“Czy ktoś tu pamięta dziedzica?”
Moim Czytelnikom na Gwiazdkę
wraz z życzeniami błogosławieństwa Bożego Dzieciątka
oraz by ponieśli całe Piękno i Świętość Bożego Narodzenia do tych Rodaków – gdziekolwiek się znajdują – którzy nie mają domów, nie mają pokoju serca, nie mają wiary, nie mają nadziei
Ewa Polak-Pałkiewicz
„…w wieczornym śniegu, z pierwszą gwiazdą zaczyna się napływ ludzi do oświetlonej kolumnowej sieni. Przychodzą wszyscy, ktokolwiek nie ma we dworze własnej gospodarki, własnej kuci dla siebie i najbliższych: starzy robotnicy, panowie z administracji, dziewczęta z pralni i piekarni, parobcy, kowale, stolarze. Pan i Pani witają wszystkich w sieni, przełamując opłatek, ściskając; prosim dalej! – do sali jadalnej.
Oto od mroźnych drzwi idzie ku Pani, nadrabiając odwagą, dwunastoletni może chłopak. Jasne włosy z trudem przylizane, zbyt długi płaszcz z zawiniętymi rękawami. Sierota. Nie wiedzieć, jak dotąd się uchował. Przy bydle. Łamie opłatek, całuje białą, śliczną rękę. A Pani bierze go oburącz za głowę, podnosi ku sobie twarzyczkę i całuje małego w oba policzki. I czuje na tych policzkach ciurkiem płynące łzy; ręce małego są na jej szyi. Idż dalej! – do sali… Sala jadalna w świetle wiszących lamp, złote ramy portretów. Pod nimi tłoczno wokół w podkowę ustawionych stołów, siano pod obrusami. Pan i Pani usadzają przy stołach – sześć, siedem dziesiątków ludzi. Dymią wazy czerwonego barszczu. Ryba. A potem – kucia; właśnie kucia! Pszenica i groch, rozgotowane z migdałami i makiem, w osłodzonej miodem wodzie (…) Rozwiązały się mowy… w stołowym coraz gwarniej. Wybuchają śpiewy, po polsku, po litewsku…”
Dawniej w Polsce nie wstydzono się powtarzać oczywistej prawdy, że każdy znajdujący się w niższej warstwie społecznej może wiele zyskać przez kontakt z osobami z warstwy wyższej, z natury rzeczy wzorcotwórczej. Może wznieść się moralnie i intelektualnie. Może zakorzenić się w kulturze. Kontakt, który wewnętrznie udoskonala, budzi także nadzieję, otwiera nowe przestrzenie duchowe. Nie było dla nikogo zaskoczeniem, gdy podkreślano organiczną więź łączącą dwór i wieś, gdy stwierdzano krótko i zwięźle, że ziemianie polscy to właśnie pany i chłopy. Gdy mówiono z dumą: Ze szlachtą polską polski lud.
Czy są to kategorie tylko historyczne? Warto zastanowić się nad istnieniem analogii dzisiaj, gdy tyle uwagi poświęcamy tzw. lemingom. Czy owe dawne kategorie nie odzwierciedlają prawdy głębszej niż mogłoby się wydawać – o strukturze także dzisiejszego społeczeństwa? Bo nie wszystko zostało zniszczone. Nie jesteśmy też całkiem wymieszani. Równość postulowana przez komunistów jest mitem. Historia wzajemnego związku i złożonych, nieraz bardzo subtelnych w Polsce relacji różnych grup społecznych nie urywa się nagle, istnieje nadal w odmiennych realiach.
Kto dziś jest odpowiednikiem warstwy szlacheckiej, kto pozostał nosicielem jej cnót? Kto z kolei mógłby reprezentować pewne cechy, a może nawet istotę dawnej warstwy chłopskiej? Warstwy zależnej od tych, którzy stoją wyżej?
W czasach PRL negowano i wyśmiewano tę oczywistość – zgodnie z zasadami myślenia rewolucyjnego – że jesteśmy jako społeczeństwo zróżnicowani. Kulturowo, intelektualnie, materialnie. Że istnieje pewna naturalna hierarchia – która dziś nie musi koniecznie łączyć się ze statusem majątkowym. Dziś wręcz jest regułą, że elity duchowe są ubogie, a w każdym razie żyją skromnie, a plebs opływa we wszystko.
Wspomnienia z przeszłości bywają zaskakujące. Polonistka liceum, w którym uczyła się moja siostra odmalowała kiedyś swoim uczniom scenę z własnej biografii, doroczny objazd włości przez hrabiego Alfreda Potockiego z Łańcuta. Oczy dziecka chłonęły chciwie obraz zaiste bajkowy: kareta była biała, herb złoty… (Potoccy znani byli z zamiłowania do luksusu). Przez uchylone okno powozu wysunęła się smukła dłoń w zamszowej rękawiczce i wyrzuciła garść cukierków. Nigdy już w życiu nic tak nie smakowało jak te cukierki! I choć obraz był mocno kiczowaty, a nauczycielka, wspierająca trzydzieści lat od tego wydarzenia panującą partię klasy robotniczej, zawsze głośno wyrzekała na dolę chłopa ciemiężonego przez pana, to gdy o tym zdarzeniu opowiadała, nagle ubywało jej lat, głos piękniał, a w oczach zapalały się płomienne błyski…
Te błyski pojawiają się dziś w innych oczach. Elity poskomunistyczne też płoną chęcią zakosztowania życia „pańskiego”, cokolwiek by pod tym pojęciem rozumieli, a które wydaje im się po prostu ziemskim rajem. Mit balu, polowania, wielkopańskiej wystawności i „kuchni szlacheckiej”, wszystko rodem z Mniszkówny, jako kwintesencja życia polskiego dworu – mit tak dziś popularny – opracowali ci, którzy dwory szlacheckie ograbili, majątki rozkradli, a właścicieli zamordowali albo pozbawili prawa zamieszkania nie tylko we własnych domach, ale nawet w obrębie powiatów, na terenie których domy te się znajdowały.
Oprócz propagandy są jednak na szczęście także spisane wspomnienia tych, którzy na własne oczy oglądali zaginiony kontynent, który zniknął dobrze ponad pół wieku temu pod wodami czerwonego potopu, świat minionego społecznego ładu.
