List do króla
W młodości ten zubożały szlachcic z Nawarry, Franciszek Ksawery, marzył o błyskotliwej karierze kościelnej. Przystojny i wytworny młodzieniec, syn profesora uniwersytetu w Barcelonie, studiując w Paryżu filozofię i teologię posiadał już w głowie precyzyjny plan, jak się w przyszłości urządzić, by życie jego nie odbiegało od ideału stabilności, wygody, a nawet luksusu. Wytrwale gromadził stosy dokumentów z archiwów rozległej rodziny. By dowieść swojego arystokratycznego pochodzenia musiał wykazać się trzydziestoma dwoma przodkami „błękitnej krwi”, pragnął bowiem wkrótce ubiegać się o fotel w Kapitule Pampeluny.
Pokój w paryskim Kolegium św. Barbary dzielił z pewnym niskim, lekko już starszawym studentem Sorbony, Hiszpanem o imieniu Ignacy, który żył z jałmużny i nie miał żadnego formalnego wykształcenia; o swoim szlachectwie zaś i rycerskiej przeszłości zdawał się w ogóle nie pamiętać. Zdarzało mu się od tego żebraka pożyczać pieniądze, których ten nigdy nie odmawiał, a nawet jakimś niepojętym sposobem dyskretnie podsyłał Franciszkowi zamożnych uczniów, gdy musiał sobie do studiów dorobić lekcjami. Franciszka, człowieka ceniącego ogładę towarzyską i znanego z wykwintnego obejścia, napełniały niesmakiem dziwne, zażyłe znajomości towarzysza z pokoju, z ludźmi bez nazwiska i bez światowych ambicji. Ignacy tymczasem – z czasów paryskich studiów – w niczym już nie przypominał niegdysiejszego hiszpańskiego eleganta, nie rozstającego sie ze szpadą i nie puszczającego płazem żadnej zniewagi, jakim był przed kilkunastu zaledwie laty. Był wówczas tak bardzo przywiązany do swojego wizerunku – jakby to dziś powiedziano – pięknego rycerza w kosztownych szatach, że potrafił, po odniesionej w bitwie paskudnej ranie, kazać sobie na żywca odpiłować kawałek sterczącej kości piszczelowej (źle złożona kość zrosła się wadliwie), by noga zmieściła się w obcisłych jedwabnych spodniach, według najnowszej mody.
Tymczasem ambitny student paryskiego uniwersytetu, a wkrótce i wykładowca filozofii, Franciszek Ksawery (1506 – 1552), w przyszłości wielką część swego życia spędzić miał jako pustelnik. Sam na sam z Bogiem. W niesprzyjającym jakiejkolwiek karierze, całkowicie obcym lub zupełnie dzikim, często wrogim otoczeniu.
Ten porywczy i nieustępliwy młody człowiek, bystry, oczytany i przedsiębiorczy, przyszły święty, najbliższy, jak się wkrótce okazało (jeszcze za czasów studiów), przyjaciel św. Ignacego Loyoli, jeden z pierwszych dziesięciu jego towarzyszy – którzy po zakończeniu studiów, złożeniu ślubów w kaplicy na Montmartrze i zatwierdzeniu reguły przez papieża zaczęli nazywać się jezuitami – przyjął dobrowolnie los samotnego apostoła ludów odległych ziem Dalekiego Wschodu.
Papież, na usilną prośbę króla Portugalii Jana III, wyraził pragnienie, by czterech z dziesięciu współbraci Ignacego Loyoli, kapłanów w jezuickich sutannach, wyruszyło na misje do Indii. Założycielowi zostało „tylko sześciu na resztę świata”, jak ujął to Ignacy, zmierzający konsekwentnie do podbicia całego świata ad majorem Dei gloriam. Sam Ignacy musiał pozostać w Europie, choć nienasyconym pragnieniem jego życia było poprowadzenie krucjaty przeciwko Turkom, jak pisze V. Messori (Jezuici). A w każdym razie udanie się ze swymi uczniami na Wschód, by nawrócić muzułmanów.
