Język Donalda Trumpa
W bajkach często zdarza się, że dobry i mądry, ale ubogi książę potrafi tak oczarować córkę bogatego króla, że ona oddaje mu rękę, za nic mając to, że jest biedny. Coś takiego wydarzyło się, gdy Polacy oglądali nie tak dawno wywiad Donalda Trumpa dla TV Republika. A potem tak gremialnie – ci, którzy mieszkają w Stanach – oddali na niego swe głosy. Choć na pewno były – a od wczoraj, czyli 5 listopada 2024 roku także obecny – amerykański prezydent nie jest biedny, a my specjalnie bogaci, aspiruje on do tego, by zyskać zaufanie i poparcie naszych rodaków w USA, którzy są solidną, liczącą się w wyborach siłą. I udaje mu się to. Chwyt jest prosty. Takich jak on pretendentów do najwyższego stanowiska w USA nie ma zbyt wielu. Donald Trump nie upodabnia się do dziesiątek podobnych do siebie jak bliźniacze klony polityków. Przykuwa uwagę dosadnym językiem, gawędą na luzie, dowcipami, efektownym skrótem myślowym, zupełnie nie dyplomatycznym, sieczącym między oczy stwierdzeniem oczywistych skądinąd, ale ukrywanych skrzętnie faktów, czego po politykach od dawna rzadko się spodziewamy.
Czy mówiąc, że kocha Polaków, a prezydent Duda jest dobrym człowiekiem i jego przyjacielem, gra melodramatyczną rolę pod publikę, czy pozwala sobie na szczerość, bo nie ma nic do stracenia, a jako Amerykanin nie musi się silić na bezpośredniość, j e s t bezpośredni (co nie znaczy, że nie zna kanonów medialnej strategii). Czasem widzi się go jako kogoś w typie mitycznego Robin Hooda, który odwagą i brawurą zyskuje szacunek nękanych przez biedę i niesprawiedliwość, ale dla większości normalnych, czyli nie zideologizowanych ludzi uosabia on tęsknotę zmęczonego świata za polityką o ludzkim obliczu, gdzie zło jest nazywane po imieniu, potępiane i zwalczane, dobro nagradzane. Ale nie dlatego, że zręczniej od innych uprawia populistyczne harce, deklarując, że ujmie się za biedakami – a współcześni „biedni”, to także jednostki i rodziny prześladowane przez ideologię woke i inne lewackie natręctwa – raczej dlatego, że przypomina, iż między tymi dwoma biegunami zionie przepaść i toczy się zawzięta walka. I on chce w niej wziąć udział.
Naturszczyk czy prowokator?
Nie ukrywa się za maską i nie cedzi słówek. Dla wielu ludzi przyzwyczajonych do polityków gładkich i okrągłosłownych dziwna, ekscentryczna postać. Ale w świecie, który przekroczył wszelkie miary dziwności, a właściwie stacza się już od dawna ku wariactwu, może okazać się tym, który przestawi wektory, ukaże drogę – także dla innych państw – do normalności, nie zasłaniając się na każdym kroku pragmatyzmem i koniecznością prowadzenia wyspekulowanej gry.
Jest mistrzem skondensowanego przekazu. Na tle polityków, którzy mówią monotonnie wyróżnia się ekspresją i klarownością wypowiedzi. Czy jednak tylko o medialny efekt chodzi? Czy to tylko tricki sztuki autoprezentacji, czy naprawdę ten starszawy pan o zwalistej sylwetce i o twarzy, która na pewno nie jest twarzą pokerową, ma coś ważnego do przekazania?
Jeśli nie przypomina wymuskanych polityków, których raison d`être (racją bytu) jest nie narazić się możnym tego świata, to nie znaczy, że nie jest na tyle przezorny, by nie nadziać się na którąś z raf zainstalowanych przez Chińczyków, Rosjan czy Żydów, nie potknąć się o któryś z obowiązujących w globalnym świecie priorytetów, w rodzaju, by wszystkie kontynenty rytmicznie, miarowo i radośnie się wyludniały, pozostawiając po sobie możliwie mało śmieci i „zniszczenia krajobrazu”. Potrafi być sprytniejszy, umie ograć tych wizjonerów rychłego już – rzekomo – raju na ziemi.