Ks. Walerian Meysztowicz opisuje znane mu z własnego dzieciństwa relacje między „Państwem” a wsią, tuż przed I wojną światową na Litwie. Przywołuje postać chłopa nazwiskiem Szukis, który przez całe życie związany był z majątkiem Meysztowiczów w Pojościu nad Niewiażą. Po uwłaszczeniu wiosek w 1864 roku został na własną prośbę przy dworze. Pobożny i sumienny, był zarazem strażnikiem rozległej wiedzy o przeszłości majątku i dworu i jedną z najbliższych osób małego Waleriana Meysztowicza. „(…) był integralną częścią tego dworu; razem z tymi kilkoma setkami rodzin z Orzel, Chorążyszek, Węclawiszek, Karszynówki, Pakalni i razem z mieszkańcami czworaków w Kurhanowie, Dębowie, Trakiszkach, Taruszkach, Podgaju, z całą ludnością tych kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych dorzecza Josty, którym z woli wielkich książąt przewodzili panowie, był – jak oni wszyscy – związany z tymi panami w jedną całość, solidarną i zwartą. (…) w Pojościu pamięć ludzka nie przechowała żadnej krzywdy, wyrządzanej przez panów włości, ani odwrotnie: włość nigdy panów nie skrzywdziła ani nie zawiodła. Zmiany, uwłaszczenie wiosek, potem dalsze rozluźnienie więzi między dworem a wsią, mordercza dla dworu reforma rolna Republiki Litewskiej, dalsze rozproszkowanie wszystkiego pod okupacja sowiecką, wygnanie panów, a zaraz potem wywożenie ludności, osadzanie, nie wiedzieć skąd wyrwanych >kawkazów<, kolonizacja rosyjska – to wszystko przyszło później, z zewnątrz, wbrew woli dworu i wbrew woli włości…”
Inny przyjaciel dworu w Pojościu, chłop nazwiskiem Jokajtis, udzielił kiedyś zwięzłej lekcji zdrowego rozsądku podrostkowi Walerianowi Meysztowiczowi, gdy ten rozgorączkowany nastrojami antycarskiego wrzenia zapalał się do demokracji. „Zasada ulegania większości, długo tłumaczona, poszła w drzazgi pod jego uwagą: Przepraszam, a kogo jest więcej, głupich czy mądrych? (…) Moją diatrybę przeciw monarchii, po długim milczeniu, zamknął twierdzeniem, że trzeba, żeby był pan nad panami. A potrzebę istnienia panów uzasadniał tym, co byśmy dziś nazwali obawą przed biurokracją w socjalizmie państwowym: Jak panów nie będzie, to kto ludzi przed czynownikami wybroni?”.
Domek starego kucharza
Ukazuje się dziś drukiem wiele pamiętników ziemian, które wcześniej znane były tylko wąskiemu kręgowi emigrantów lub przechowywane w walizkach na strychu dla wnuków. Wcale nie poślednie miejsce przypada w nich ludziom, którzy żyli w najściślejszej symbiozie z dworem, choć należeli do niższego stanu.
„Pamiętam z dzieciństwa rodzinę Sochów”, wspomina Stanisław Wielowieyski. „Sochowie od setek lat byli związani z naszym rodzinnym majątkiem w Lubczy (kieleckie). Gdy przyjeżdżaliśmy do Lubczy, pierwsze kroki kierowaliśmy do starego kucharza Sochy. W połowie lat trzydziestych był to już człowiek po osiemdziesiątce. Razem z moim pradziadkiem, Adamem, brał udział w Powstaniu Styczniowym. Uratował pradziadkowi życie. Szliśmy do niego – mieszkał z żoną, staruszką – i witając się całowaliśmy kucharza i jego żonę w rękę. Takie były zasady i takie reguły…. Kucharz Socha miał własny domek i ktoś z pracowników majątku mu pomagał. Był, by tak rzec, honorowym mieszkańcem majątku… Inny przykład dotyczy ordynansa (wojskowego służącego ojca, w latach 1919-1920), Marcina Kani. Walczył z ojcem w bitwie z bolszewikami pod Naczą, którą ojciec dowodził. Gdy wrócili z wojny, został kamerdynerem ojca. Mieszkali – Marcin Kula i jego żona, która była klucznicą i szefem kuchni – razem z nami we dworze. Jego córka, Teresa była rówieśnicą mojej siostry. Wychowywaliśmy się wspólnie, we czwórkę. Kiedy zostaliśmy wyrzuceni z Chełma, Teresa Kania zamieszkała z nami w Radomsku, a potem w Krakowie. Chodziła na uczelnię razem z moją siostrą. Tak się traktowało służbę. To były stosunki bardzo bliskie, ciepłe, rodzinne… ”.
„…Moja matka, Katarzyna z Kurnatowskich Wielowieyska założyła w parafii Akcję Katolicką Kobiet oraz organizację Młode Polki. Istniała też w naszym majątku ochronka dla dzieci, dla której wzorem było dzieło Edmunda Bojanowskiego – dziś błogosławionego – naszego krewnego z Wielkopolski. Takie ochronki istniały w wielu majątkach, opiekowano się nie tylko dziećmi pracowników folwarcznych, ale także rolników ze wsi. Było to zarazem miejsce przygotowania dzieci ze wsi do życia katolickiego. Prowadzącą naszą ochronkę osobę starannie wybrano, była członkinią III zakonu franciszkańskiego. Wszystkie święta kościelne obchodzono we dworze w powiązaniu z ochronką… Nie było u nas lekarza (pojawił się dopiero w czasie wojny…). Do tego czasu matka prowadziła w domu aptekę. Przyjeżdżali do niej ludzie często z bardzo daleka. Udzielała pomocy we wszystkich nagłych wypadkach, zakażeniach, zatruciach, oparzeniach… Oczywiście bez żadnej gratyfikacji”.
Chłopi i służba odwdzięczali się jak mogli. Zwłaszcza, gdy przyszły czasy zagłady dworów.
„Kiedy w marcu 1945 roku matkę wyrzucano z majątku”, wspomina Stanisław Wielowieyski, „jej dawni podopieczni specjalnie przejeżdżali, by ją osłonić, pomóc jej. Próbowali nawet jakoś ją ratować przez tym – oczywistym w ich przekonaniu – gwałtem. Z własnej inicjatywy zorganizowali wozy, by wywieźć do Radomska nasze meble. Pamiętam, jak serdecznie się do nas odnosili. Wielu z nich było kolegami mojego starszego brata z partyzantki AK-owskiej”.