“Wyjątkowość Towarzystwa Jezusowego”, pisze Vittorio Messori, “polega właśnie na tym, że nikt przedtem (nawet cesarze rzymscy i nawet papieże) nie wysunął projektu podboju świata, tak jak to uczyniła grupa ludzi, która przyjęła wojskową nazwę (la Compagnia) i która – co trąci niesłychaną zuchwałością – ten żołnierski termin połączyła z ziemskim imieniem samego Chrystusa”.
Z powodu chorób i innych nieprzewidzianych zdarzeń, z tych czterech zakonników do Indii wyruszył tylko jeden, Franciszek Ksawery. Dla tego człowieka niegdyś wielkich namiętności i równie wielkich pragnień wspaniałej kariery, ta całkowita samotność nie stała się żadną przeszkodą w uświęcaniu siebie i zagarnianiu ludzkich dusz dla Boga. Przeciwnie rozwijała tylko jego determinację, geniusz organizacyjny, wyzwalała niespożyte siły psychiczne i fizyczne, zmuszała do nieustannej czujności i wymyślania sposobów najskuteczniejszego działania w warunkach ekstremalnych.
Tak wiele łez pociechy się tu wylewa
Potrafił elegancko i z wdziękiem wpraszać się na obiad do osób ustosunkowanych – w Indiach było wielu Europejczyków, muzułmanów, żydów, prawosławnych – zjawiał się niespodziewanie w podejrzanych tawernach, gdzie grywano w kary i kości, i gdzie sam zasiadał do gry, by pozyskać jakąś duszę dla Chrystusa. Był natchnionym kaznodzieją, katechetą, wykładowcą w szkółkach, które zakładał – zbierał uczniów chodząc po ulicach i drogach i dzwoniąc dzwonkiem. Był, jak pisze jego biograf, włoski karmelita, „krzewicielem odnowy moralnej, nauczycielem modlitwy, spowiednikiem, opiekunem chorych i umierających”, których przygotowywał na chrześcijańską śmierć. Mężem nieustannej modlitwy, dzięki której pokonywał wszelkie przeszkody, także jawną wrogość miejscowych władców i prześladowania religijnych przywódców.
Musiał nie tylko niezliczoną ilość razy walczyć z dziką przyrodą Azji i Oceanii, ukrywać się przez wiele tygodni w puszczy, by nie wpaść w ręce muzułmanów, i unikać śmierci wśród drapieżnych zwierząt i węży trucicieli, nie dać się porwać falom rozszalałego morza, ale także ratować się przed śmiercią z rąk rozbójników, piratów i kanibali.
Od papieża otrzymał tytuł nuncjusza apostolskiego „wobec wszystkich książąt i panów Oceanii, prowincji i krajów na obszarze Indii, od krańca do krańca przylądka o nazwie «Dobrej Nadziei» i ziem z nimi sąsiadujących”.
„W praktyce zażądano od niego – ni mniej, ni więcej – tylko «pozyskania dla krzyża Chrystusowego niemal jednej czwartej ziemskiego globu»”.
Nie przeraził się zakresu misji, nigdy w jej skuteczność nie zwątpił.
Spośród dziesięciu lat, które spędził na misjach, dwa lata przypadły na Indie, dwa na wyspy w archipelagu Moluki – Celebes i na Nową Gwineę oraz dwa na Japonię. Resztę czasu spędził w podróży – w tym trzy lata na morzu, wśród pogan i marynarzy, z reguły pijaków, rozpustników i bluźnierców – gdzie także pełnił swoją misję z żarliwością i całkowitym oddaniem Bogu. “Mnie dobrze jest trwać przy Bogu!”, powtarzał w chwilach największych cierpień i najgorszych zagrożeń.
Jedyną więzią Franciszka Ksawerego ze wspólnotą zakonną były listy. Usilnie starał się tę więź podtrzymać. Błagał o długie listy od współbraci, ze szczegółową relacją o życiu każdego z nich.
Nie odmawiajcie mi tej łaski, prosił. Kiedy raz do roku będziecie pisać do mnie do Indii, opowiadajcie mi o wszystkich po kolei, tak żebym mógł ten jeden list czytać cały tydzień. Ja odpłacę się wam tym samym.
