Ludzie bez butów lub lokaje
Cyprian Kamil Norwid ubolewa w jednym z listów nad marginalną rolą ludzi myślących w swoim narodzie. Ci, którzy posługują się refleksją, krytycyzmem i trzeźwą analizą, a przy tym są kompetentni, mają wiedzę i wykształcenie oraz nie działają na zasadzie odruchów, instynktów grupowych, czy niskich pobudek, zwykle eliminowani są z głównego nurtu życia umysłowego przez postaci i prądy modne. Norwid stwierdza:
“Ale cała Polska, poniżywszy zupełnie od tyla czasu całą Inteligencję swoją i w y ł ą c z y w s z y j ą z w a g społecznych i zamieniwszy na korepetytorów, pisarków, klientów, rezydentów – naturalnie że w najważniejszych pytaniach zupełnie jest nieoświecona i niewczesna”. (List do Mariana Sokołowskiego z 6 lutego 1864; “Pisma wszystkie”, t. IX, s. 129). Poeta dodaje:
“Kiedy cała Inteligencja są ludzie bez butów lub lokaje, nie może być odwagi cywilnej – i nie ma jej” (tamże).
Czy Norwid miał rację narzekając na upokarzający los osób mających odwagę myśleć, wyciągać wnioski, czyli iść pod prąd strumieniowi idei wielkiego świata lub po prostu przeciw małym interesikom, nędznym ideom i zwyczajnemu tchórzostwu ludzi ustosunkowanych?
Juliusz Kaden – Bandrowski wspomina moment, gdy jego ojciec, szacowny krakowski lekarz, z powodu pragnienia, by na co dzień przebywać w eleganckim świecie, w ciągu jednego dnia wyzwolił się – raz na zawsze – ze swoich obowiązków wobec ludzi chorych. Przyjął posadę dyrektora teatru. Chciał błyszczeć, być podziwianym i przeżywać możliwie często wielką galę – premiery, oklaski, zachwyty, gratulacje, kosze kwiatów, przyjęcia, toasty.
Żeby zerwać z dawnym życiem doktor Bandrowski musiał uciec się do psychodramy.
„Rano, po śniadaniu, kazał ojciec wyjść Tomaszowi [staremu służącemu] do sieni i zadzwonić w charakterze chorego. Musieliśmy być przy tym wszyscy w przedpokoju.
Cóż miał Tomasz robić? Zadzwonił i jak mu kazano, spytał w drzwiach:
- Czy zastałem pana konsyliarza?
Ojciec ukłonił mu się nisko i odpowiedział:
- Przepraszam pana dobrodzieja, ale pan doktór wyjechał i nigdy już nie wróci.
Wybuchnęliśmy śmiechem. Tomasz się zaczerwienił, ojciec dobył z pularesu papierek dwudziestokoronowy i wręczył go uniżenie pacjentowi:
- Służę panu dobrodziejowi i bardzo przepraszam za zawód. Pan będzie łaskaw powiedzieć chorym pana konsyliarza, że każdemu chętnie zapłaci, byleby ich już nigdy w życiu nie oglądać”. (J. Kaden – Bandrowski: „Miasto mojej matki”).
Tomasz się nie śmiał, bo całą tę maskaradę, zabawę w odwracanie ról, uznawał za rzecz gorszącą. Jako człowiek myślący logicznie traktował hierarchię jako fundament budowy świata.
Świat ze zakłóconą hierarchią – a zawód dyrektora teatru, miejsca rozrywki i maskarady, stał, w jego poczuciu hierarchii, daleko niżej niż czcigodne powołanie lekarza – i był mu z natury rzeczy obcy.
Stary sługa wymówił zresztą służbę niedługo potem, w dniu, gdy jego pan, przejęty modnymi ideami równości społecznej, posadził którejś niedzieli przy stole w jadalni chłopską parę z podkrakowskiej wsi, która pojawiła się w całej paradzie malowniczego krakowskiego stroju i w doskonałych nastrojach, a Tomasz miał tym ludziom usługiwać.
Wtedy Tomasz uznał, że system hierarchiczny porządkujący świat według odwiecznych zasad został w tym domu zburzony. Mimo miłości, jaka łączyła go z Bandrowskimi, musiał odejść. Dlaczego? Dla tego prostego, lecz rozumnego człowieka nie uczucia, lecz myślenie i wypływający z niego obraz porządku, odzwierciedlenie struktury stworzonego świata, był ważny.
