Jak pył
Za PRL – u mielismy inżynierów dusz ludzkich; dziś tych wychowawców szarego człowieka zastępują osobowości telewizyjne. Ci, którzy regularnie nauczają w popularnych mediach spełniając tę samą rolę, co w PRLu „eksperci”.
Mają wiele wspólnych cech ze Świadkami Jehowy. Posługują się językiem prostym i potoczystym, czasem aż nadto bezpośrednim. Nie kryją fizycznego wręcz wstrętu do Prawa i Sprawiedliwości, a ze szczególnym upodobaniem i wielką pompą potrafią rozprawiać o rzeczach, o których – jeszcze niedawno, przed rewolucją kulturalną – mówili tylko kaznodzieje. O celu życia, o tym, co nas czeka w przyszłości, o wizji szczęścia. Ze Świadkami Jehowy łączy ich także fakt, że ich zadaniem jest wykazać, że Kościół katolicki kłamie.
Gdy Świadkowie Jehowy żonglują spreparowanymi cytatami z Biblii, ci próbują porażać odbiorców jawnym szyderstwem lub, jak przystało na rasowych teleewangelistów, razić ich “cudownościami” wiary bez Kościoła.
Nie są to rzeczy nowe. Jak tylko chrześcijaństwo pojawiło się na ziemi, przypomina R. F. Chateaubriand, było atakowane przez trzy rodzaje wrogów: herezjarchów, sofistów i owych ludzi, tylko z pozoru lekkomyślnych, niszczących wszystko śmiechem. Tak jak Wolter – kilka wieków później – posiadali oni umiejętność czynienia z niedowiarstwa mody, zauważa francuski pisarz. Apologeci zdołali bez większych problemów zdemaskować przewrotność i kłamstwa dwóch pierwszych kategorii, z szydercami radzono sobie gorzej.
Współcześna propaganda antykatolicka bywa też bardzo subtelna. Ukazuje ludziom spragnionym życiowej głębi – wielkiego celu, idei – perspektywę przerobienia własnymi rękami rzeczywistoścć na lepszą. Przekonuje, że wystarczy chcieć, wziąć się do pracy, a sukces będzie murowany.
Zarówno szydercy jak świeccy kaznodzieje w stylu Świadków Jehowy odwołują się przede wszystkim do emocji. Jak ognia unikają pojęcia łaski. Pragną, by uwierzono, iż wypowiadają się „w imieniu Boga”. Wychodzą z założenia, jakie wprowadziła reformacja i upowszechnia protestantyzm, że każdy może być prorokiem.
Oto próbka tego stylu: „ [europejskiemu nihilizmowi] musimy przeciwstawić żywą, dynamiczną, katolicką wiarę, doświadczenie Chrystusa i odwagę w Jego głoszeniu” (z tekstu znanego publicysty pt. „Być albo nie być Polski”). Wszystko na pozór w porządku, głosić prawdę trzeba, odwaga jest potrzebna. Uwagę w tym fragmencie zwracają przymiotniki.
Co bowiem będzie, jeżeli wiara katolicka nie okaże się „dynamiczna”? Jeżeli nie będzie „doświadczenia Chrystusa”, tylko przyjęcie umysłem wiedzy o tym, że Chrystus odkupił człowieka własną krwią i zmartwychwstał, oraz miłość do Odkupiciela? Wiarę można mieć albo jej nie mieć. Wiara “dynamiczna” to określenie, które nic nie znaczy. Wiara to nie żadne „doświadczenie religijne”, tylko uznanie przez rozum nadprzyrodzony Bożego Objawienia. A Objawienie nie ma nic wspólnego z uczuciem. Jest historycznym, a zarazem nadprzyrodzonym wydarzeniem, zamkniętym – w swym wymiarze historycznym – wraz ze śmiercią Apostołów, przekazanym ludziom poprzez Kościół, jego ustną i pisemną tradycję.
Dzisiejsi kaznodzieje medialni chcą nakłonić nas do obserwowania ich sztuczek. Pragną skupić uwagę na sobie. I na rzeczach nadzwyczajnych. Chcą udowodnić, że bez „nadzwyczajności” świat wiary chrześcijańskiej jest nudny, a Kościół „nieskuteczny”. Pan Bóg jest ich zdaniem specjalistą od fajerwerków, a Jego Kościół, o ile nie „mówi językami”, nie obdarza “zaśnięciem w Duchu św.” , nie ma współczesnemu człowiekowi nic do powiedzenia. Doktryna Kościoła to jakieś nudziarstwa, których nikt nie rozumie. Ważne są przeżycia, wrażenia, nastroje.