Prosił o szczegółowe wskazówki dotyczące apostolstwa wśród ludów Azji – …mam nadzieję, że za waszym pośrednictwem Pan wskaże mi, jak powinienem postępować, aby tych [braci] nawrócić na wiarę świętą w Niego!
Nić jednak była cienka i ciągle się rwała. „W tamtych czasach, aby przebyć drogę z Rzymu do Japonii i z powrotem, posłaniec potrzebował prawie czterech lat…jeśli wiatry były pomyślne! Toteż pierwsze listy, jakie otrzymał Franciszek, były prawie ostatnimi”. Wskazówki duszpasterskie otrzymywał najwyraźniej inną drogą – „jest tak osamotniony, że musi decydować obierając jako kryterium pociechę wewnętrzną, jaką Bóg pozwala mu odczuć w sercu, kiedy dokonuje właściwego wyboru” – skoro w czasie, gdy przeniósł się z rejonu Malabaru, którego mieszkańcami byli głównie poławiacze pereł, na wybrzeże zasiedlone prawie wyłącznie przez piratów, ochrzcił dziesięć tysięcy osób w ciągu miesiąca.
Niebezpieczeństwa, na które wystawiony jestem – pisał do swych braci w Europie – prace, które podejmuję, są źródłami niewyczerpanymi radości duchownych, tak dalece, że te wyspy, gdzie wszystkiego nie dostaje, mogą przyprawić o utratę oczu, tak wiele łez pociechy się tu wylewa, a pociechy te są tak czyste, tak wzniosłe, tak ustawiczne, że odejmują czucie boleści ciała…W każdej trudnej sytuacji „ćwiczy swego ducha”, jak zalecał w ćwiczeniach jego ojciec duchowy, Ignacy.
Zawsze po katechezie i chrzcie osobiście nadzorował palenie pagód i posągów bożków, co nakazywał nowoochrzczonym. Mówił, że nic nie raduje go bardziej, jak widok fałszywych idoli niszczonych osobiście przez tych, którzy je kiedyś czcili. Potem jedynym jego zmartwieniem było, by kościelne władze przysłały następnych misjonarzy, którzy by podjęli jego pracę i jego zdobycze utrwalali.
Wyciąłem wasze imiona
10 maja 1546 roku Franciszek Ksawery zwierza się swoim współbraciom w liście: By nigdy was nie zapomnieć, by zachować pamięć o was, wspomnienie niezatarte i szczególnie drogie, będące mi wielką pociechą, wiedzcie, bracia moi najdrożsi, że wyciąłem wasze imiona z listów, które od was otrzymałem; imiona zapisane przez was własnoręcznie, i złożyłem je razem ze słowami moich ślubów zakonnych. Ku pociesze, jaką z nich czerpię, noszę je zawsze na sercu.
List, jaki otrzymał po czterech latach od Ignacego Loyoli, czytał klęcząc. Odpowiedział nań:
Mój prawdziwy Ojcze, pośród tak wielu krzepiących i świętych słów zawartych w twym liście przeczytałem na końcu: “Cały twój i zawsze o tobie pamiętający Ignacy”. Piszę o tym ze łzami, tak jak ze łzami te słowa czytałem…Żyliśmy na ziemi oddzieleni od siebie nawzajem dla Jego [Chrystusa] miłości…
Samotność wśród ludzi całkowicie innej kultury, ma zupełnie wyjątkowy smak. Franciszek Ksawery był misjonarzem, czyli kimś, kto spalał się w miłości do Boga i do ludzi, w każdym zakątku olbrzymiego dalekowschodniego świata. „Czuł się posłany zarówno do niewykształconych pogan, którzy oddawali cześć bożkom, do ubogich niewolników pozbawionych nadziei, do zamożnych i wpływowych muzułmanów, jak i do portugalskich katolików, za których się wstydził, bo ich haniebne postępowanie było przerażającym antyświadectwem dla jego nauczania”, pisze jego biograf.
Żeby nawracać wyznawców fałszywych religii uczył się nieustannie nowych języków i dialektów; zabierało mu to mnóstwo czasu. Do Japonii dotarł „na pokładzie dżonki dowodzonej przez pirata, który składał ofiary idolom i słuchał jakiejś dziwnej wyroczni”.