Henryk Sienkiewicz zmuszony był w swoim życiu przyjmować posadę korepetytora, a nawet „pisarka”, czyli dziennikarza – żeby nie głodować. Ta ostatnia ciążyła mu wyjątkowo. Bo nawet najzdolniejszy dziennikarz nie jest w stanie utrzymać się dłużej w roli niezmiennie zabawnego lub oryginalnego komentatora, w sumie błazna, trefnisia, w pałacu ludzkiej próżności. Nieliczni tylko nie wypadają, wcześniej czy później, z roli „osobowości medialnej”. Zwłaszcza, gdy są ludźmi rozumiejącymi w głębi duszy bezsens swojego uwikłania w odgrywanie tej dziwacznej roli. Doskonale rozumiał miałkość światka dziennikarskiego Henryk Sienkiewicz, po ślubie z Marią Szetkiewiczówną zmuszony do podjęcia pracy jako redaktor warszawskiego „Słowa”:
„Co za pies ze mnie”, wspominał w listach do Witkiewicza, „że muszę tak harować, i to w rzeczach, których nie cierpię. Prócz tego chodzi za mną tuman konkurencji, niechęci, złości, nienawiści, plotek, intryg, polemik….(…) Każdy dziennikarz m u s i żyć w infamii. Tysiące małostek, podłostek, egoizmów, miłostek własnych, insynuacji tworzy atmosferę, która wzrokiem nie da się ocenić, ale która zaczadza z wolna”.
Rodzina Potockich nadawała życiu towarzyskiemu Krakowa XIX wieku arystokratyczny rozmach. Ród ten specjalizował się w wydawaniu oryginalnych bali w pałacu „pod Baranami”; uważano je za „fundament karnawału”. W 1913 roku w Krakowie wydano karnawałowy bal w pałacu na rogu ul. Brackiej i Rynku, własności Potockich z Peczary. Goście przybyli w strojach z czasów Ludwika XVI i Marii Antoniny. Gospodarz, Franciszek Potocki, niczym postać z opery, w białej peruczce i „fraku beżowym Directoire”. Stosowne kostiumy dostała także służba. Kiedy rozbawiona Zofia Zamoyska z Wysocka zwróciła się do jednego ze służących z porozumiewawczym mrugnięciem: „A to z nas małpy zrobili, prawda Wojciechu”?, ten odpowiedział z zupełną powagą: „Ze mnie nie, proszę pani hrabiny” (por. Aldona Cholewianka, „Wiadomości Ziemiańskie”)
Jaki stąd mógłby płynąć wniosek dla nas, Polaków, dziś?
Liberalny świat wzywa do nieustannej maskarady.
Stara anegdota pokazuje niebywale dziś rozpowszechnione pragnienie, przeradzające się często w chorobliwe uzależnienie, połączone z zatraceniem wszelkiego krytycyzmu i odrealnieniem: Być obecnym w mediach. Zasiadać w studio telewizyjnym. Oglądać swoją twarz na ekranie, czytać o sobie w gazetach. Być w mediach, czyli: „zaistnieć”. Powtórnie się narodzić. Tym razem do życia „prawdziwego” – bo właśnie tam, gdzie publicznie wypowiadają nasze nazwisko z szacunkiem, gdzie nas zauważają, jest rzeczywistość prawdziwa:
Spotykają się na ulicy dwaj znajomi. Jeden, jeszcze niedawno tak przygaszony, dziś jest rozpromieniony i szczęśliwy. „Co się stało?”. „Nareszcie wiem, że żyję! Wystąpiłem w reklamie Coca – coli!”.
