Język rolnika
6 marca w centrum Warszawy rozmawiałam z panami powracającymi z manifestacji rolników. Byli wyraźnie spragnieni rozmowy, choćby najkrótszej pogawędki, kilku słów rzuconych w biegu. Niektórzy dziękowali, „że są tacy Warszawiacy”. Rolnicy z Dolnego Śląska i Podlasia, myśliwi z Siedlec – także Kaszubi z transparentem: „Rybacy łodziowi z Chałup” – mówili bez pośpiechu, bez powtarzanych w kółko skarg. To nie były głosy ludzi upokorzonych, nie pewnych siebie. Uderzała coś, co można nazwać ich dumą. Zobaczenie siebie wśród tysięcy ludzi podobnych sobie utwierdzało ich, że ich zajęcie jest rodzajem misji – o czym się tak często zapomina, myśląc o rolniku jako wykonawcy męczących mechanicznych czynności. Nic bardziej błędnego!
Ale jeszcze bardziej uderzała ich polszczyzna. To nie był język skrótów, nowomowy. Nie mówili stadionową gwarą, z tysiącem określeń własnych emocji. Nikt z nich nie był „wkurzony”, nikt „nie miał dosyć”, nie mówiąc o określeniach bardziej dosadnych. To była klasyczna polszczyzna bez naleciałości języka mediów. Czy miałam jakieś niezwykle szczęście, spotkałam wyjątkowych ludzi o dużej kulturze?
– Jestem człowiekiem leciwym – zaczął jeden z moich rozmówców (na oko pięćdziesięciolatek) z Ostrowi Mazowieckiej – …i ubolewam nad tym, co się w Polsce dzieje. Chciałbym, żebyśmy jako Polacy postępowali w rzeczach, które są najważniejsze. – Zasłuchałam się w słowa tego człowieka o przenikliwych oczach i nieco surowych rysach twarzy. – To nie są tylko nasze emocje i roszczenia. Nie możemy dać się oszukać. Tu chodzi o prawdę. – zakończył. Byłam poruszona. Więcej… Zawstydziłam się.