Obserwując wyszukane maniery Japończyków, ich snobizm, pogardę dla posłańców, których wygląd nie nosił śladów zewnętrznego splendoru, i kult nauki, Franciszek na ziemi japońskiej zatroszczył się o pewną przesyłkę z Indii, pełną akcesoriów stanowiących dla wyspiarzy oznaki dostojeństwa i powagi.
„Ubrany w jedwabne szaty godne księcia, przywożąc ze sobą cenne przedmioty, między innymi zegar wybijający godziny, rusznicę, szpinet, kilka par okularów, przybył do miasta [Yamaguchi] w
lektyce i w otoczeniu świty, jak poważny i szanowany ambasador…Pojął, że czas wykorzystać wszystko, czego się nauczył w czasach paryskich. Zaczął rozprawiać o kometach, o zjawiskach niebieskich, o mądrości…I przyszły pierwsze nawrócenia, nieliczne, lecz owocne”. Japończycy cenili „mistrzostwo w sztuce (to znaczy w filozofii i naukach ścisłych)”, uwielbiali uczone dysputy z misjonarzem, czuli się jednak zarazem uzależnieni kulturowo od pobliskich potężnych Chin i wpatrzeni w nie z odcieniem podziwu i zazdrości.
Decyzję o wyjeździe do Chin Franciszek Ksawery podjął właśnie w Japonii, zorientowanej tak wyraźnie ku temu starożytnemu imperium.
„Jeśli to, co mówisz, jest prawdą – słyszał raz po raz od Japończyków – to dlaczego nic o tym nie wiedzą w Chinach?”. To pytanie wystarczyło, by natychmiast rozpoczął organizowanie kolejnej wyprawy. Choć siły jego wyraźnie słabły, teraz, tak jak zawsze, nie zawahał się przed perspektywą podjęcia jeszcze większego wysiłku i jeszcze większych trudów, prowadzony niezawodną zasadą św. Ignacego:
„Ci, którzy chcą przynależeć do naszego Towarzystwa, muszą odpędzić od siebie wszystkie lęki, mogące stać się przeszkodą dla wiary, nadziei i zawierzenia Bogu”.
Miej się na baczności, królu!
Jednak największym konfliktem, w jakim przyszło mu osobiście wziąć udział, wcale nie były zmagania z przedstawicielami dzikich ludów, obcych cywilizacji, czy potyczki intelektualne z wyrafinowanymi pyszałkami, uwielbiającymi sztukę pozorów. Było nim starcie z królem Portugalii, który, mimo deklarowanej wiary w Chrystusa, nie troszczył się o swoje ziemie (część Indii była kolonią portugalską). Pozwalał, by szerzyły się tu nieuczciwości wszelkiego rodzaju, podsycane dziką żądzą zysku. Król Portugalii dawał antyświadectwo Ewangelii, której św. Franciszek tak gorliwie nauczał. On, który osobiście dopilnowywał, by po przyjęciu chrztu przez mieszkańców ziem, na które przybywał, palone były natychmiast pagody i posągi bożków, nie był w stanie pogodzić się z tym, że pod panowaniem chrześcijańskiego państwa pozwala się na ordynarne kradzieże i brutalną przemoc.
Kiedy Bóg będzie Cię za to sądził, królu, nie wytłumaczysz się, że nic o tym nie wiedziałeś, bo moje listy będą świadczyć przeciwko tobie – oświadczał twardo w jednym ze swoich listów do europejskiego władcy.
Oczekiwał od króla Portugalii roli obrońcy cywilizacji chrześcijańskiej, jaką wyznaczał jego status, jaką określały jego obowiązki stanu.
