Każdemu inna
Obyczaj polskich rodzin ziemiańskich jako wyraz nienaruszalnych zasad życia
„Grzeczność wszystkim należy, lecz każdemu inna…”. Te słowa, które Adam Mickiewicz umieścił w „Panu Tadeuszu” mogą wydawać się dzisiaj nieco tajemnicze. Mogą nawet być niezrozumiale. Czy to znaczy, że ludzie nie są sobie równi? Wieszcz dodaje:
Trzeba się długo uczyć, ażeby nie zbłądzić
I każdemu powinną uczciwość wyrządzić.
Adam Mickiewicz, przenikliwy znawca kultury życia polskiego dworu, wiedział, że w domach szlachty i ziemian troszczono się o to, kogo i w jaki sposób usadzimy za stołem, równie mocno, a często zdecydowanie bardziej, jak o to, co postawi się na stole. Siadanie do stołu było prawdziwą sztuką. Ale czy odnosiła się ona tylko do życia towarzyskiego? Czy nie była to w całym tego słowa znaczeniu sztuka życia? Było to wszak w czasach, gdy powiedzenie „gość w dom, Bóg w dom” traktowano z całą powagą.
W XIX i XX wieku polski dwór — w ogromnej większości przypadków — był twierdzą zamkniętą na głucho przed tymi, którzy mogli w jakikolwiek sposób naruszyć jego święte obyczaje i zbezcześcić jego praojcowskie progi. Były wówczas w Polsce domy, gdzie nie przyjmowano rozwodników. Do polskich dworów z reguły wstępu nie mieli okupanci, kolaboranci, zdrajcy. Informuje o tym lapidarnie Melchior Wańkowicz w Szczenięcych latach, przywołując postać swojej babki, „Pani na Nowotrzebach”, i jej taktowne, podyktowane mądrością, rozróżnianie gości – na upragnionych i mniej upragnionych.
Inteligere po łacinie znaczy rozróżniać. Umiejętność zróżnicowanego podchodzenia do ludzi zwana jest traktamentem. To zapomniane dziś słowo (od łac. tractamentum) ma głęboką kulturową treść. Pojmują ją właściwie ci Polacy, którzy wyrośli w domach, gdzie kultywowało się dobre obyczaje.
Traktament był postrachem dla warstwy nowych ludzi wychowanych przez komunizm, ludzi znikąd, dla których także słowo dom nie miało żadnej treści, bo najczęściej byli to ludzie domów rodzinnych pozbawieni.
U babki Melchiora Wańkowicza w Nowotrzebach dostępu do stołu w jadalni czy salonie, wśród domowników, odmawiało się zarówno „Srulowi, pachciarzowi”, jak i „milionowemu
kupcowi na las”, który nosił „wspaniale bobry”, na jego palcu widniał „wielki pierścień z brylantem”, a „na Wielkanoc przysyłał tort i wino”. Przez próg domu nie mógł przestąpić żaden Rosjanin. Za to za stołem sadzano chętnie, i to zawsze na poczesnym miejscu, częstując, czym chata bogata, zarówno księży katolickich, jak i ubogiego dzierżawcę, Stankunowicza, którego ojciec w Powstaniu Styczniowym stracił cały majątek1.
Historia traktamentu była historią pełną subtelności, namysłu nad każdym z osobna. Czy dlatego, że osoba osobie nierówna? Nie! Sztuka siadania do stołu, sztuka obcowania z ludźmi, to sztuka rozróżniania. Jakże dziś często zapomniana, nierozumiana… Dzisiaj, gdy przez nasze mieszkania, niczym przez szerokie gościńce, przepływają codziennie istne rzeki ludzi (media!), a zarazem ciągle namawia się nas, byśmy nieustannie z kimś się spotykali („integracja”), zatraciliśmy tę staropolską, ale i prawdziwie chrześcijańską i ewangeliczną zdolność, by jednych wpuszczać do naszych domów i cieszyć się nimi, innym taktownie odmawiać, a jeszcze innym wręcz zakazywać pojawiania się u nas. Kto to taki — ci „inni”?
Eustachy Sapieha przywołuje w swoich wspomnieniach z dzieciństwa obraz z rodzinnego majątku Spusza (dziś Białoruś), gdzie obwoźny handlarz prezentował z dumą pierwsze radio. Książę Sapieha senior, wysłuchawszy próbki głosu z aparatu, zniecierpliwionym gestem odrzucił ofertę nabycia tego cudu techniki.