17 września 1939 roku Maria ze Zdziechowskich Sapieżyna próbuje opuścić swój dwór w Różanie (obecna Białoruś) , na wieść o wtargnięciu do Polski Sowietów. Wraz z ojcem, dziećmi i krewnymi zamierzała wziąć pod opiekę także służących i ich rodziny. Pakowanie odbywa się w biegu, liczą się minuty. W aucie siedzi już ojciec, były minister skarbu Jerzy Zdziechowski. I oto nagle przed dworem pojawia się grupa nieznanych cywili. „Kątem oka zobaczyłam wymierzone w nas pistolety! Kilku uzbrojonych ludzi szło ku nam aleją… W ciągu kilku sekund dotarli do nas – wykrzykując, rozkazując wrócić do domu, grożąc śmiercią za nieposłuszeństwo”. Maria Sapieżyna, samotna wobec zbliżającej się zagłady – mąż walczy z Niemcami – truchlejąc z przerażenia, woła nieswoim silnym głosem: „Cokolwiek zrobicie, zostawcie dzieci w spokoju!… Nie rozstrzeliwuje się dzieci!..”.
Nieznośną długotrwałą ciszę, która nastąpiła potem przerywa nieoczekiwanie ciepły, spokojny głos. To stary sługa, kucharz Cydzik wyszedł na ganek. Ten co to był utrapieniem Sapiehów, bo pił i latał za dziewczynami, ale kucharzem był genialnym. „…ubrany w wykrochmalony, biały fartuch i kucharską czapkę. Zaprosił tych ludzi do domu, ofiarowując im wino i wódkę, jedzenie, ubrania, strzelby – wszystko, co chcieli i mogli zabrać”. Słuchają go przez chwilę w milczeniu i następnie – z jakichś niepojętych powodów – ci, którzy przybyli tu zabić panią tego domu na oczach całej wsi i w ten sposób ustanowić bolszewicki porządek, zatrzymują się, nie robią kroku dalej. Pozwalają jej, wraz z bliskimi, bezpiecznie opuścić Różanę.
Pan z panów…
Ks. Walerian Meysztowicz poświęca wiele miejsca ojcu, Aleksandrowi Meysztowiczowi. Był to jeden z wielkich panów litewskich, spadkobierca dawnej senatorskiej warstwy Rzeczpospolitej, polityków, dygnitarzy, przywódców stronnictwa konserwatywnego, których przed wojną określano mianem „żubrów”. Aleksander Meysztowicz był nade wszystko dobrym, sumienym gospodarzem rozległych dóbr na Wileńszczyźnie. W jego stosunku do ludzi uderzała życzliwość i szacunek wobec przedstawicieli różnych stanów. „…wyrabiało ją życie w otoczeniu tych, którymi należało się opiekować (…) Znał wszystkich ludzi w okolicznych wioskach, gotów do pomocy – tradycyjnej, z pańszczyźnianych czasów, w każdej biedzie”. Rodzinnego lekarza, dr Witorta wysyłał do wiejskich chałup, odbudowywał spalone wsie z własnego drewna. Pracował – przy udziale Piotra Stołypina, którego znał z czasów petersburskich, gdy zasiadał w rosyjskiej Radzie Państwa – nad komasacją gruntów chłopskich, bo w tym widział szansę na realną poprawę sytuacji włościan. „Nie był chłopomanem, widział dobre i złe cechy ludzi (…). Dobroczynność wobec ubogich jednała mu sympatię w tej licznej w Wilnie grupie ludzi. Pijak – epileptyk z rogu Zygmuntowskiej ostrzegał go w czasie okupacji bolszewickiej”.
I jeszcze taki pozornie drobny, a przecież znaczący szczegół: „Ubierał się zawsze starannie, u dobrych krawców, a szczególnie dbał o to, by ubranie nie robiło wrażenia modnego czy eleganckiego”. Jak daleko odeszliśmy od tej kultury! Współczesna moda nakazuje i żąda, by ubranie rzucało się w oczy, akcentowało pozycję majątkową, było symbolem śmiesznej materialnej „przewagi”.
Państwo i powiernicy
„Z moich wspomnień i rozmyślań wynika, pisała w swoich pamiętnikach Maria z Czetwertyńskich Tarnowska, że ludzie byli wtedy szczęśliwsi, nie marnowali życia na szukanie odmiany. Wieśniacy byli świadomi swej ogromnej roli w majątku, a z właścicielami łączyły ich przyjazne, niemal rodzinne więzy. Podobnie służba. Każdy z tych ludzi na swój sposób przyczynił się do tego, że miałam szczęśliwe dzieciństwo”.
Jeden z najbardziej dyskretnych ludzi zatrudnionych w domu rodzinnym Marii Tarnowskiej w Milanowie na Lubelszczyźnie, Karol Parchimowicz, strzelec i osobisty służący ojca autorki, był zarazem bystrym obserwatorem ludzkich zachowań. Dzięki kulturze, taktowi i żywej inteligencji, jakimi się ten wierny sługa odznaczał, stał się powiernikiem małej Marii w jej kłopotach z pierwszą, niefortunnie dobraną nauczycielką, i zapobiegł rodzinnej katastrofie pedagogicznej.
„Mama*) wszędzie zabierała mnie ze sobą. Osobiście zarządzała majątkiem… Chodziłyśmy we dwie po kurnikach i stajniach, objeżdżałyśmy najdalsze folwarki. Czerwcowe słońce jaśniało nad szerokimi łanami zbóż, które kołysały się poruszane łagodnym wiatrem, a dojrzewające kłosy z cichym szelestem chyliły się pod własnym ciężarem. Trudno opisać urok i spokój tej rozległej równiny, którą otaczała granatowa wstęga lasu. Mama raz po raz nakazywała stangretowi, by się zatrzymał, bo chciała coś sprawdzić. Gdy nie była pewna, do kogo należy koń stojący na drodze, albo gdzie przebiega granica pól, zwracała się do stangreta lub parobka.
Czyje to? – pytała, a oni jej nie mówili, że księżnej pani albo milanowskie, tylko za każdym razem odpowiadali: Nasze…”.