“Miej się na baczności, królu – pisał dalej bosonogi, obdarty misjonarz, którego cały majątek stanowił brewiarz, przybory mszalne i to, co miał na grzbiecie – bo królestwa przemijają, rządy się kończą. Jakże się zdziwisz, gdy w godzinie śmierci przekonasz się, że nie masz już królestwa ani władzy i stałeś się poddanym innego Króla, w innym królestwie, i odtąd będziesz musiał słuchać rozkazów, ty, który tyle razy rozkazywałeś, obyś tylko nie został skazany – Boże nie dopuść! – na wygnanie z raju”. (cyt. za Antonio Sicari)
Z taką mocą przemawiać może tylko głosiciel Ewangelii. A zarazem człowiek gruntownie wykształcony, świadomy, że jest obrońcą cywilizacji chrześcijańskiej. Św.Franciszek Ksawery, wyznawca Chrystusa, wysłannik papieża do specjalnych zadań i święty,występował oficjalnie w obronie nierozerwalnego sojuszu ołtarza i tronu. Takich ludzi potrzebowała wtedy Azja, by ewangelizacja mogła się tu naprawdę dokonać. Takich dziś potrzebuje dziś Polska i Europa, by uchronić się przed ostateczną zagładą.
Wyjaśnijmy:
Rzeczą najbardziej charakterystyczną dla cywilizacji chrześcijańskiej było współdziałanie Kościoła i państwa, władzy duchowej i świeckiej, w umacnianiu w danym narodzie Królestwa Bożego i w strzeżeniu go przed wrogami, pisze jeden ze współczesnych polskich kapłanów.
Pomijam (…) zagadnienie supremacji władzy papieskiej (papież namiestnikiem Jezusa Króla) nad władzą cesarską lub królewską i tylko odwołam się do egzemplarnego modelu funkcjonowania tej dwuwładzy w cywilizacji chrześcijańskiej, by ukazać niezbywalność wynikającego z niej sojuszu (wspólnoty) tronu i ołtarza, czyli ścisłego współdziałania władzy państwowej z władzą kościelną.
Współdziałanie państwa i Kościoła w obronie religii chrześcijańskiej i w normowaniu życia obywateli według jej zasad, zaistniałe na przełomie IV i V w., w następnych wiekach było nieustannie pogłębiane nie tylko praktycznie, ale też i teoretycznie przez rozwój myśli teologicznej. U progu IX w. jawi się dojrzały model sojuszu (nierozerwalności Kościoła od państwa) tronu i ołtarza. W roku 800 miało miejsce doniosłe wydarzenie: Król frankoński Karol Wielki, mieniąc się władcą chrześcijańskim, przyjął w Rzymie z rąk papieża Leona III koronę cesarską. Tak powstałe w Europie cesarstwo chrześcijańskie, związane ściśle z papieską władzą, było ukoronowaniem długoletniego wysiłku Kościoła, którego celem była konsolidacja i organizacja wspólnoty państw chrześcijańskich na nowych podstawach. Cesarz Karol Wielki, w nawiązaniu do chrześcijańskich cesarzy cesarstwa rzymskiego, stał się obrońcą Kościoła w tym zakresie, jaki należał do kompetencji władzy świeckiej.
W ten sposób idea udziału w misji Jezusa władców świeckich zaprowadzała w Europie Królestwo Boże (Respublica Christiana) na ostatecznych zasadach. Cesarz jako pomazaniec Boży miał kierować w sprawach doczesnych całą chrześcijańską społecznością (Christianus populus) w nierozerwalnej wspólnocie (sojuszu) z władzą duchową, papieską. Podkreślam bardzo dobitnie słowa “w nienaruszalnej wspólnocie”, gdyż od nienaruszalności tej wspólnoty uzależniony był cały nowo ustanowiony porządek chrześcijańskiej Europy, stanowiący zarazem fundament cywilizacji chrześcijańskiej z dwóch racji. Po pierwsze, przy modelu dwuwładzy w państwach chrześcijańskich jest rzeczą absolutnie niemożliwą, by któraś z tych władz znalazła się w duchowej opozycji do drugiej: Królestwo wewnętrznie skłócone nie może się ostać (por. Mt 12,25) lub by któraś z nich służyła innym wartościom i innemu panu: Nikt nie może dwóm panom służyć (por. Mt 6,24). Po drugie, władza duchowa, by nie była zmuszona przekraczać swych kompetencji, musi mieć wiernego sojusznika w zarządzie rzeczami doczesnymi. Państwo i Kościół muszą wzajemnie i całkowicie na sobie polegać i się uzupełniać we wspólnym budowaniu i strzeżeniu Królestwa Bożego na tym świecie.
