“Katecheza dziejów”? Cóż to takiego?
Tomasz Terlikowski, znawca problematyki Kościoła, specjalista w dziedzinie ekumenizmu – tego, którego wykładnia znajduje się w dokumentach ostatniego Soboru, a także, siłą rzeczy, jaki praktykowany bywa zgodnie „z duchem” Soboru – poświęcił interesujący tekst ( “Łże-prorok Polaków”, Plus Minus 4-5 czerwca 2016) twórczości Jarosława Marka Rymkiewicza, głównie ostatnich kilkunastu lat.
Tekst zaskakujący. Trudno nie uznać, że publicysta komentujący na co dzień politykę personalną Stolicy Apostolskiej, ostatnie dokumenty podpisywane przez papieża Franciszka, i starający się tonować narastający niepokój katolików wobec zmian dyscypliny kościelnej w wypadku przekroczeń szóstego przykazania, występując w roli krytyka literackiego, który podsumowuje teologię znanego z prawicowych przekonań pisarza, odsłonił się jako niespodziewany znawca zawartości ideowej dzieł Rymkiewicza. Zwłaszcza zaś znawca języka autora „Kinderszenen”.
Jego diagnoza dotycząca “mroków duchowych” , jakie spowijają twórczość jednego z największych mistrzów współczesnej polskiej literatury, i jego konsekwentnej postawy moralnej – czy właśnie „religijnej”, co autor stara się wykazać – która wydaje się apoteozą pierwotnej natury człowieka, zwłaszcza zaś zemsty i ciemnych instynktów – właściwych raczej żywiołowi etnicznemu niż narodowemu – jest godna uwagi.
Jarosław Marek Rymkiewicz nie jest jednak jedynym człowiekiem w Polsce – jakby (pośrednio) wynikało z tekstu Tomasza Terlikowskiego – który z tak wielkim powodzeniem odwołuje się dziś do neopogańskich teorii. Jedna z nich nosi miano tradycji pierwotnej, a jej modnymi wśród młodej inteligencji przewodnikami są Julius Evola i Renat Guénon. („Evola, >Rzymianin<, >arystokrata ośnieżonych szczytów<, >herold Tradycji i nieprzejednany wzgardziciel współczesnego świata<, >człowiek stojący wśród ruin<… Evola został przedstawiony jako zbawiciel, mistrz, budziciel sumień, którego egzystencja była >naznaczona dumną prawością starożytnych Rzymian, sensem honoru i walki, które liczni uważali za pogrzebane wraz z wielkimi cesarskimi marzeniami<. Ani słowa o jego antychrześcijaństwie, o moralnych perwersjach, o tchnącym nienawiścią pogaństwie, o ezoterycznych, magicznych praktykach”, jak czytamy w krytycznym opracowaniu prof. Paula Taufera). Niewątpliwie jednak Jarosław Marek Rymkiewicz jest najbardziej znanym w Polsce i wyjątkowo utalentowanym apologetą tego sposobu ujmowania odwiecznych pytań o sens istnienia człowieka (Polaka!) na ziemi i jego powołanie. Warto jednak zauważyć, że nawiązująca do tej teorii kultura i mentalność jest dziś dość mocno w naszym kraju rozpowszechniona, niezależnie od znajomości twórczości „poety z Milanówka” – która ograniczała się zawsze do dość elitarnego grona smakoszy jego literackiego kunsztu.
I ta powszechność właśnie musi zastanawiać, biorąc pod uwagę długość pontyfikatu Jana Pawła II i późniejszy, tak bardzo rozbudowany kult papieża Polaka. Warto zapytać, czy mentalność ta nie jest właśnie bardziej zjawiskiem wyrastającym z kryzysu religijnego, jaki po ostatnim soborze ogarnął szerokie rzesze ludzi ochrzczonych, niż czymś wyrosłym na gruncie lektur poezji i esejów. Trudno się bowiem zgodzić z tezą Tomasza Terlikowskiego, że istnieje niebezpieczeństwo rozprzestrzeniania się jej w wyniku studiowania dzieł autora „Wieszania” i z tego powodu „obóz prawicowy” powinien zachować czujność, nie dać się wodzić na „antycywilizacyjne” manowce.