W domu rodzinnym Marii, oprócz rodziców i pięciorga rodzeństwa, mieszkało na stale grono przyjaciół domu. Do stołu wraz z gospodarzami i dziećmi siadała m. in. wychowawczyni Marii, pan Józef Radoszewski, znany zbieracz starożytności i książę Kalikst, ojciec Pana Domu, powstaniec z 1831 roku. Harmonia obcowania w rodzinnym środowisku z ludźmi różnych stanów nie mogła pozostać bez wpływu na kształtującą się osobowość Marii. Ten niedoceniany przez współczesnych, zafascynowanych zewnętrznymi atrybutami życia ziemian, tak istotny element życia szlacheckiego dworu, utwierdzał prawdę o istnieniu porządku świata opartego na miłości.
Rodzinny Milanów to również kościół fundacji prababki Marii Tarnowskiej i szpital dla pracowników majątku oraz mieszkańców okolicznych wsi. Fundacja miała wartość 30 tysięcy rubli. Szpital prowadziły siostry szarytki, a dwa razy w tygodniu z miasteczka przyjeżdżał lekarz. Koszty leczenia pokrywały dochody z gruntów i kapitału oddanych na fundację. W owych odległych czasach był to typowy styl postępowania krwiopijców i wyzyskiwaczy, jak uczono przez czterdzieści z górą lat dzieci w peerelowskich szkołach. Babka Marii Tarnowskiej, Julianna Wanda Uruska, znana w swoim środowisku z działalności dobroczynnej, była damą wielce przewidującą; w testamencie umieściła klauzulę, że w razie usunięcia ze szpitala kapelana i sióstr zakonnych, cały majątek fundacji zostaje zwrócony właścicielom majątku. Katolicki kościół wybudowano w okolicy zamieszkałej w dużej mierze przez unitów i prawosławnych. Rodzice Marii Tarnowskiej niejednokrotnie bronili ludność grekokatolicką przed okrutnymi prześladowaniami zaborców; grekokatolicy dawali przykład odwagi w obronie wiary. Dzięki interwencji i talentom Dyplomatycznym ojca Marii, Włodzimierza ks. Świętopełk – Czetwertyńskiego, powstańca styczniowego i Sybiraka, obywało się bez przelewu krwi, choć Rosjanie próbowali z uporem zainstalować w milanowskich szpitalu prawosławny ośrodek.
O przyjaznych i zażyłych stosunkach łączących rodziców (właścicieli ogromnych dóbr na Litwie) oraz włościan, pisze także Mieczysław Pieriejesławski – Jałowiecki, ziemianin i pierwszy pełnomocnik rządu polskiego w Wolnym Mieście Gdańsku:
„Co niedzielę po nabożeństwie spieszyłem się, by zobaczyć się z moją chrzestną. Czekała na mnie przy swojej dobrze okutej i pięknie wymalowanej nietyczance, zaprzęgniętej w parę okrągłych jak ogórki mierzynków. W rodzinie mojej przestrzegano tradycji, aby jednym z rodziców chrzestnych był wieśniak z sąsiednich wsi. Chłopca trzymała do chrztu gospodyni, a dziewczynkę gospodarz. Moją chrzestną była wdowa Weronika Pełedas, zamożna gospodyni z wsi Pełedy. Zjawiała się w kościele przybrana w całej krasie litewskich samodziałów, z jedwabną chustką na głowie i z ciężkim sznurem korali. Miała włosy jasne jak len, niebieskie oczy i piękną twarz. Mateusz, nasz stary stangret, zazwyczaj patrzący z wysokości swego kozła z dużą pobłażliwością na zgromadzonych przed kościołem parafian, względem mojej chrzestnej zachowywał wielki szacunek i zwykł był mówić:
– Chrzestna panicza to akuratna i sławna gospodyni na całą parafię kukuciską, a kiedy przystroi się na odpust do kościoła, to paniczu… wprost alleluja.
Lubiłem bardzo moją chrzestną, gdyż była pogodna, miła i nieraz służyła mojej matce radą w różnych drobnych kłopotach gospodarstwa domowego. Uciekałem również do chrzestnej, kiedy chciano mnie ukarać… Chrzestna nazywała mnie zawsze z litewska po imieniu w trzeciej osobie. Słuchała moich skarg uważnie, ale nigdy nie brała mojej strony i często dawała mi takie pouczenie, które bardziej ukształtowało moją katolicką postawę, niż zrobiłby to jakikolwiek katecheta.
– Czy to Pan Bóg dał człowiekowi wolę, aby go każdy za nos wodził? – pytała, gdy zrobiłem coś złego. – Szczupak w naszej Zejmianie, tak on płynie swobodny w jedną i drugą stronę, a za przeproszeniem, słoma czy kawał drzewa płynie tam, gdzie prąd poniesie…”.
Wrogowie ludu w łapciach i oficerkach
Wileńska gazeta „Słowo” zamieściła w październiku 1938 roku informację o śmierci prof. Mariana Zdziechowskiego, urodzonego w Nowosiółkach w powiecie mińskim, potomka starego szlacheckiego rodu, rektora Uniwersytetu Wileńskiego, uczonego znanego w świecie ze swoich antykomunistycznych poglądów oraz głębokiego religijnego i filozoficznego spojrzenia na problem Rosji. „W podwórku domu Zdziechowskich na ceglanej podłodze suteryny klęczał mężczyzna. Zdaje się, że się modlił, a z szeroko otwartych oczu płynęły łzy. Stary stangret, który 25 lat służył u profesora opłakiwał zgon pana”.**)
Komuniści po II wojnie nie zamierzali poprawić sytuacji polskiego chłopa. Chcieli go całkowicie sobie podporządkować – i ograbić, w kolejnym etapie „reformy”, z jego ziemi. Prawdziwym celem komunistycznej reformy rolnej była kolektywizacja wsi i uczynienie z właścicieli ziemskich niewolników pracujących w PGR-ach. W zamierzeniach „najlepszego z ustrojów” nie mieściła się jakakolwiek forma własności prywatnej, nawet drobne gospodarstwo chłopskie. „W 1944 roku usunięcie ziemian ze wsi polskiej było swoistym dopełnieniem i uwieńczeniem represji wobec szlachty po powstaniu 1863/64 roku”, mówił dr Marek Łoś podczas prelekcji poświęconej reformie rolnej. “Ale czasy były całkiem inne. Opór ziemian przeciwko reformie był słaby, nieznaczący. Ta warstwa była nieliczna po zdziesiątkowaniu jej przez wrogów podczas okupacji. Prawdziwy opór stanowiły masy chłopskie. Gdy w oparciu o biedniaka, w sojuszu ze średniakiem i w walce z kułakiem rozpoczęto kolektywizację, sukces komunistów wydawał się prawdopodobny. Po kilku latach okazało się, że opór jest tak silny, że władza komunistyczna musiała się cofnąć. Był to wyjątek w całej Europie Środkowej. Tylko w Polsce rolnictwo indywidualne dotrwało do upadku komunizmu”.