By ukazać, jak ważna jest zasada pomocniczości państwa dla prawidłowego funkcjonowania organizmu narodu chrześcijańskiego, wspomnę tylko o kwestii administracji państwowej, prawa karnego, obronności itd., leżących w gestii władzy świeckiej, która w tym celu posiada odpowiednie środki i narzędzia. Zerwanie tej zasady oznaczałoby zburzenie całego porządku obowiązującego narody przynależące do cywilizacji chrześcijańskiej…
Czy dzisiejsi jezuici, „uwikłani w najbardziej karkołomne uroczyste otwarcia nie tylko w sferze kultury, lecz także polityki” (Vittorio Messori), zaangażowani w ekumenizm, który jest zaprzeczeniem nawracania na Chrystusa (poza nielicznymi wyjątkami), rozumieją tę zasadę i takie postawy, jak postawa ich współbrata z XVI wieku, wielkiego świętego, patrona wszystkich misjonarzy, walczącego wytrwale o chrześcijańskie podłoże cywilizacyjne królestwa Portugalii, z tej racji, że był katolikiem, kapłanem, jezuitą i wysłannikiem papieża?
Wspólnoty chrześcijańskie, które założył św. Franciszek Ksawery w Japonii, przetrwały wśród najokrutniejszych prześladowań. Następcy Franciszka Ksawerego, wśród nich nasz rodak, Sługa Boży Wojciech Męciński TJ, zginęli zamęczeni z najdzikszą furią przez miejscowych rządców, zwanych shogunami.
W trzysta lat po śmierci Misjonarza Dalekiego Wschodu przybyli do Japonii franciszkanie i ku swemu zdumieniu zastali nieskażoną wiarę katolicką, przekazywaną z pokolenia na pokolenie. Zobaczyli ludzi odmawiających Różaniec i modlących się do Matki Bożej, choć przez trzysta lat nie było na tej ziemi żadnego duchownego. Mieszkańcy kilku wiosek znali Ewangelię, katechizm, a w ich sercach utrwalony był obraz świętego z dalekiej Europy, który naucza, uzdrawia i wskrzesza zmarłych.
„Zacznijcie czynić wśród nas cuda, tak jak święty ojciec Franciszek, a potem zobaczymy!” – oświadczył jeden z azjatyckich władców, gdy holenderscy protestanci próbowali oderwać go i jego lud od katolicyzmu. Przypominał wówczas fakty wskrzeszania zmarłych przez Misjonarza Japonii. Było to w roku 1650, na dwa lata przed śmiercią hiszpańskiego jezuity.
Zaledwie czterdziestosześcioletni św. Franciszek Ksawery, zmarł na początku zimy na wysepce Sancian, na której oczekiwał na statek handlowy, który miał go zabrać do upragnionych Chin. Przygotowując starannie swoją podróż, pod formalnym szyldem ambasady królestwa Portugalii, zadbał, by wykorzystać wszelkie swoje prerogatywy, które posiadał jako nuncjusz apostolski – po raz pierwszy i ostatni podczas swych misji.
Statek znajomego kupca nigdy jednak nie dotarł do brzegu wyspy, na której Franciszek, leżący w swym szałasie ze słomy, wycieńczony z zimna i głodu, wpatrywał się na przemian w krucyfiks i daleki horyzont, na którym majaczyły niedostępne Chiny.
Prawdziwy jezuita, z tych żarliwych apostołów, który rozumiał doskonale zasadę św. Ignacego – zawartą także w jego ćwiczeniach duchowych – że w działalności misyjnej „najważniejszy jest nie program, choćby najszlachetniejszy; że warunkiem wstępnym uświęcenia świata jest uświęcenie osobiste, że nie ma zbawienia dla wszystkich bez troski nade wszystko o własne zbawienie; że nie możemy przekazywać Ewangelii naszym braciom, jeśli najpierw nie uczynimy jej naszym ciałem i krwią ‘” (Vittorio Messori, Jezuici).
Po śmierci Franciszka Ksawerego znaleziono sakiewkę, która miał zawsze przy sobie, na szyi, a w niej „skrawki papieru z ich [współbraci] podpisami i z podpisem Ignacego oraz kartkę z wypisaną formułą ślubów zakonnych”.