Wystarczy być
W filmie Hala Ashby „Wystarczy być” (1979r.) zawrotną karierę polityczną robi ograniczony umysłowo – prawdopodobnie z lekkim psychicznym defektem – człowiek , który przez całe życie pracował jako ogrodnik u pewnego starszego pana, i całą wiedzę o świecie czerpał z telewizji (gra go Peter Sellers). Przypadek sprawia, że ogrodnik trafia – po wypadku ulicznym, którego jest ofiarą – na salony milionera. Jego majętni protektorzy robią z niego maskotkę mediów. Amerykańskie wcielenie Nikodema Dyzmy, nie potrafiący sklecić żadnego sensownego zdania tak, by zawierało ono początek i koniec, wzbudza niebywały entuzjazm reporterów i sprawozdawców telewizyjnych oraz grona klakierów towarzyszących wszystkim ustosunkowanym osobom, swoimi niejasnymi wypowiedziami, oraz sposobem bycia, typowym dla osób znajdujących się poza rzeczywistością. Biorących pozory za realność. Otoczenie protektorów ogrodnika uznaje to za szczyt towarzyskiego wyrafinowania. Film to studium konformizmu i zarazem błyskotliwy obraz skutków, jaką przynosi kokietowanie dowolnego środowiska – wystarczająco zwartego i solidarnego – głupotą. Przylepione uśmieszki fanów ogrodnika, z których nikt się nie wyłamie, nikt się nie zdradzi, że rozpoznał oszusta, zapowiadają epokę królowania uperfumowanego kłamstwa w życiu publicznym. Enigmatyczne teorie głoszone z coraz większą swadą przez naszego bohatera – w miarę jak potęguje się zachwyt widzów tego spektaklu – na temat sensu życia, bieżących wydarzeń, przyszłości etc., uznawane są za objawienie. Oszałamiająca kariera polityczna ogrodnika jest już tylko prostą konsekwencją tej komedii omyłek. Dziś jesteśmy świadkmi podobnej degradacji umysłowej wielu osób publicznych, które zaakceptowały fałszywe reguły gry.
Ciekawostka: ten nieco zapomniany – a szkoda, gdyż ogrodników brylujących na salonach politycznych i zasiadających w gabinetach, mamy dziś szczególny urodzaj – film powstał wg powieści Jerzego Kosińskiego pod tym samym tytułem. Urodzony w Polsce, osiadły w Ameryce pisarz pochodzenia żydowskiego jest także autorem pamiętnej książki „Malowany ptak”, która ukazała się w latach 80. XX wieku. To jedna z pierwszych publikacji na Zachodzie ukazujących Polaków jako antysemitów, zwyrodnialców i okrutników. Osobników bliższych raczej światu zwierząt niż ludzi. Niebywały rozgłos towarzyszący książce – wiele wydań i entuzjastyczne recenzje – otworzył epokę zniesławiania Polaków w Stanach i w Europie.Kosiński przeżył bezpiecznie całą wojnę dzięki polskiej rodzinie katolickiej, która ukrywała go z narażeniem własnego życia, na podkarpackiej wsi. Dyskretnie pomagał chłopcu i rodzinie jego opiekunów bohaterski proboszcz ks. Eugeniusz Okoń.
Czy Kosiński nie przedstawił w „Wystarczy być” swojej własnej historii, zręcznie artystycznie przetworzonej? Historii mistyfikacji, której konsekwencje siegają o wiele dalej niż pierwsze zamysły i cała misterna aranżacja…
Minęło niedawno dwadzieścia lat od dnia, gdy Jerzy Kosiński odebrał sobie życie.
Jedyny warunek godności człowieka
Godność człowieka jest dziś na ustach wszystkich. Są ludzie, którym nie pozwala ona zgiąć kolan w kościele. Inni niebywale się srożą i obrażają, gdy ktoś ich lekko choćby upomni; ich godność cierpi wtedy zbyt mocno. Jeszcze inni nie wezmą się za nic w świecie za posprzątanie po kimś czy usłużenie komuś, i mają zawsze usta pełne wymówek, że to jest poniżej ich godności. Są matki, które zasłaniają się swoją godnością, by nie urodzić dziecka. Są żony, które nie chcą, z uwagi na swoją wyjątkową “kobiecą godność”, być poddane mężom. I są mentorzy i nauczyciele, którzy w miejsce Boga wstawiają człowieka. Przekonują, że człowiek jest kimś tak wielkim, że Pan Bóg stworzył go „dla niego samego”.
To on powinien być panem wszechświata.
Czy taka jest nauka katolicka?
„Wszystko, co nie jest Bogiem, jest niegodne człowieka”. W tym zdaniu wyraża się godność człowieka. Przypomniał o tym znany niegdyś nauczyciel życia duchowego, XVIII wieczny
jezuita, o. Nicolas Grou.W naszych czasach, gloryfikujących fałszywie pojmowaną godność i wolność, świat odczuwa szczególną awersję do pomysłu, by człowiek trzymał w ryzach swoje zmysły. Powinien pozostać ich niewolnikiem.
Św. Tomasz z Akwinu najlepiej rozprawił się z fałszywym pojęciem godności ludzkiej: rzeczy skończone nie zostały stworzone przez Boga dlatego, że są godne miłości, powiedzial Doktor Anielski, lecz są one godne miłości dlatego, że takimi chciał je uczynić Bóg..