Czy naprawdę pan uważa — odezwał się do handlarza — że ja będę słuchał tego pana, który tu gada, a którego wcale do mojego domu nie zapraszałem?
Oto odpowiedź godna polskiej grzeczności, rozumnej i po chrześcijańsku „sprawiedliwej”.„Trzeba się długo uczyć…” — przypomina Poeta. Dopuszczając do spoufalenia się z nami — w tym miejscu świętym, jakim jest gniazdo rodzinne i stojący w nim stół — osób, głosów i obrazów nieprzyzwoitych, lub po prostu trywialnych i wyjaławiających duchową treść życia, uchybiamy staropolskiej kulturze i wyrządzamy krzywdę sobie i najbliższym. Rezygnujemy z bycia prawdziwymi gospodarzami (czyli także mistrzami ceremonii). Tej zasady przestrzegano w polskich dworach i jak zauważył historyk francuski Jean de Goyard, Polska może się szczycić tym, że tak długo, aż do II wojny, zasada ta była w środowiskach szlachty i ziemiaństwa pielęgnowana, szanowana, bo była dobrze rozumiana. Jean de Goyard podkreślał też — w jednym z wykładów wygłoszonych w Krakowie — że tradycja szlacheckich domów, zarówno Polski, jak i Francji, dokonała jedynego w swoim rodzaju połączenia w nierozerwalną całość sztuki kulinarnej, sztuki nakrywania do stołu i sztuki konwersacji. Żeby w pełni docenić wartość trzech uzupełniających się składników przyjęcia w rodzinnym domu, konwersacji, starannie nakrytego stołu i posiłku, trzeba być katolikiem, zaznacza on,
ponieważ bez łaski to otwarcie duszy na kurtuazję, na grzeczność, gościnność, życzliwość, nie trwałoby długo. Te cechy mają źródło w miłosierdziu i w katolickim podejściu do miłosierdzia; mają źródło w miłości Boga. W miarę jak rozpanoszyło się ateistyczne oświecenie i naturalizm, uroki dawnego życia zastąpione zostały głownie przez czysto zewnętrzny sposób przyjmowania gości i powoli przestały odpowiadać na odruch serca i duszy.
Prawdziwy pan domu, gospodarz domu, dba przede wszystkim o jego duchowy ład. Rozumie też uroczystą rangę wspólnego zasiadania do stołu. Tu obowiązuje zawsze ścisła hierarchiczność oparta o doskonałe moralne wyczucie. O tym właśnie pisał, z niezrównaną swobodą znawcy przedmiotu, Mickiewicz, przywołując w Panu Tadeuszu porządek hierarchiczny, ład, owe wejścia gości „w porządku” i „stawanie kołem” przy stole oraz rozmaite gesty inauguracyjne — przede wszystkim zaś wspólną modlitwę — przed zasiadaniem do uczty.
Gospodarz polskiego dworu, tak jak Mickiewiczowski Sędzia, nigdy nie będzie dozwalał, by przy stole
chybiono względu
Dla wieku, urodzenia, rozumu, urzędu.
Tym ładem domy i narody słyną.
Z jego upadkiem domy i narody giną.
Dlatego nigdy nie pozwoli, by do domu wtargnął ktoś obcy, ktoś, kto nie tyle zawali błotem lśniące posadzki, ile zabrudzi moralnym nieładem, w jakim żyje i jakim emanuje, niewinność dzieci, zniszczy ciszę domu natrętnym hałasem, naruszy chrześcijańskie zasady życia przestrzegane od wieków.
Co oznacza zdanie, że „trzeba się długo uczyć…”? Mickiewicz wiedział, że cywilizacja Polski szlacheckiej nie zaczęła się wczoraj, że rytuał towarzyski polskiego dworu, który doskonale odzwierciedla ład moralny i dyspozycje intelektualne jego mieszkańców — bo tym jest właśnie umiejętność rozróżniania rangi rzeczy, spraw, osób — to kwestia rozumu. Tu nie można niczego pozostawić żywiołowi, spontaniczności, chwili, tu obowiązuje rygor umysłowy. Na tym właśnie, a nie na serii bezrefleksyjnych nawyków czy sztuczności form bycia, opiera się katolicka kultura. Taka, jaką promieniowały niegdyś dobre polskie domy, jaką promieniował soplicowski dwór i prawie każdy dworek Nowogródczyzny.