Opisując tę nową „posoborową” mentalność jeden z duchownych zauważył po prostu (streszczam tu jego wywód): Groza apostazji i triumf duchowego zła – co widać w tym, z jaką łatwością ludzie sami rozgrzeszają się dziś z najcięższych grzechów – są z pewnością wielkim niebezpieczeństwem, ale jest to tylko widzialny skutek czegoś, co tkwi głębiej. Ta właściwa „ohyda ziejąca pustką” polega na pewnej mentalności, atmosferze duchowej, życiowej postawie. Istotę życia widzi się tu wyłącznie w doczesności. Niepostrzeżenie przenika człowieka całkowite ubóstwienie własnego „ja”, własnego krótkiego życia na ziemi, własnej wolności. Stwarza to atmosferę religijnej obojętności, która ogarnia również najbardziej wierzących. Pokolenia po II Soborze Watykańskim są szczególnie nasiąknięte tą postawą, ponieważ nastały czasy, w których rzekomo nie trzeba już o nic walczyć. Stąd, z jednej strony powierzchowna, rutynowa postawa wobec prawdy i majestatu naszej wiary, z drugiej – równie powierzchowny i lekceważący stanowisko wobec duchowych przynęt i pokus. Tym samym dla wielu dobro staje się nudne, a zło pociągające.
Paradoks jest widoczny gołym okiem. W kraju Jana Pawła II wielu Polaków cierpi z powodu silnie odczuwanych lęków. Dojmujący jest lęk przed wyobrażanymi sobie przyszłymi katastrofami. Zdrowy rozsądek, tak charakterystyczny zawsze dla katolików, pryska wśród tych lęków jak bańka mydlana, razem z nadzieją. Z nadzieją prawdziwą, czyli na życie wieczne. Świadomość, że nawet najdroższa polisa może okazać się zwykłym śmieciem, staje się symbolem największej życiowej porażki, prawdziwej katastrofy. A najsolidniej zabetonowana ziemia, najpiękniej ułożony włoski marmur potrafi się nagle rozstąpić, jak zmurszała deska. Piorun może wszystko spalić, trąba powietrzna przerzucić o setki kilometrów. Co wtedy? Pozostają skaliste brzegi bezludnych wysp Pacyfiku, pełne korzonków i skorpionów, wykupywane przez ludzi naprawdę majętnych. Dlaczego tylu ludzi w kraju Jana Pawła II boi się przyszłości?
Tomasz Terlikowski nie bez powodu nawiązuje do pojęcia mitu. Chaos zmitologizowanego myślenia i zmitologizowanej religii towarzyszy nam dziś na co dzień i usiłuje wywrzeć na nas presję. Krok, jakiego dokonano przechodząc od mitu do myślenia metafizycznego, był w dziejach człowieka decydującym przełomem. Był to „krok o wiele ważniejszy niż na przykład rewolucja informatyczna”, podkreśla filozof prawa ks. prof. Tadeusz Guz. Było to przejście z chaosu do myślenia rozumowego. Czym był świat starożytnego mitu? „Świat mitu jest światem chaosu. Struktura myślenia mitycznego nie zna ładu ani porządku, nie zna transcendentnego – wobec naszej duszy – Boga. Także Boga transcendentnego – tym bardziej – wobec Kosmosu”.