Współczesna mentalność tak łatwo odrzuca wszelką wstrzemięźliwość i we wszystkich dziedzinach chce hołdować ciału i namiętnościom ludzkim – z których pycha jest najgroźniejsza – ponieważ nie ma żadnego oparcia w religii, która wszystko zwraca ku Bogu.
„Co się podoba Bogu?”, pyta o. Nicolas Grou. „Podoba Mu się właśnie to, czym świat się brzydzi”.
” Bóg miłuje ubóstwo, krzyże, upokorzenia, cierpienia, wszystko, co nas odrywa od dóbr doczesnych, a podnosi nasze myśli do dóbr wiecznych. Świat, przeciwnie, miłuje wszystko, co go wiąże do ziemi, wszystko, co zaciera w myśli pragnienie nieba”.
„Kto lepiej sądzi o wielkości i godności człowieka? Kto sądzi lepiej o jego szczęściu i o tym, na czym to szczęście polega?”.
Wszelka wstrzemięźliwość, panowanie nad swoim ciałem, a także poskramianie własnej pychy- ambicji, chęci dominacji, błyszczenia i popularności – ma nas moralnie oczyszczać. Kosiński pokazał jak łatwo, obrostając w piórka pychy, zyskać największe stanowiska, sukces, pieniądze, władzę polityczną, medialny rząd dusz, w świecie, który uprawia grę pozorów. Dziś – tak jak zawsze. Czyni on wszystko, byśmy wzięli złudzenia za rzeczywistość. (Sam Kosiński, uratowany w dzieciństwie przez polskich katolików, stał się w końcu ofiarą schlebiania, bez żadnych hamulców, zakłamanemu i karmiącemu się kłamstwem światu, który katolikami, zwłaszcza zaś Polakami, pogardza).
Oczyszczenie ma nam pozwolić poznać siebie, czyli stać się pokornym. Kto jest pokorny, czyli lepiej zna siebie, ten ma ufność w Bogu. „Czego potrzeba, żeby zostać świętym? Potrzeba jednej tylko rzeczy – stosowania naszego życia i spraw do tej zasady: >Wszystko, co nie jest Bogiem, co nie jest wieczne, nieskończone, niezmierzone, jak On, nie jest mnie godne<. Stworzony jestem tylko dla Boga. Powinienem to tylko kochać i szanować, o to się tylko starać, co mnie do Boga zbliża…. Powinienem nienawidzić i unikać wszystkiego, co mnie od Niego oddala, co Jego zmusza do oddalenia się ode mnie, co może mnie pozbawić posiadania go w wieczności” (o.N. Grou).
Człowiek wyłącznym centrum – oto rdzeń humanistycznej teologii; w stopniu w jakim człowiek jest wywyższany – Bóg jest pomniejszany w swoim absolucie. Widzimy, że ludzkie samowywyższenie przybiera formę kultu “nowego człowieka”, zauważa prof. Tomas Molnar.
Niejeden z widzów filmu „Wystarczy być” po obejrzeniu go dojdzie do wniosku, że jedyną postawą, jaką warto zajmować w życiu, jaka zawsze się opłaca, jest prawienie komplementów i przytakiwanie, nawet wbrew oczywistym prawdom i faktom. “Wystarczy być” to antyteza opowiadania Andersena, w którym kilkuletni chłopiec wykrzyknął: “Król jest nagi !” Dziś prawie wszyscy uczestnicy życia publicznego, idąc w ślad za ogrodnikiem zasiadającym uroczyście przed mikrofonami, zapewniają gorąco: ależ skąd, król nie jest nagi, król jest nadzwyczaj wytwornie ubrany. Powiedzenie prawdy byłoby bowiem skandalem, zbrodnią i ośmieszeniem się. Ludzie nie boją się Boga. Boją się człowieka w masce.
O. Nicolas Grou dodawał, że do nawrócenia człowieka nie trzeba wielu uwag i dowodów. Jedna uwaga w zupełności wystarcza. Musi być jednak dobrze zrozumiana. A zatem człowiek musi swój rozum ukorzyć… To problem wielu ludzi uważających się za bogów. Takich, którzy twierdzą, że do zupełnego szczęścia i absolutnego spełnienia wystarczy przechytrzyć wszystkich mądrali i wszystkich szczęściarzy – także wszystkich bohaterów reklam, seriali, “tok show” i innych głośnych spektakli – wystarczy być, nakładając codziennie rano na twarz świeże maski, coraz lepiej dopasowane i bardziej czarujące.