Dlatego Donald Trump stanowi tak irytujący niektórych kontrast wobec szefa naszego rządu, posiadającego te same inicjały i to samo imię. Obaj bliscy są metrykalnie, można uznać ich za przedstawicieli tego samego pokolenia. D.T. amerykański i D. T. europejski, stają naprzeciw siebie niczym wzajemne zaprzeczenie. Oryginał i jego zniekształcone odbicie, na skutek jakiejś tajemniczej katastrofy. Ale czasem takie zestawienia, wraz z pozornymi podobieństwami, więcej mogą powiedzieć, o tym, co się wydarzyło na świecie w sprawach naprawdę istotnych, niż naukowe analizy i żmudne dociekania.
Tajemnica jego popularności
Najbardziej rzucającą się w oczy różnicą jest to, iż Donald Trump wierzy, że ludzie są nadal istotami rozumnymi, zaś Donald Tusk jest typem polityka, który przejawia „głęboki sceptycyzm wobec zwykłego człowieka”, jakby powiedział Chesterton – który po prostu, jego zdaniem, nie dorasta, nie rozumie, nie kojarzy, jest jakimś zacofanym pokurczem… Skutkuje to tym, że to nie ludzie, lecz materiał ludzki, który niczym masę plastyczną można dowolnie ukształtować i wykorzystać, staje się punktem odniesienia. Jeśli więc Donald Trump uważa za właściwy bunt przeciw anormalnej tyranii, która niszczy człowieka i tratuje jego prawa, w tym państwo i bezpieczeństwo państwa, przeciwieństwo Trumpa w tym miejscu podnosi gwałtowny „bunt przeciw tyranii normalności”. Zatem Trump, choć jest biznesmenem z zawodu, nie zapomina, że oprócz towarów istnieją też ideały, co niewątpliwie w państwie takim jak USA, gdzie niewolnictwo jest wciąż żywą przeszłością, a komunizm czymś odrażającym dla przeciętnego obywatela, przysparza mu popularności. Zaufanie do ludzi zaś zyskał wraz ze światopoglądem chrześcijańskim. Wśród najbardziej zagorzałych jego przeciwników nastawionych antychrześcijańsko – i antyamerykańsko – wielu zapewne jest takich, którzy marzą, by „wyewoluowało wreszcie jakieś zwierzę, mądrzejsze i bardziej długowieczne od istoty ludzkiej”, jak mawiał Chesterton. To dlatego spędza się dziś ludzi w jedno wielkie stado, którym manipuluje się bez skrupułów za pomocą wyszukanych i coraz bardziej skutecznych technik. To jest ten faktyczny stały, ponury, niezmordowany bunt przeciw obywatelom, zwykłym ludziom, tak często bezsilnym wobec tej przemocy, który celnie punktował Trump w starciach ze swoją radośnie roześmianą – z nieodgadnionych powodów – rywalką.
Przeciw prorokom nowego ładu
Jak trafnie spointował Chesterton: „…dzisiejsi mędrcy nie wierzą, że normalny człowiek potrafi sam rządzić sobą i własnym domem. A już z pewnością nie chcą, by rządził państwem. Tak naprawdę nie zamierzają mu dawać żadnej władzy politycznej. Owszem, chętnie dadzą prawo głosowania w wyborach, ponieważ już dawno odkryli, że w praktyce nie oznacza to wpływu na ich poczynania. Kosym okiem patrzą, jeśli normalny człowiek ma dom, żonę, dziecko…, czy kawałek pola – bo to czyni go silniejszym. (…) Prorocy nowego społeczeństwa wciąż oferują bezdomnym coś dużo wznioślejszego niż dom rodzinny i obiecują nadludzką wyższość ludziom, którym nie pozwala się na normalność… Gdy człowiek traci swą dumę z posiadania własnego domu czy własnego warsztatu pracy, traci również pewien nieuchwytny element, przynależny do jego samopoczucia, do jego wyprostowanej postawy…”.