Przypomnijmy sobie jak bardzo komuniści kochali mity greckie. W PRL – owskich szkołach licealiści, zmuszani byli do czytania dzieł Zenona Kosidowskiego (to ten laureat nagród Towarzystwa Krzewienia Kultury Świeckiej, który w swoich książkach podważał historyczność postaci Jezusa i prawdziwość biblijnych wydarzeń) i Jana Parandowskiego, jednego z filarów Światowego Kongresu Intelektualistów z 1948 roku. Dziś poprawnopolityczna opinia zarzuca mu jedynie, że był zbyt pruderyjny, nie eksponował wątków homoseksualnych w mitologii). „Wszystko, co istniało w strukturze mitu funkcjonuje jako chaos, czy chodzi o ludzi, zwierzęta, bogów…To wszystko walczy ze sobą na śmierć i życie, to jest wszystko wymieszane. Świat bogów ze światem ludzi. Świat ludzi ze światem zwierząt (…)” (ks. prof. T. Guz). Mit wyraża po prostu przeświadczenie, „że to co istnieje, jest chaosem”. W klasycznej metafizyce, na którą złożyła się myśl Greków i nauka katolicka, zaprezentowano jasno określone miejsce każdego bytu, od momentu zaistnienia. Spektakularny wyłom w niej nastąpił w XIX wieku, wtedy to teoria Darwina wprowadziła na powrót mitologizację myśli człowieka, mitologizację intelektu. Czy autorem tego wyłomu był tylko brytyjski przyrodnik Charles Darwin (i niemiecki biolog i filozof Ernst Haeckel)? Przywołując nazwiska tych dwóch badaczy, warto przypomnieć napisany w 1796 roku, przez Georga Wilhelma F. Hegla skromny objętościowo tekst, zakorzeniony w najstarszym systemie niemieckiego idealizmu, w którym autor „Fenomenologii Ducha” postuluje, że „trzeba dokonać systematycznej mitologizacji intelektu”, jak podkreśla cytowany autor.
Zmitologizować intelekt to znaczy ponownie zamknąć przed nim rozumienie rzeczywistości – jako uporządkowanej, doskonałej, misternie zbudowanej. Takiej, która jest dziełem Boga i pozwala Go pośrednio poznać. Takiej, jak rozumiała ją klasyczna filozofia chrześcijańska, która wspierała metafizykę grecką. Ta prawda została zaatakowana na wszystkich możliwych polach. Na zgliszczach chrześcijańskich państw wydano wojnę klasycznym pojęciom i prawdom, które decydują o naszym losie w wieczności. Nikt tej wojny nie ogłaszał, toczy się ona jednak na łamach gazet, w salach kinowych, w szkołach, aulach uniwersyteckich i na ulicach. Toczy się nawet w samym Kościele.
Tomasz Terlikowski w swojej gorącej polemice z zawartością ideową utworów Rymkiewicza zapomina, że to co obserwujemy dziś w życiu duchowym również wielu naszych rodaków, jest skutkiem wprowadzenia – od czasu ostatniego Soboru – także w dziedzinę religijną, w życie Kościoła swoistego chaosu w miejsce ładu (usunięcie autorytetu władzy Kościoła, zdeprecjonowanie wymiaru nadprzyrodzonego – także poprzez zmiany w liturgii; wprowadzeniem antropocentryzmu w miejsce teocentryzmu, lansowanie wolności religijnej i ekumenizmu).
Wprowadzając nowy rodzaj relacji między Kościołem a religiami niekatolickimi (religie chrześcijańskie zostały zaszczycone mianem „Kościołów”, a wszystkie obce chrześcijaństwu kulty i wyznania zaczęły być traktowane jako religie „braci”), uznano, że to „dialog” stał się sposobem na zjednoczenie religii – docelowo ludzkości – i ma on zastąpić nawracanie. Nawracanie zostało nazwane pogardliwym słowem „prozelityzm”, o celu misji jako wiecznym zbawieniu nie wspomina się już wcale; misje zmieniły charakter na społeczny, humanitarny, ekonomiczny, a „całe wspaniałe dziedzictwo ducha ludzkiego, które wypowiedziało się dotąd we wszystkich religiach” – jak czytamy w encyklice Redemptor hominis – pozwoli zbliżyć się „równocześnie do wszystkich kultur, światopoglądów, do wszystkich ludzi dobrej woli”. Warunkiem podstawowym jest szacunek wobec innych religii, które jeszcze tak niedawno określano w Kościele mianem fałszywych kultów.
W encyklice tej, podobnie jak w większości dokumentów posoborowych nie mówi się o niezbędności przyjęcia prawdziwej wiary, chrztu, nie ma wzmianki o grzechu pierworodnym, utracie łaski i odkupieniu człowieka przez mękę krzyża Chrystusa, działaniu diabła i wiecznym potępieniu, jakby to był temat zamknięty i przebrzmiały. Gdyby ktoś chciał ściśle zrozumieć nowy sens słowa „nawrócenie”, okazałoby się, że oznacza ono po prostu zwrócenie się ku drugiemu człowiekowi (by mógł on „siebie samego odnaleźć”).