Walka polskich chłopów w obronie swojej własności jest prawie nie dotkniętym przez badaczy obszarem najnowszej historii. Mało się wie o jej zakresie, nieznane są szerzej konkretne przykłady oporu chłopskich rodzin, męczonych kontrybucjami, nachodzonych przez kontrolerów i szpiclów, szantażowanych i straszonych, nękanych surowymi karami, a jednak nie oddających państwu swojej ziemi. „Kułak” podobnie jak „obszarnik” oznaczał „wroga ludu”. Wielu „kułaków” nie wytrzymywało atmosfery nieustannego zastraszania i przedwcześnie odeszło.
Podobnie zafałszowany – nigdy rzetelnie nie udokumentowany – jest stosunek pracowników dworów do ich właścicieli, a zwłaszcza do faktu zagrabienia ich majątku. Pokutuje w świadomości niejednego z nas obraz jakiegoś upiornego święta z powodu zagarnięcia cudzej własności – obraz nieraz podtrzymywany przez muzealnych przewodników po pałacowych wnętrzach – w którym wiejska tłuszcza ma swój udział w rozkradaniu i dewastacji dworów. Czy tak było? Ze wspomnień ziemian, z pamiętników i opracowań historycznych – ukazujących się m.in. w kwartalniku Wiadomości Ziemiańskie – wyłania się inny obraz.
“Jest rok 1939 – niedziela, pierwsze dni października. Kontrolują i okradają nas bolszewicy sołdaty – pisze Zbigniew Chrościcki – karabiny na sznurkach, mundury w strzępach, głodni, wyjadają miód z uli. Kilkakrotnie, na koniu przyjeżdżal z Rudna – wieś odległa o 3 km od Rudzieńca – komisar. Na zwołanym na placyku koło studni zebraniu zebrało się niewielu ludzi, bo właśnie idą do Gęsi do kościola. Ubrani świątecznie słuchają o wyższości systemu sowieckiego. Komisar potępia zebranych, że tolerują wyzyskiwaczy. Tutejszego kniazia [księcia Włodzimierza Czetwertyńskiego – EPP] aresztowano dopiero wczoraj. Burżuj krwiopijca i ciemiężyciel ludu pracującego tyle lat żył bezkarnie, itp. Zebrani zdziwieni zaprzeczają i mówią, że tutaj nie ma takich. Wówczas >komisar< wskazał nahajką Bolka [Bolesława Kałduna, stangreta stajni cugowej w Rudzieńcu, własności W. Czetwertyńskiego – EPP], mówiąc: A to kto? To jest burżuj! Rzeczywiście Bolek wyróżniał się swoją elegancją: biała czysta koszula, bryczesy, lśniące, wypucowane czarne buty tzw. oficerki. Zebrani fornale ryknęli śmiechem, a Bolek dumny i uśmiechnięty skwitował : no to widzita, kto tu pan… Komisar więcej na miting nie przyjechał”.
Owszem, zdarzały się dewastacje i kradzieże, zawsze jednak ich inspiratorami byli komunistyczni agitatorzy wbijający klin między wieś a dwór, wzniecający nienawiść tam, gdzie była wzajemna bliskość, współpraca, swoista zażyłość, gdzie dwór dostarczał wzorców kulturowych i gospodarczych i sprawował opiekę nad wsią. W większości przypadków chłopi przyjmowali zagładę dworów jako obrzydlistwo podniesienia ręki na cudzą własność, z oburzeniem, smutkiem i współczuciem. Socjologicznego zapisu tych wydarzeń dostarcza książka Piotra Szymona Łosia „Szkice do portretu ziemian polskich XX wieku”. W rozdziale „Kto tu pamięta dziedzica?” zgromadzone zostały liczne świadectwa ludzi patrzących z perspektywy wsi na zagładę ziemiaństwa. Niezwykłe jest to potwierdzenie lojalności, wdzięczności i przywiązania do dworu. A także wrażliwości prostych ludzi na krzywdę, a nierzadko męczeństwo dawnych chlebodawców.
„Rozpaczałam okropnie – mówi Teresa Ogrodowczyk, związana z rodziną Branickich – że zostali wszystkiego pozbawieni. Urodziłam się w nienaruszalnym przeświadczeniu, że oni są właścicielami. Od wielu lat i pokoleń. Nie czułam nigdy do nikogo żalu, złości, zawiści czy zazdrości…(…) Przecież nie można ludziom tak wydzierać ich rzeczy… Nigdy nie odczuwałam różnicy pochodzenia. Byłam zaakceptowana i prawie przyjęta do rodziny”.
Jadwiga Glejch, której dziadkowie pracowali w majątku Czartoryskich z Pełkiń: „Kiedyś, jak opowiadał ojciec, księżna Zofia Czartoryska zawołała babcię i powiedziała: >Dojnikowa, dajcie swoje dzieci do szkoły razem z naszymi<. Księżna dodała, że nie chce, by synowie babci zmarnowali się w folwarku albo żeby zostali komunistami. Czterej Dojnikowie zaczęli więc chodzić do szkoły. Babcia dostała pieniądze od księżnej, kupiła synom mundurki szkolne. Jeździli razem z synami Czartoryskich do Jarosławia, ojciec mieszkał w bursie (…) pod koniec roku musieli pokazać cenzurki szkolne. Ojciec [po ukończeniu seminarium nauczycielskiego] trafił do warszawskiego domu Czartoryskich i uczył ich synów”.
Janina Sitkowa, pracownica majątku Zamoyskich z Podzamcza: „Wszyscy zapamiętali dobrze Karolinę Zamoyską (…) Rządziła bardzo dobrze, była dobra dla biednych, zawsze coś dawała dzieciom. Przed pałacem ustawiała huśtawki… Wypiekały kobiety pierniczki i dawały dzieciom. One mogły się bawić na huśtawkach. Jakie wtedy Podzamcze było piękne, a dziś… to płakać! Po Niemcach nastała komuna i zrobili parcelację i znów powiem jak myślę: Tu był dziedzic, ale ludzie biedni mieli dobrze. Ugorów nie było, pracowali, a chleba potąd mieli…”.
