieszenia się każdą drobną radością. Nie narzucała swojej pobożności nikomu…tylko modliła się za tych, którzy z prostej drogi schodzili”.
Takich postaci znały więcej kresowe krainy Rzeczypospolitej. Niektórzy tylko mieszkańcy kresowych dworków i dworów ocaleli. Dziś nikt nie wspomina o ich roli jako prawdziwych budowniczych Przedmurza Chrześcijaństwa i rycerzy cywilizacji katolickiej. I coraz mniej zrozumiałe – w czasach gdy doczesność, z prymatem polityki, aktywizmu i materialnego sukcesu, wypełniają cały horyzont ludzkiej myśli – staje się ich uparte trwanie na posterunkach obrońców wiary i Ojczyzny, w warunkach tak niesprzyjających.
Niewielka ich grupa została w Polsce. Większość zmuszono do emigracji. Czasem tylko spotkać można kogoś z tamtych stron, ludzi, którzy, jak mówił Wańkowicz, noszą na swoim grzbiecie „przyciężki złom zasad”, których nie potrafią zapomnieć ani odrzucić.
_____________
Cytaty za: ks. Walerian Meysztowicz: „Gawędy o czasach i ludziach”, LTW, 2009