Jeden z misjonarzy starszej daty stwierdza: „Praca apostolska wśród wyznawców innych religii była zawsze oparta na przekonaniu, że poprzez grzech pierworodny człowiek zerwał więź z Bogiem i popadł w błędy, których konsekwencją są fałszywe religie. W chwili obecnej głosi się nową teorię na temat początków religii i źródeł religijnych podziałów”. Z takiego rozumowego podłoża wynika coraz powszechniejsze w Kościele przekonanie, że „różnorodność” religijna wcale nie musi być czymś negatywnym. Nie jest bynajmniej „znakiem podziału”, a raczej czymś wzbogacającym. A prawdziwe dobro człowieka, ku któremu kierować powinna się troska Kościoła, to wcale nie mówienie mu prawdy o Bogu, ale czynienie życia ludzkiego „godnym człowieka”, „coraz bardziej ludzkim” (jak czytamy w konstytucji duszpasterskiej Gaudium et spes). Julien Green nie wahał się, wobec tak lekkiego traktowania wiary, stwierdzić, że brakowałoby mu motywacji, by przyjąć katolicyzm („po co opuszczać jedną religię dla innej w sytuacji, kiedy znikły między nimi jakiekolwiek różnice, z wyjątkiem nazw”). „Misja Kościoła i cały Nowy Testament, cała Dobra Nowina przekształca się w czysto doczesną nadzieję nadejścia lepszych czasów”, podsumowuje cytowany wyżej misjonarz.
Dla Jarosława Marka Rymkiewicza te „lepsze czasy” nadejdą, gdy Polska pokona odwiecznego wroga, dobywając zasobów wszystkich swoich sił fizycznych i duchowych, dla Tomasza Terlikowskiego – gdy naród, idąc na wskazaniami Jana Pawła II, odkryje i uzna „swoją własną drogę zbawienia”. Obie interpretacje celów religijnych, czy para-religijnych mają wspólny mianownik: doczesność, antropocentryzm, zamknięcie się w horyzoncie historycznych (politycznych, kulturowych, cywilizacyjnych) doświadczeń i dążeń, czysto ludzkich, naturalnych. Wymiar nadprzyrodzony został wykreślony; on nas “nie dotyczy”.
Rzecz dotyczy tak naprawdę racji rozumowych. Jak wyjaśnia cytowany misjonarz: „Filozoficzną podstawą >ekumenicznego< dzieła zjednoczenia wszystkich religii jest negacja zasady niesprzeczności, odmowa rozróżnienia między religią prawdziwą a religiami fałszywymi, między prawdą a błędem. To odrzucenie zasady niesprzeczności pociąga za sobą negacje logiki i logicznego myślenia”. Gdy obniża się znaczenie rozumowania, jego role przejmują symbole. Symboliczny język jest w stanie pogodzić nawet najbardziej sprzeczne stwierdzenia. Wiedział o tym bardzo dobrze przywoływany parokrotnie przez Tomasza Terlikowskiego Mircea Eliade.
Zarówno myślenie, któremu uległ Luter, jak Hegel, z którego wyrasta teologia Teiharda de Chardin i ks. Tischnera, tak bliskiego Karolowi Wojtyle, to królestwo sprzeczności.
Prawdziwym prekursorem zarówno marksizmu jak fenomenologii był Hegel – myśliciel, który głosił, że istotą rzeczywistości i prawdy jest sprzeczność, a twierdzenie, przeczenie oraz ich synteza, to prawdziwe życie rzeczywistości i prawdy, warunek wszelkiego rozwoju. W ujęciu współczesnych mitów, które przeniknęły do nowożytnej antykatolickiej filozofii i antychrześcijańskiej kultury – z którymi problem ma nie tylko Tomasz Terlikowski, uważny czytelnik dzieł Jarosława Marka Rymkiewicza – człowiek jest zwierzęciem. Tak zwana ideologia gender, coraz śmielej wkraczająca także do myślenia ludzi Kościoła, stawia tu kropkę nad i.