Wychowanie dzieci w rodzinach szlacheckich i ziemiańskich w dużej mierze dotyczyło odpowiedniego zachowania przy stole. Te nieustanne, męczące dla najmłodszych, napominania, szturchańce, połajanki miały swój głęboki kulturowy sens. Anna Saryusz‑Zaleska wspomina, że w domu Zaleskich w Mojówce na Ukrainie, tak jak we wszystkich domach polskich ziemian,
…w czasie obiadu jadalny stawał się terenem musztry dzieci. W uszach aż brzęczało od «siedź prosto, jak trzymasz widelec, jedz cicho, ręce na obrusie». Ojciec miał duże poczucie humoru. Przybierając kpiącą minę, z łobuzerskim błyskiem w oku i ostentacyjną powagą częstował dzieci sentencją: «przy stole jak w kościele», albo, dla odmiany deklamował urywki ze «Złotej różdżki». Nieposłuszny Pawełek staje się powodem katastrofy; wpada pod stół, a wraz z nim «obiad cały doskonały, leguminka, flaszka winka». Nie ujdzie mu to bezkarnie (…) «Oho! Jedzie prystaw z dzwoneczkiem». Największą obrazą było usłyszeć ten przytyk. Dlatego dzieci wystrzegały się brzęczenia łyżeczką o filiżankę. (Prystaw był carskim urzędnikiem policyjnym, którego wizyta nie wróżyła nic dobrego. Jeździł z dzwonkiem. Rosjanie nie bywali w naszym domu…)2.
Podobnie bezwzględne były wymagania rodziców odnoszące się do zachowania się dzieci wobec służby. Jakże często stosunek do służby ziemian i szlachty daleki był w Polsce od
„wielkopańskiej wyższości”, jaką próbowało się lansować w różnych wydawnictwach opracowywanych pod kątem potrzeb komunistycznej władzy.
Familiarność w stosunkach z pracownikami majątków była typowym dla nas, ciepłym, wynikającym z katolicyzmu i polskości, rysem kultury i obyczaju. Katolicki klimat wychowania w domach ziemiańskich decydował, że tak wiele młodych ziemianek, które zostawały paniami domu, zakładało ochronki i szkoły we własnych majątkach, punkty pomocy medycznej dla wieśniaków, nierzadko małe szpitaliki. Wiele z nich osobiście służyło potrzebującym. Pracownikom ze wsi należała się opieka i codzienna troska, to były rzeczy powszechnie rozumiane i przestrzegane. Także opieka moralna, dbanie o życie religijne. Służbie — szacunek, który był surowo egzekwowany od dzieci w polskich rodzinach.
Eustachy Sapieha (1916–2001) wspomina swoje dzieciństwo w majątku Spusza (dzisiejsza Białoruś):
Mieliśmy zupełną swobodę, nikomu nie musieliśmy się meldować, wymagano tylko dobrego zachowania w domu, czystości rąk, uszu i nóg, prawdomówności, uszanowania dla starszych i służby. Uszanowanie dla starszych było nam tłumaczone i przez Miskę (nauczycielkę domową, Angielkę — EPP) bardzo przestrzegane, ale uszanowanie i grzeczność dla służby były nam wbijane nawet pasem.
Autor w swoich Niedemokratycznych wspomnieniach przypomina — po sześćdziesięciu z górą latach! — jak jego starszy brat Lew „kiedyś niegrzecznie odezwał się do stajennego Procenki i oberwał za to baty i to szpicrutą…”. „Ostatnie lanie dostałem już po moich pierwszych wakacjach szkolnych”, nie omieszkał zaznaczyć. Była to kara za straszenie przyjeżdżających chłopów i interesantów, w przebraniu, w balowej masce matki i wymachując wiatrówką, z okrzykiem „stać, bo będę strzelał!”(Prawdziwe, nie przenośne, lanie „na goły tyłek”, jak zaznacza autor wspomnień, wlepił mu osobiście ukochany nauczyciel, Wacław Iwanowski).
Dziewczynki nigdy pasa nie dostawały, więc ich rzadkie kary były bardziej wyrafinowane. Izia za to, że była niegrzeczna dla Michała, musiała przy Mamci, przepraszając, pocałować go w rękę; biedny służący Michał po tej scenie upadł na kolana i rozpłakał się3.