Wieś pazerna, nieuczciwa, zawistna to wykwit dążeń komunistycznej propagandy i agitacji. Taką wieś chcieli mieć w Polsce ludzie Wschodu, ale ten plan, perfidny plan zwrócenia ludzi prostych przeciwko dawnym właścicielom ziemskim nie w pełni się powiódł.
Lemingi i patrioci, czyli konieczność powrotu „pańskiej Polski”
Dziś mamy powtórkę tego samego planu. Tym razem chodzi o skłócenia i przeciwstawienia sobie opozycji politycznej – i tych wszystkich środowisk patriotycznych, które ją popierają – oraz reszty społeczeństwa. Opozycji, czyli PiS-owi przypisuje się cechy karykaturalne, tak samo jak za PRL- u ziemianom i szlachcie. Rolę agitatorów spełniają główne stacje telewizyjne.
Metoda wzbudzania antagonizmów między Polakami, propagowania wzajemnej zawiści, pogardy i strachu oraz nienawiści do parlamentarzystów i polityków reprezentujących Polaków o nastawieniu propaństwowym (pod hasłami typu: nie ma uczciwych polityków, polityka jest brudna, inteligencja zdradziła etc.), to narzędzie wypróbowane. Prawdziwe elity polskie, w tym kandydatów na przywódców politycznych, trzeba skompromitować. Narzędzie to wykorzystywane jest przez tych, którzy nie chcą dopuścić do rozbicia i wykorzenienia pozostałości komunistycznych układów.
Ale siewcy nienawiści zapominają o jednym. Że istnieje mianowicie coś takiego jak godność właściciela nawet małego kawałka ziemi i poczucie moralnej powinności z nim związane. Ci, którzy obronili małą prywatną własność w swojej ojczyźnie i ci, którzy patrzyli niegdyś bezsilnie jak na ich oczach dokonuje się bezczelna grabież cudzej własności – z zemsty, z powodu ideologicznego obłędu – mają wszelkie dane, by trwać przy zasadach moralnych i stać na ich straży. Tylko ta wierność w ostatecznym rachunku się liczy. „Ze szlachtą polską polski lud…”
Ks. Walerian Meysztowicz przywołując obraz Wigilii w rodzinnym dworze i swojej matki tulącej w dłoniach głowę wiejskiego sieroty, pytał sam siebie, kim mógł zostać w dorosłym ten malec, który znalazł schronienie u ziemian z Pojościa i którego w dzień Wigilii zaproszono do wspólnego świętowania. Razem, pany i chłopy… „Dokąd on dojdzie?”, zastanawiał się. “Co z niego wyrośnie? Może bolszewik, pełen nienawiści, ozdobionej przymiotnikiem klasowa? Może ułan, towarzysz paniczów w wileńskim pułku? Czy padnie od kuli pod Radzyminem, czy skończy z głodu w łagrze pod Jenisejem? Czy przez Tobruk, Monte Cassino dojdzie pod Londyn i umrze na zawał w hali fabrycznej, wśród angielskich robotników? Ale jest Wigilia, pachnie drzewko, olśniewa blask wielkiej sali we dworze i nikomu jeszcze nie śnią się jego losy”.
Tak, potrzebny jest powrót prawdziwie “pańskiej” Polski. Polski w której jeden odpowiada za drugiego, silniejszy ciągnie i wspiera słabszego, bogatszy – rozumem, zdolnościami, obyciem w polityce, wykształceniem, kulturą czy majątkiem – wspomaga prostaczka i nędzarza. I nawet biednemu lemingowi, prawdziwej ofierze tego złachmanionego systemu kłamstwa pozwala ujść cało z pułapki pychy, w którą się go wbija, półprawd, w których się go więzi i lukrowanego fałszu, którym się go zalewa. Lemingi… A może pastuszkowie? Ludzie prości, których nie ma dziś kto zawołać po imieniu do dworu? Może brakuje nam cierpliwości? Ludzkich odruchów po prostu, by się nie wywyższać, nie pogardzać tym prawdziwym ubóstwem, nędzą duchową ludzi karmionych dzień i noc, zamiast chlebem prawdy, kamieniem kłamstwa… Wielu jest w Polsce tych, na których się zżymamy, którzy nas irytują, a którzy są ofiarami propagandy, bo brakuje prawdziwych Pasterzy. I prawdziwych mędrców, mistrzów, nauczycieli, wychowawców, ojców… ***)
Odbudowa poczucia wspólnoty i tożsamości Polaków to przyjęcie na powrót polskości pojmowanej jako nasycenie życia społecznego i politycznego chrześcijaństwem. Uznanie, że tu muszą być szanowane zasady moralne, Dziesięcioro Przykazań. Na tych zasadach budowali Polskę nasi przodkowie. A więc: wspólnota Polaków – wszystkich, którzy się nimi czują duchowo – a nie „interes narodowy”. Wielu ludzi nie rozróżnia tego. Wymyślają sobie część „nieczystą” i część „czystą” narodu. Dla nich nie-Polak to nie ten, kto pogardza moralnością, ale ten, kogo podejrzewają o etniczną, czy jakąkolwiek inną “nieczystość”. Kogo podejrzewają… – brudząc w najokropniejszy sposób swoje sumienia. Bo być może „w interesie narodu” – cokolwiek by znaczył ten dziwaczny zwrot – byłoby wyrzucenie z naszego kraju wszystkich (tak często wykreowanych) Ukraińców i Żydów, lub innych dowolnych “nieczystych” wrogów wewnętrznych, ciemnych sił – ale czy to rzeczywiście będzie budować nas jako wspólnotę? Czy to nas uratuje? Prawdziwy podział wśród rodaków nie przebiega według linii: narodowy – nienarodowy, ale: chrześcijański – niechrześcijański. A niechrześcijański to pogański. W niektórych mediach, akcentujących katolicyzm, polskość, wprowadza się niezdefiniowaną, niejasną kategorię „interesu narodowego”. Brzmi – dla wielu katolickich lemingów, bo i tacy są – pociągająco, ale czym on wlaściwie jest? „Jestem Polakiem, a więc interesy mam polskie…”, powtarzają w kółko efekciarskie zdanie (podróbkę oryginału). Interesy? Polskie? Odkąd to polskość kojarzy się z interesami? Ci, którzy deklarowali, że kierują się wyłącznie „interesem narodowym” nigdy nie szli walczyć o Polskę. Gdy trzeba było chwycić za broń chowali się po domach. Nie rozumieli też co znaczy polska racja stanu. „Interes narodowy” to chwyt retoryczny mający usprawiedliwiać wieczne narzekanie, jątrzenie, węszenie za „obcymi”, pozorowane działanie i bierność tam, gdzie potrzebny jest czyn, owoc wielkoduszności, męstwa i zaufania Bogu. Ten rzekomy “interes polski” to demagogia, którą wymyślono właśnie po to, by odciągać słabszych Polaków, bardziej podatnych na psychomanipulacje od konkretnych zadań, od postawy aktywnej, twórczej i odpowiedzialnej. Kunktatorstwo zamiast męstwa, dzielenie zamiast łączenia, podejrzliwość zamiast wzajemnej pomocy… Lamenty i narzekania zamiast ruszania głową i podejmowania wspólnego z innymi Polakami czynu obywatelskiego, płynącego z przeświadczenia, że jesteśmy jedni za drugich odpowiedzialni przed Bogiem.