Człowiek jako absurd w tej nowożytnej mitologii jest samotnym rozbitkiem, pozbawionym wszelkiej pomocy i nie tęskniącym do niczego, wyzutym z pamięci, wyrzuconym na brzeg bezkresnego oceanu, który jest martwy, lodowaty i obcy. (Dlatego m.in. m u s i się otoczyć milionem gadżetów, które będą dawały złudzenie bezpieczeństwa, niczym pogańskie talizmany i fetysze, musi poszukiwać wciąż i doznawać n o w o ś c i , nowych impulsów, podniet, przeżyć, często ekstremalnych, rozbudzających zmysły, które wyrwą go choć na chwilę z odrętwienia i udręki, poczucia bezsensu, graniczącego z rozpaczą).
Sztuczne raje i powrót do Raju
Dzieła literackie zrodzone z postawy duchowego i intelektualnego buntu wobec Boga są uznawana powszechnie za europejski kanon literacki. W okresie nazywanym przez rewolucjonistów oświeceniem, i w epokach późniejszych, próbowano uczynić z nich buńczuczne manifesty, duchową strawę zastępującą sztukę katolicką (a nawet coś w rodzaju parareligii). Wielu znawców – nie mówiąc o zwykłych czytelnikach – nie rozeznaje ich duchowego przesłania. Goethe i inni słynni twórcy tej i wcześniejszej epoki, uważani są za autorów par excellence chrześcijańskich. (Paul Claudel, przyjaciel Polski, nazywał Goethego „wielkim uroczystym osłem”).
Buntownicy z obszaru sztuki – tak jak myśliciele protestanccy – negują opatrznościowy porządek świata. Chcą wrócić do utraconego Raju lub stworzyć sobie nowy raj. Widać to na setkach filmów, na tysiącach spektakli teatralnych, a dziś na ulicach, wśród zwykłych przechodniów, w lecie po prostu półnagich, demonstrujących zwierzęcy „naturalizm”, zgodnie z zaleceniami mody; widać w aulach uniwersyteckich, w klasach szkolnych, gdzie głosi się niezmiennie od czasów komunistycznych teorię ewolucji, jako ideologię wyzwolonej ludzkości, i w parlamentach – europejskich, nie azjatyckich, czy afrykańskich – gdzie zabijanie ludzi traktuje się jak zabieg sanitarny, niezbędny etap procesu wielkiego oczyszczania świata, a zamianę płci, czy klonowanie człowieka – „prawo człowieka”! – tak, jak niegdyś zmianę rękawiczek.
„Fałszywa ideologia, która przypisuje zło i nieszczęście temu, że człowiek jest stworzony przez Boga, to gnoza. Niegodny zaś wysiłek, który próbuje osiągnąć to wyzwolenie, to rewolucja”, mówi włoski pisarz Guigo Vignelli. Rewolucja w obyczajach – kulturze, modzie, muzyce, teatrze – to znak widzialny tego, co odbywa się w głębi, w cieniu, w ukryciu. W umyśle człowieka. Co dojrzewało, krystalizowało się przez wieki w niewielkich zamkniętych kręgach. Dziś już wszystko jest na wierzchu, wszystko jest jawne. Nieprzeliczone rzesze ludzi stają się uczestnikami procesu rewolucyjnego, który mylnie kojarzą z „nowoczesnością”, „sztuką”, “nauką”, „modą”, „bezpruderyjnością”, „spontanicznością”, „asertywnością”, „postępem”, czy realizacją należnych rzekomo wszystkim „praw człowieka”. Jakże to wszystko swojsko brzmi. O prawach człowieka mówi się z aprobatą w Kościele – pomijając tak często prawa Boga. Rewolucja została zasymilowana przez język, który sobie przyswoiliśmy, nie zadając pytań o sens wypowiadanych słów.