„W istocie nie ma chyba zakątka na Ziemi”, pisze Vittorio Messori, „gdzie wcześniej czy później nie widziano by pracy jakiegoś jezuity: albo działającego w pojedynkę, albo włączonego w projekt wspólnotowy; to pogardzanego i prześladowanego, to potężnego doradcy wielkich tego świata; zawsze jednak wytrwałego i zdeterminowanego”.
Być jezuitą, to w zamyśle św. Ignacego, „przeznaczenie straszliwie zobowiązujące, być może zbieżne naprawdę z losem Jezusa. Podobnie jak On, uczniowie odwołujący się bezpośrednio do Jego Imienia byli – i są – kochani i nienawidzeni, wychwalani i zniesławiani, przyzywani i wypędzani. Doświadczyli każdego losu, z wyjątkiem obojętności”. (V. Messori)
Jakże się zdziwisz, królu…
Jezus Król, Bóg prawdziwy z Boga prawdziwego, wstępując do nieba, by zasiąść na królewskim tronie po prawicy Ojca, daje Apostołom rozkaz zaprowadzenia na całym świecie Królestwa Bożego. Misja ta polega na poddaniu królewskiej władzy Jezusa wszystkich narodów – pisze cytowany wyżej kapłan. Niewielu dziś to rozumie. Brakuje takich jezuitów i takich misjonarzy.
Jest rzeczą zadziwiającą, że pojęła to bez cienia wątpliwości XX-wieczna polska pielęgniarka, góralka pracująca całe życie w szpitalu dla wenerycznie chorych, Rozalia Celakówna. 5 listopada 1996 roku został otwarty proces kanonizacyjny tej dziewczyny z podkrakowskiej Jachówki, a wkrótce potem oficjalnie ujawniono jej niesłychaną misję związaną z żądaniem Chrystusa, by w Polsce przeprowadzona została Intronizacja Jezusa na Króla Polski.
Dlaczego właśnie tu? Pytanie, na które zdają się odpowiadać także wydarzenia polityczne, toczące się z hałasem i siłą lawiny, począwszy od kwietnia 2010 roku. Pasmo wyjątkowych, tragicznych i podniosłych zdarzeń – które są znakiem. Znakiem i zapowiedzią oraz ostrzeżeniem. Obnażają rzeczywistość, jaka jest (choć wielu wolałoby jej nie znać, zadowalając się jej medialną karykaturą) – zdarzeń rozgrywających się na oczach całego świata, jak na scenie. Rzekoma tajemnica jest tajemnicą poliszynela (Niemcy nazywają ją offenes Geheimnis). Jednak wobec tego nieszczęścia katolickiego narodu ów zadowolony z siebie, tryskający energią wielki świat polityki i biznesu – jak nieraz już w dziejach Polski, samotnie walczącej o zachowanie cywilizacji i katolickiej i wiary – ma tylko zimny uśmieszek i wzgardliwe wzruszenie ramion. Demonstracyjnie zaciska powieki, albo odwraca wzrok, zmieniając nerwowo temat, by nie widzieć sensu i właściwego wymiaru tego, przed czym ucieka. Ale ta ucieczka nic nie da.
Wypadki te coraz silniej odciskają się na sytuacji wewnętrznej – nie tylko Polski! – mają wymiar polityczny, ale przede wszystkim duchowy. Są znakiem i przestrogą dla świata pochłoniętego przez niewysłowioną pychę jego aktualnych politycznych i gospodarczych przywódców.