„Pany i chłopy” muszą być znów razem. Choć nie ma już „panów” w ich historycznym znaczeniu, właścicieli wielkiej własności ziemskiej, spadkobierców rycerstwa i kustoszy rycerskiej przeszłości kraju. Ich obrazem dzisiejszym są jednak patriotyczne i chrześcijańskie elity, ludzie, którzy zachowali w sobie coś z ducha przodków: ideał polskiej szlachetności, rycerskości, obywatelskości wreszcie, płynącej z wiary – czyli poczucia się współodpowiedzialnymi za los braci, za los państwa.
W prasie niezależnej przetacza się właśnie interesująca dyskusja o tym jak przed nadchodzącymi wyborami prezydenckim pozyskać lemingów. Pisze Jakub Pilarek z „Gazety Polskiej Codziennej” (odnosząc się polemicznie do tekstu dr Jerzego Targalskiego z UW): „…Owszem, są tacy – związani z administracją państwa – którzy chodzą na pasku władzy. Większość z nich jednak nie wie, kiedy odbędą się wybory prezydenckie albo kto jest ministrem finansów czy spraw zagranicznych. Ich życiem nie kieruje strach przed Rosją, bo nie wiedzą, co to są iskandery albo nawet, gdzie leży Kaliningrad. Zgadzam się z Jerzym Targalskim, że lemingi mają dusze służalców, nie wydaje mi się jednak, by godzili się na tę rolę świadomie. Ich problemem jest brak wiedzy i niechęć do jej zdobycia. Tego się nie przeskoczy, należy zatem działać na innym polu – nie analizy politycznej, lecz raczej estetyki. Czy wręcz marketingu nastawionego na ładne opakowanie…”
Autor przyznaje sam, że brzmi to nienajlepiej, ale cóż, „polityka to nade wszystko sztuka zdobywania władzy”.
Można by się z tą wizją części naszego społeczeństwa i pozyskania jej dla sukcesu wyborczego zgodzić, jako „pragmatyczną”. Ale czy o to ostatecznie w tej walce chodzi? Czy nie chodzi nie tyle o uwiedzenie wyborców, co zaproponowanie im płaszczyzny aktywności, na której lemingi odnajdą się jako Polacy i przypomną sobie, że zostali ochrzczeni? I że to ich do czegoś zobowiązuje. Uwiedzenie, czy pozyskanie? To drugie jest trudniejsze, bardziej ambitne. Uczciwsze, bo oparte o szacunek dla człowieka. „Ze szlachtą polską polski lud”. Tak, trzeba się poczuć szlachtą i przyjąć na siebie jej obowiązki.
Numer na plecach
Szczególnego rodzaju świadectwo o Marszałku Piłsudskim wydali przedwojenni dorożkarze w Wilna. Zgłosili się do niego kiedyś prosić, żeby wstawił się za nimi w związku z upokarzającym zarządzeniem magistratu. Każdy z nich otrzymał mianowicie numer i miał go nosić na ubraniu, na plecach. Byli oburzeni. Pytali: Za co?… Józef Piłsudski zrozumiał natychmiast istotę ten skargi. Była to kwestia godności tych ludzi. Potrafił ich obronić przed uwłaczającym przepisem.
Dziś, gdy po ulicach chodzi tak wielu ludzi w ubraniach, na których „numery” są ozdobą, ta historyjka może się wydawać niezrozumiała. Ale wówczas ci prości ludzie i Marszałek, potomek wielkich książąt litewskich Ginetów, nie mieli trudności, by rozpoznać afront. Człowiek to nie numer, ubranie to nie zabawa, dorożkarz to nie błazen. Polak to nie niewolnik.
Józefa Piłsudskiego często (dziś jeszcze!) określa się mianem socjalisty, a tak rzadko przypomina się jego pochodzenie. I nie chodzi tu jedynie o splendor nazwiska. „Widziałem jeszcze w Mosarzu”, wspomina ks. Walerian Meysztowicz, „zapadający w ruinę, saskie czasy pamiętający, piękny pałac Piłsudskich, piękny kościół ich fundacji. Ukochana matka była z rodu Billewiczów, nieraz zasiadających w Senacie w wysokim krześle starosty żmudzkiego. Ojciec był marszałkiem szlachty wileńskiego, bodaj, powiatu”. Józef Piłsudski to potomek tych, „którzy przez kilka wieków nieśli, (…) odpowiedzialność za losy kraju. I to poczucie odpowiedzialności było w nim nie wymyślone, nie nabyte, ale odziedziczone, chciałbym prawie powiedzieć – przyrodzone…” Decyzję o chwyceniu za broń w czynnej walce przeciw Rosji ułatwił młodemu Piłsudskiemu upadek gospodarczy olbrzymiego majątku jego rodziców w Zułowie, znękanego przez popowstaniowe konfiskaty. Gdyby losy tego majątku potoczyły się inaczej, wrodzone każdemu szlacheckiemu synowi poczucie odpowiedzialności za ziemię ojców stanowiłyby być może istotną przeszkodę w podjęciu tej decyzji. Bowiem ”broniono tej ziemi przez całą drugą połowę XIX wieku zaciekle, z wielkimi ofiarami: oszczędnością, życiem prawie w ubóstwie, wyrzekaniem się przez panny należnych im posagów… ”. To Stalin był autorem słynnego stwierdzeniu, że Polska szlachecka stanowi przeszkodę do zaszczepienia u nas socjalizmu. Eksperyment socjalistyczny, istotnie, udał się w naszym kraju dopiero po wytępieniu szlachty.