Na pewno słynny wywiad z Donaldem Trumpem w TV Republika nie pozwolił definitywnie odpowiedzieć na pytanie, czy jest on tylko szarlatanem, który uważa się za geniusza, czy geniuszem uchodzącym za szarlatana, jednak ujawnienie skrajnych dążeń obu Donaldów – amerykańskiego, by jego rodacy byli dumni ze swojego kraju, polskiego, by nie wahali się nim pogardzać – pomógł praktycznie rozstrzygnąć tę kwestię.
I jeszcze na koniec. Vittorio Messori nie jest z pewnością miłośnikiem Stanów Zjednoczonych, wiele miejsca poświęcił w swoich felietonach ich krytyce, wytykał błędy ich historycznym przywódcom. Jednak uczciwość nie pozwalała mu nie podkreślać pewnej ważnej, unikalnej cechy konstytucji amerykańskiej. Ogłoszona przez ustawodawców dwanaście lat wcześniej od francuskiej „Deklaracji Praw Człowieka” (z 1789 r.) amerykańska „Karta Praw” (Bill of Rights) stwierdza, że „wszyscy ludzie zostali stworzeni równymi i wyposażeni przez Stwórcę w pewne niezbywalne prawa”.
To całkowite zaprzeczenie rewolucyjnej „Deklaracji Praw Człowieka”, która stwierdza, że ludzie są wolni i równi, bo tak chcą i głoszą, zapewnia im to Rozum (w oryginale “Deklaracji…” z dużej litery). Amerykański dokument opiera prawa człowieka nie na woli ludzi, lecz na zamyśle Boga-Stwórcy. „Nie przypadkiem – pisze Messori – ani proklamacja niepodległości amerykańskiej, ani jej konstytucja nie wzbudziły [negatywnej] reakcji ze strony katolików. Patriotyczna lojalność katolików Federacji amerykańskiej była zawsze bezdyskusyjna”.
Donald Trump może nie być katolikiem – choć nie znaczy, że nie może nim jeszcze zostać, tak jak jego nowo wybrany wiceprezydent James D. Vance, niedawno nawrócony – ale bez wątpienia szanuje konstytucję, która dla Amerykanów jest czymś dużo więcej niż tylko historycznym dokumentem.
Polska na Trump-olinie
Moja znajoma, z zawodu krawcowa, powiedziała mi niedawno, że lubi Donalda Trumpa, choć jest to gość trochę dziwny. Dopytywana, co najbardziej w nim jest dziwnego, wyznała, że mówi i zachowuje się w sposób odbiegający od zwyczajów obowiązujących na najwyższych piętrach władzy, znanych jej z mediów. Nie wie, czy grał tylko w boju o prezydenturę rolę błaznującego lekkoducha, który złośliwie kpi ze sztucznej powagi zawodowych polityków, a tym samym boleśnie godzi w przyzwyczajenia części widowni, czy po prostu uznaje, że nawet w polityce nie warto być kimś pełnym solennej powagi, bo ludzie, którzy na niego głosują są tacy sami jak on. Nie znoszą sztuczności. Jaka jest prawda? Tego nikt nie wie. Pewne jest, że postawą i słowami Donald Trump stawił opór absolutyzmowi państwa zniszczonego przez kulturowy marksizm, prowadzący najprostszą drogą do totalitaryzmu, nie tylko w swoim kraju. Przeciwstawił się trendowi, którzy czyni z polityków groteskowych dogmatycznych ideologów i dyktatorów, a z państwa groźny twór, który traktuje ludzi jak swoją własność.
Prezydent Trump dowodzi, że choć chce silnej Ameryki, wie, że każda ludzka władza ma granice, wolność zaś mieszka przede wszystkim w domu rodzinnym. To także dla nas, dla dzisiejszej Polski prawdziwa „Trumpolina”. Okazja by śmiało podskoczyć wzwyż.