“Jakże się zdziwisz, królu, gdy w godzinie swej śmierci przekonasz się, że nie masz już królestwa, ani żadnej władzy i stałeś się poddanym…”
Rozalia rozumiała, że nadszedł czas, by świeccy władcy, sukcesorzy rewolucji, depczący Boskie prawa, przestali się czuć tak pewnie. To właśnie z powodu ich pychy ludzkość znalazła się na skraju przepaści. Obraz nadciągającej katastrofy został jej przekazany wiernie i dokładnie, jak na komputerowej fotografii. Tak jak niegdyś władza absolutna Ludwikowi XIV i jego kolejnym dwóm następcom na tronie francuskim, tak dziś pełnia władzy politycznej, gospodarczej – a ostatnio nawet władzy nad dziećmi, wyrywanej ojcom rodzin – uderza do głowy. Uderza ludziom przekonanym o swojej nieśmiertelności i wszechpotędze. O niezwyciężonej sile złotoustego kłamstwa. Ludzie ci nie budują piramid, ale tak jak faraonowie nie chcą umierać, sporządzają kilometrowe miasta podziemnych bunkrów. (Kto nie chce umierać nosi jakieś znamię odrzucenia, mówił św. Augustyn). Nie chcą umierać, bo nie znają już Tego, Kto na nich czeka w godzinie Sądu, Boga Miłości, ale i surowego Sędziego. Nie boją się Go! A święta bojaźń Boża jest początkiem mądrości i zawsze towarzyszyła życiu chrześcijan. Chcą zagarnąć wszystkie bogactwa ziemi – nawet te, co głęboko pod ziemią. Świadomie lub nie, zmierzają do tego, by zniszczyć całkowicie swoje duchowe życie. Także życie swoich poddanych – czyli wszystkich zależnych, w taki czy inny sposób, od ich władzy. Jawnie urągają królewskiej władzy Chrystusa.
Przed zesłaniem kary Bóg zawsze upomina. Daje znak.
“Ile razy Bóg zsyłał na ludzi chłosty, tyle razy dawał też zwyczajne upomnienia”, mówił św. Jan Maria Vianney w jednym ze swych kazań, “przez znaki, żeby nakłonić świat do pokuty. Przed potopem Noe przez sto lat budował swoją arkę i nawoływał ludzi do pokuty. Żydowski historyk Józef Flawiusz opowiada, że przed zburzeniem Jerozolimy bardzo długo pokazywała się na niebie złowieszcza kometa w kształcie miecza, która siała przerażenie wśród mieszkańców ziemi. Ludzie widząc ją wołali: Co to znaczy? Na pewno Bóg ześle jakieś straszne nieszczęście!”
Te dwa wydarzenia, nawiązuje do rozpoczęcia procesu kanonizacyjnego Rozalii ów cytowany wyżej polski kapłan, wstrząsnęły i z coraz większą mocą wstrząsają elitami duchowymi i
politycznymi naszego kraju, zmuszając je do wyraźnego opowiedzenia się za lub przeciw Jezusowi Królowi Polski. W misji Rozalii jest bowiem wezwanie do dokonania Intronizacji (uznania Jezusa Królem Polski), skierowane zarówno do władz kościelnych, jak i świeckich.
Tak jak św. Franciszek Ksawery rozumiał, że bez prymatu służenia Bogu przez przywódców politycznych Europy, zginie ona – a wraz z nią inne kontynenty, na które misjonarze przed wiekami przynieśli prawdziwą religię – i zamieni się ponownie w obszar pogańskiej pustyni, pełnej odrażających posągów bóstw, zasiedlony przez tłum niewolników, tak ta prosta dziewczyna została wybrana, by stać się narzędziem Boga. Nie ślepym narzędziem, bo była doskonale świadoma istoty posłannictwa (dzięki wierze; charakter zaś jej pracy pozwolił jej zyskać orientację, co do rozmiarów zniszczenia moralnego w społeczeństwie) – narzędziem, za którego pośrednictwem, w imieniu naszego Narodu Aktu Intronizacji dokonają razem i jednomyślnie władze kościelne (episkopat) i władze świeckie (prezydent z parlamentem i rządem).
Świeccy i Kościół. Król (czyli reprezentant władzy państwowej) i papież. To stanowi istotę posłannictwa Rozalii i jest w dziejach chrześcijaństwa absolutną nowością.
Jak wszystko, co przekracza rozumienie ludzi pysznych i, dzięki swojej pysze, ciasnych, nowością na początku gniewnie odrzucaną, negowaną i wyśmiewaną.
Zbyt krzyczącą, a więc usilnie zatupywaną, a wręcz nawet zaorywaną (jak dom rodzinny Rozalii – przed kilkoma laty – w małej podgórskiej wiosce)…
_____
Wszystkie cytaty dotyczące św. Franciszka Ksawerego za: Antonio Sicari, „Nowe portrety świętych”, Wyd. Siostry Loretanki, Warszawa