Kobieta, nawet w najbardziej eleganckich czasopismach, tych dla inteligencji i dla klasy średniej, jest niezmiennie przedstawiana jako maskotka, lalka Barbie. Istota sztuczna, na pokaz. Jej prawdziwa natura musi być ukryta i zafałszowana. Twarz tej kobiety nie ma wyrażać prawdy o niej, istoty stworzonej na obraz i podobieństwo Boga, tylko gotowość spełniania wszystkich zachcianek mężczyzny. Taka osoba nie może w niczym przypominać Matki Boga, Demaskatorski Wszystkich Herezji, łącznie z dzisiejszym modernizmem. Artystyczny obraz istoty, która z prawdziwą kobietą nie ma nic wspólnego, jest wspólnym dziełem ideologów, fotoreporterów, kreatorów mody i wydawców. Znane aktorki nazywane są bez ogródek „symbolem seksu”. W taki sposób – w prasie, filmie, telewizji – tworzy się sztuczne raje.
Opozycja prawdziwa czy fałszywa?
Odkrywając „prawdziwą twarz” Jarosława Marka Rymkiewicza, „dzikie” i moralnie odstręczające oblicze twórczości wybitnego poety, Tomasz Terlikowski zderzył jego świat pojęć, wartościowań i wizji, z przesłaniem Jana Pawła II, wypowiedzianym podczas pierwszej pielgrzymki do Polski. Czy rzeczywiście istnieje tu sprzeczność? Tomasz Terlikowski w swoich porównaniach zapomniał o najważniejszym, o tym, że Karol Wojtyła nie przyjechał do Polski jako osoba prywatna, wybitna osobowość, myśliciel, filozof, miłośnik polskich dziejów. Skąd pomysł na „hagadę” dziejów, o której pisze z wyraźną atencją autor „Łże-proroka Polaków”? Czy snucie jej to na pewno rola papieża? Opowiadanie, choćby artystycznie najbardziej pociągające, „jej [Ojczyzny] trudnych losów”, jak pisze T. Terlikowski? I to po to, by – i tutaj autor polemiki z Rymkiewiczem powołuje się na dalekiego od chrześcijaństwa religioznawcę, filozofa religii i antropologa, Mircea Eliadego – „poprzez opowiadanie” dokonała się „regeneracja, odrodzenie z nieuszczuplonymi siłami witalnymi”? O co naprawdę autorowi “Łże-proroka…” chodzi? Autor eseju o Rymkiewiczu sam zdaje się powielać metodę, przekonania i światopogląd artysty, którego piętnuje. Bo oto wcale nie wiara katolicka, nie Kościół z jego nadprzyrodzonymi środkami danymi mu przez Boga – a w Kościele jest, zgodnie z Objawieniem i Tradycją, wszystko, co potrzebne człowiekowi (nie narodowi!) do zbawienia – ale „witalne siły” mają być, zgodnie z jego wywodem, gwarantem przetrwania narodu i one zostają wzmocnione podczas „świętych dni” pielgrzymki papieskiej. Terlikowski dodaje, że Jan Paweł II zaproponował wówczas rodakom „swoistą polską hagadę” podczas której „uobecniał”, „uaktualniał” naszą historię. Żadne z tych pojęć nie mieści się jednak w katechezie pojmowanej po katolicku, a przecież wykład i obrona wiary jest podstawową rolą każdego papieża. Tomasz Terlikowski znajduje osobliwe zajęcie dla Głowy Kościoła, twierdząc, że głoszona przez niego „historia uobecniana, uaktualniana” oparta została o fundament wcielonego Logosu, a zatem, jak pisze, „Papieska hagada nie jest już tylko opowieścią świecką, ale swoistym poszukiwaniem religijnej istoty dziejów Polski, która ze świeckiej, profanicznej narracji historycznej przekształca się w >historię zbawienia< właściwą konkretnemu ludowi”.