Dzisiejszy obraz szlachty i ziemiaństwa jest podwójnie zmistyfikowany. Mieszkańcy dawnych polskich dworów kojarzą się najczęściej z klasą ludzi oderwanych od rzeczywistości, żyjących w luksusie i dla luksusu. W obrazie ich życia dominuje bal, polowanie i „kuchnia szlachecka”, a od warstw niższych oddziela ich mur obcości. Dawniej nie wstydzono się oczywistej prawdy, że każdy znajdujący się w niższej warstwie społecznej może wiele zyskać przez kontakt z osobami z warstwy wyższej, z natury rzeczy wzorcotwórczej. Ten kontakt wewnętrznie udoskonala, budzi nadzieję, otwiera nowe przestrzenie duchowe. We wspomnieniach i pamiętnikach ziemian, które wcześniej znane były tylko wąskiemu kręgowi emigrantów, dziś ukazują się w polskich oficynach wydawniczych, wcale niepoślednie miejsce przypada ludziom, którzy należeli do niższego czy najniższego stanu, a jednocześnie żyli w ścisłej symbiozie z dworem, otoczeni przyjaźnią, zrozumieniem, zawsze mogąc liczyć na pomoc w potrzebie. To były stosunki bliskie, serdeczne, ciepłe, niemal rodzinne.
Ojciec Józef Maria Bocheński OP (1902–1995), wspominając w tomie swoich pamiętników matkę, Marię z Dunin‑Borkowskich, odmalowuje postać kobiety obdarzonej niezłomną wolą, żelaznym charakterem. Postać na wskroś feudalną, jak zaznacza, „jakby żywcem przeniesioną z czasów średniowiecza”. We dworze w Ponikwie, blisko Zbaraża, na ziemi lwowskiej, znajdowała się obszerna okrągła kaplica, do której na wieczorne modlitwy zwoływał domowników dzwon. Modlitwom niezmiennie przewodniczyła matka. To średniowiecze, wyjaśnia o. Bocheński,
zostało tak sfałszowane i oplute przez burżuazję, że współczesny człowiek nie ma dla niego najmniejszego zrozumienia. Ja mam, a jeśli mam, to dzięki żywej w mojej pamięci postaci mojej matki.
Dawna wielka kresowa piękność, niezwykle wymagająca przede wszystkim od siebie — ale i od innych — zaczynała dzień od modlitwy i asystowania przy pojeniu koni. Codziennie o pół do piątej rano, niezależnie od pory roku; nigdy się nie spóźniała.
Głęboko wierząca, żyła wyłącznie dla Służby Bożej — wspomina ojciec profesor. — Była gorliwą i surowo umartwioną tercjarką karmelitanek bosych.
Matka czwórki dzieci wstąpienie Józefa Marii do zakonu przeżyła jako wielkie szczęście. Oczytana i znająca języki, zasłużyła się dla kultury polskiej przekładem z francuskiego pism św. Jana od Krzyża i św. Teresy z Ávili.
Wraz z wkroczeniem bolszewików, dwukrotnie, w 1920 i w 1939 roku, bezbronne — mężczyźni poszli na wojnę — panie z polskich dworów i dzieci, o ile nie uszły w porę w bezpieczniejsze miejsca, zostawały skazane na wygnanie z domu, który często na ich oczach płonął lub stawał się obiektem bezprzykładnej grabieży. Nierzadko także wygnane z ojczyzny lub zgładzone na miejscu przez bolszewików. O ile nie zostały pochowane na wiejskich cmentarzach przez miłosiernych włościan, śpią w pobliżu swych domów lub w bezimiennych mogiłach w Kazachstanie.
Ojciec Bocheński nigdy nie chciał po wojnie przyjechać do Polski. Bolszewicy nie tylko zburzyli dom w Ponikwie i wysuszyli stuhektarowy staw, niszcząc bezpowrotnie jedną z piękniejszych miejscowości na Kresach wschodnich; sprofanowali także groby jego rodziców pochowanych w krypcie kościoła.
* * *
Profesor Paweł Stępień z UW podczas jednego z wykładów wygłoszonych w Warszawie przypomniał zasady rządzące dziełem Stworzenia, jakie odkrywała średniowieczna teologia i filozofia. Znajdowały one odzwierciedlenie w sztuce i architekturze tego czasu. Architektura i geometria stwórczego dzieła Boga tworzy wzorzec najdoskonalszej budowli i najdoskonalszego poematu, zauważył prof. Stępień. Człowiek żąda tego, co piękne. Dlatego zwraca się ku Bogu. Piękno rodzi miłość. Ludzie Średniowiecza wiedzieli, że świat musi być doskonały — ze względu na Stwórcę i cel. I w sztuce posługiwali się zasadą harmonii, główną zasadą tworzenia świata przez Boga. A istotą harmonii jest hierarchia.