Marszałek Józef Piłsudski nadal nie jest przez wszystkich w Polsce doceniany. Dlaczego? Ks. Prałat Rober Mäder słusznie wytknął hipokryzję, tym, którzy deklarując moralną wrażliwość i szczytne idee, cenią sobie nade wszystko święty spokój. „Nie lubimy trąbki alarmowej strażnika”, zaznacza, „który z wieży ujrzał pożar. Nie lubimy ostrzegaczy. Budzą nas ze snu za wcześnie. Gdyby nie oni, wróg wtargnąłby co prawda do obozu, a ogień szerzył się, za to mielibyśmy nieocenioną korzyść. Można by spać pięć minut dłużej. Więc trzeba zabić tych, co ostrzegają! Psy szczekające. Nie złodziei…”. Dziś tych, którzy nie znoszą, by budzić ich ze słodkiego snu w miękkich piernatach określa się mianem lemingów.
Jarosław Kaczyński wyzywany jest w miejscu, w którym Prawo i Sprawiedliwość stacza trudne walki – jak te ostatnie, zwycięskie, o uchronienie społeczeństwa przed genderyzmem czy o ocalenie lasów państwowych – a które nosi dumną nazwę parlament, Sejm Rzeczypospolitej, najgorszymi, najbardziej prostackimi wyrazami. Dzieje się to regularnie od kilku lat. Na parę dni przed Świętami Bożego Narodzenia lżony był przez człowieka, któremu mąci się w głowie od kłamstw, które przyjął za prawdę. Ten człowiek jest nie tylko posłem, ale i profesorem, naukowcem. Jarosław Kaczyński miał tylko jedno słowo na określenie jego kondycji: „Biedak!”. Tym słowem odpowiedział na rynsztokowe, niegodne cytowania zaczepki. To była lekcja chrześcijańskiego savoir-vivre`u.
Jarosław Kaczyński zareagował po pańsku: po polsku i po chrześcijańsku. Warto przed Wigilią, przed rozpoczęciem w naszym kraju świętowania Bożego Narodzenia przypomnieć jego słowa wypowiedziane 10 kwietnia 2013 roku podczas Marszu Pamięci, przed Pałacem Prezydenckim: „ … miłość ojczyzny w przypadku Polski oznacza miłość prawdy, która odnosi się do zwykłych ludzkich spraw, ale także i tej najważniejszej, która odnosi się do Boga. Bo korzeniem Rzeczypospolitej jest Chrystus – to mówił ks. Piotr Skarga, to pozostaje aktualne po dziś dzień i zawsze będzie aktualne. Póty będziemy silni, póty będziemy gotowi i będziemy w stanie się obronić, póki korzeniem Rzeczypospolitej będzie Chrystus. Powtarzam to jeszcze raz, bo o tym trzeba pamiętać – szczególnie w tych trudnych dla naszej ojczyzny dniach”. (Te słowa zostały przemilczane w tzw. codziennej prasie katolickiej).
„Tymczasem sala jadalna się opróżniła. Już jest podobno w kaplicy za rzeką ksiądz wikary – zaraz odprawi Mszę św., Pasterkę. Więc ciepłe ubrania, nim ojciec dopilnuje pogaszenia wszystkich świec, pozamykania wszystkich drzwi – i na dwór, na księżyc, na śnieg, przez most do kaplicy. Tłoczno. Msza święta. Naprawdę się narodził z Panienki Marii. Naprawdę, jest na ołtarzu… za wywyższenie świętej Matki Kościoła…za wolność….”. ****)
Tak naprawdę, to od naszej chrześcijańskiej postawy zależy, kim będą i jakich wyborów dokonają niebawem, już za pięć miesięcy lemingi.
*) Maria z Uruskich Świętopełk – Czetwertyńska
**) cyt. za: Piotr Lisiewicz, „Ptak w chmurach”, „Nowe Państwo” 4/2012. W tekście o prof. Marianie Zdziechowskim można przeczytać m.in.: ”Miał bardzo niemodne przekonanie, że zło komunizmu ma swoje źródła w rzeczywistości nadprzyrodzonej. W 1931 r. pisał: >Niedawno spotkałem podeszłą wiekiem Rosjankę; trzy razy skazywana była na śmierć. Groza rzeczy, które widziała, tragiczne nieszczęścia, co na nią spadały, uduchowiły jej oblicze wdziękiem niezmiernej dobroci; nigdy równie pięknego nie oglądałem. Opowiedz światu – mówiła – że diabeł jest…<”.
***) Moja znajoma chciała złożyć życzenia świąteczne w zaprzyjaźnionym zakładzie (parodon, w salonie) fryzjerskim. Wyrzuciło ją stamtąd, gdy przez kilkanaście minut posłuchała rozmowy prowadzonej przez zatrudnione tu panie, które prześcigały się w wyrazach uwielbienia dla nowego prezydenta Słupska, Roberta Biedronia. Jaki kulturalny, miły, uroczy pan. Jedna chciała, by jej syn był podobny do niego, druga, by mąż go przypominał… Cóż, wskazówki wysokiego hierarchy, by zapraszać tych panów, oferować rodzinność, pełną akceptację, nie poszły w las. A poza tym przecież jak wzruszający, ciepły, pastelowy, wystudiowany w każdym szczególe ich wizerunek przekazują największe stacje TV.
****) ks. W. Meysztowicz, „Gawędy o czasach i ludziach” LTW
Źródła pozostałych cytatów:
Ks. Walerian Meysztowicz, „Gawędy o czasach i ludziach”, LTW
Maria ze Zdziechowskich Sapieżyna, „Moje życie, mój czas”, Wydawnictwo Literackie, Kraków
Maria Tarnowska – “Przyszłość pokaże…”, LTW
Mieczysław Jałowiecki, „Na skraju Imperium”, Czytelnik 2003
Zbigniew Chrościcki, “Bolek” – “Wiadomości Ziemiańskie” nr 32, zima 2007