Hmm… Głowa Kościoła snuje, zaraz po objęciu Stolicy Piotrowej, „hagadę” (pojęcie żydowskie), żeby poszukiwać religijnej istoty dziejów Polski? I w wyniku tego opowiadania, czyli narracji, dochodzi do przekształcenia czegoś świeckiego w religijne? Skąd w umyśle katolickiego publicysty takie skojarzenia, wyobrażenia, jakich nie powstydziłby się sam „mistrz z Milanówka”, nie mówiąc już o Eliadem? Jak świat światem, Kościół Kościołem, główne zajęcie Jego Głowy polega zawsze na tym samym: na krzewieniu i obronie wiary w Trójcę Świętą, głoszeniu prawdy, która jest dana Kościołowi – i jedynie jemu – raz na zawsze i nie podlega modyfikacjom, ani przekształceniom w trakcie “dialogu” z innymi religiami, nie na tym, by czegoś tajemniczego „poszukiwać”, i by w tym procesie doszło do jakichś zagadkowych przekształceń religijnych. O jaką wreszcie religię tu chodzi? Czy o tę, której wyrazem są ekumeniczne ciągoty, coraz jednak wyraźniej kurczącej się części hierarchii, w miarę jak „duch Soboru” traci wraz z upływem czasu swój wigor i sprężystość?
Chyba, że zdaniem publicysty, Jan Paweł II nie przyjechał do nas po raz pierwszy w 1978 roku jako papież Kościoła katolickiego, ale jako turysta, literat i religijny myśliciel, z zamiarem dokonania jakichś parareligijnych eksperymentów, gdzie w centrum stało „opowiadanie dziejów”, które stawało się zarazem osobliwym misterium.
Nie sądzę, że od tych wizji znanego analityka sytuacji w Kościele było tak bardzo daleko do „neopogańskich czy heideggerowskich pomysłów na Polskę”, które Tomasz Terlikowski przypisuje en block Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi, czyniąc z nich główne ostrze swoich oskarżeń. (A już zupełnie kuriozalnie brzmi zapewnienie, że część „polskiej intelektualnej prawicy”, która inspiruje się myślą Rymkiewicza, musi w tej sytuacji dokonać „wyboru cywilizacyjnego”).
Mylenie cywilizacji z religią jest zresztą zjawiskiem powszechnym. Oprócz wyraźnej tendencji antychrześcijańskiej towarzyszy nam dziś przystosowanie chrześcijaństwa do potrzeb człowieka. Tymczasem „chrześcijaństwo albo jest tym radykalnym ukierunkowaniem [na cel ostateczny], albo go po prostu nie ma. Adaptacja wartości chrześcijańskich w ramach współczesnej cywilizacji antropocentrycznej de facto prowadzi do odrzucenia religii – tyle, że nie wprost (…) To prawda, że religia ma funkcję kulturotwórczą i wytwarza także cywilizację, o czym świadczy historia Kościoła. Ale ani jej celem, ani pierwszym owocem nie jest cywilizacja w znaczeniu doskonalenia tego co ziemskie (…) Obserwujemy [dziś], jak większość kampanii ideologicznych i batalii prawnych organizowanych przez świat zyskuje aprobatę Kościoła. Słowem, Kościół oferuje światu swe usługi i usiłuje stanąć na czele postępu ludzkości” (prof. Romano Amerio).
I choć widać gołym okiem, że zatrute ziarno rzucone w glebę cywilizacji łacińskiej, chrześcijaństwa i katolicyzmu, wydało obfity plon, nie jest ono tylko skutkiem zdegenerowanej kultury ostatnich lat, lecz przede wszystkim intelektualnego fałszerstwa, zafałszowania w umysłach ludzkich obrazu Boga
Kryzys religijny, kryzys wiary nie jest nigdy „dziełem” twórczości jednego, choćby najgenialniejszego poety czy prozaika; przestrogi Terlikowskiego przed Rymkiewiczem brzmią naiwnie. Jest on zawsze przejawem wewnętrznego osłabienia tej jedynej bosko-ludzkiej instytucji odpowiadającej, z boskiego nadania, za wiarę. I tak już było wiele razy w historii. I tu należy przede wszystkim szukać przyczyn – oddzielając zarazem skutek od przyczyny – dzisiejszego zamętu intelektualnego, który swoje odzwierciedlenia znajduje również w sztuce i literaturze. A także źródeł nadziei, bowiem ze wszystkich kryzysów Kościół zawsze wychodził zwycięsko. Tak będzie i tym razem.
(tekst – z niewielkimi skrótami redakcyjnymi – opublikowany w dodatku „Rzeczypospolitej” Plus Minus z zeszłego tygodnia)