Harmonią opartą o hierarchiczny ład odznaczał się też w Średniowieczu porządek społeczny i prawny. Krzyż powinien znajdować się w samym środku Wszechświata — tak uważano w epoce, w której królował nadprzyrodzony ład. Symetria, proporcja — niezbędne cechy dzieła Stworzenia — musi uwzględniać każda twórczość. Organizacja społeczeństwa w Średniowieczu także uwzględniała ten wzorzec: skierowana była ku górze, ku Bogu, by Go chwalić. Społeczeństwo było hierarchiczne.
Średniowiecze było epoką żelaznej logiki. Odkrywało porządek świata stworzonego wedle miary, liczby i wagi. Kultura średniowieczna ukazywała grzech pierworodny jako wywrócenie porządku. Odwrócenie hierarchii. Naruszenie zasady doskonałego, matematycznego uporządkowania wszechświata. (Wąż góruje na kobietą Ewą, mężczyzna Adam jest w upadku). Przeciwieństwem harmonii, przeciwieństwem porządku jest chaos, jaki wprowadza grzech. Grzech odwrócenia się od Boga wprowadza ciemność, chaos i śmierć.
A Eugene Melchior de Vogue dodaje:
…zawsze gdy jakieś społeczeństwo porzuca stare dystynkcje, stare moce duchowe i doczesne, pozostaje jeden pan niezachwiany, najbardziej drobiazgowy i najtwardszy z panów, a jest nim pieniądz. Wznosi się on na najwyższe z opróżnionych stanowisk, przywłaszcza autorytet wyrwany swoim rywalom, ustanawia ponownie na swoją korzyść, pod inną postacią, wyróżnienia i przywileje. Wszyscy mu są posłuszni…4.
„Narodowi może przydarzyć się coś gorszego niż utrata wojska i okrętów”, konkluduje ks. Henri Delassus w książce Duch rodzinny. Autor odnotowuje skłócenie klas społecznych — trwające we Francji od ponad dwustu lat — klas, które wcześniej żyły w symbiozie, a obecnie żywią wobec siebie uprzedzenia i nienawiść. To coś gorszego niż utrata wojska i okrętów, „niż bankructwo finansowe czy też napad na jego terytorium”, to „porzucenie tradycji i utrata ideału. Historia wszystkich ludów to potwierdza” (H. Delassus pisał te słowa w pierwszej dekadzie XX wieku).
Dziś w Polsce widać ogromną tęsknotę za nadprzyrodzonym ładem. Rzadko kiedy wypowiadana jest ona wprost. Zmieszanie ludzi różnych kondycji w jeden zróżnicowany, nieuporządkowany twór to mieszanka wybuchowa, to źródło nigdy niezaspokojonych ambicji, niepokojów, wiecznych pretensji i frustracji. To coś sztucznego, nienaturalnego. Miejsca zajmowane przez ludzi w każdym społeczeństwie nie mogą być takie same. Równość jest mitem.
Prawdziwa hierarchia, wynik uznania nadprzyrodzonego ładu, panowania nad światem Boga, porządkuje społeczeństwo, zapewnia mu spokój i szczęście. Daje szansę miłości — miłości do siebie ludzi, którzy potrzebują jeden drugiego. Wtedy więzi między nimi są trwałe, mają racjonalną podstawę. Taka miłość nie jest jedynie emocją ani sentymentem związanym z doraźnym poszukiwaniem bezpieczeństwa czy przyjemności, lecz wynika z ugruntowanego poczucia wzajemnych obowiązków.
…jakieś wysokie piękno, jakieś bezcenne dobro przechodzi mimo nas niezauważone, a jest ono tak proste, powszechne i bliskie, że nie można go dojrzeć, jak się nie widzi powietrza — pisał Jan Bułhak w swoim tomie wspomnień «Kraj lat dziecinnych» — dopóki jest czyste i niczym nie zmącone. Czułem, że trzeba by opisywać nasze strony, nasz kraj, żeby uświadamiać sobie i przypominać innym te… skarby, jakie się w nim kryją…
Wykład wygłoszony na Pielgrzymce Ziemian na Jasną Górę (19–20 X 2012).