Człowiek tak nastawiony szuka siebie, a nie Boga.
Na tym polega współczesna herezja modernizmu. W ten sposób stać się możemy więźniami swoich stanów emocjonalnych – pojmowanych jako “doświadczenia religijne” – i całkowicie odejść od wiary.
* * *
W sierpniu 1920 roku na terenach Rzeczypospolitej także często mówiono o Bogu. Nawałnica jeźdźców ze Wschodu w czapkach z czerwonymi gwiazdami, gnała przez nasze ziemie niczym wicher, podtrzymywana i napędzana rozkazami zachęcającymi do okrucieństwa i gwałtów, wizją łatwych zwycięstw, rabunków i podboju całej Europy. Transporty broni i amunicji nie docierały do polskiej armii, powstrzymywane przez strajkujących w porcie gdańskim niemieckich dokerów, wśród których skuteczną agotację przeprowadzała Moskwa. Bezpośrednio przed bitwą o Warszawę, która odbywała się 15 sierpnia, nasi układni i płochliwi przyjaciele z Zachodu domagali się zmiany na stanowisku Naczelnego Wodza. Marszałek Piłsudski był dla nich zbyt radykalny, miał zbyt otwarty umysł, był zbyt przenikliwym strategiem. Zbyt dobrze znał Rosję. Wskutek cichej zmowy możnych tego świata, zupełnie nie zainteresowanych, by w tym miejscu trwała Polska katolicka, „przedmurze chrześcijaństwa” – według słów ówczesnego papieża Benedykta XV – los Ojczyzny wydawał się przypieczętowany.
Co w tym czasie robili Polacy? Czy starali się, by ich wiara była „dynamiczna”, a przeżycia religijne pełne nadzwyczajności? Po prostu się modlili. Pod wodzą kardynałów i biskupów. Wszystkie stany. Generał Józef Haller, dowódca Armii Ochotniczej, Sodalis Marianus, leżał krzyżem w kaplicy Matki Boskiej Częstochowskiej, w kościele Najświętszego Zbawiciela; odprawiał nowennę w intencji swoich żołnierzy. Kościoły były pełne dzień i noc. Trwały nieustające adoracje. Spowiednicy nie odchodzili od konfesjonałów. Ulicami stolicy przeciągały jedna za drugą procesje pokutno – błagalne. Odmawiano różaniec. Na kolanach wchodzono do kaplicy Matki Boskiej Łaskawej, Patronki Warszawy i Strażniczki Polski. W czerwcu 1920 roku nastąpiło uroczyste poświęcenie Polski i Warszawy Najświętszemu Sercu Pana Jezusa. Uznano Pana Jezusa jako Króla Polski.
Na imię Jezusa Chrystusa zginało się każde kolano – władz kościelnych, wojskowych, cywilnych. Obecny był przy tym akcie nuncjusz apostolski Achilles Ratti, późniejszy Pius XI (w przeddzień bitwy warszawskiej jako jeden z dwóch dyplomatów nie opuścił stolicy). Ksiądz Ignacy Skorupka, potomek szlacheckiego rodu (herbu Ślepowron), 26 – letni prefekt szkół warszawskich i wybitny kaznodzieja zaciągał się do Armii Ochotniczej. Na Dworcu Wileńskim spowiadał na stopniach wagonów, którymi żołnierze wyjeżdżali na front.
Polacy myśleli logicznie. Szykowano się do wojny, sypano okopy i zbierano amunicję. Gromadzono z datków żywność dla armii, przyjmowano konie, wozy, obrączki, bandaże, nawet onuce do żołnierskich butów. W Polsce brakowało wszystkiego. Armia potrzebowała rzeczy elementarnych; niepodległość trwała niecałe dwa lata.
Szanowano dowódców wojska i ufano im. Ale nikt nie łudził się, że są wszechmocni. Ratunku szukano w Bogu. Kołatano dzień i noc do serca Jego Matki.
Bowiem wszędzie siła rodzi się z łaski, przypomina Chateaubriand: …rzeka wypływa ze źródła, lew jest pierwej karmiony mlekiem podobnym do tego, jakie ssie jagnię; zaś co do ludzi, Wszechmocny obiecał chwałę tym, którzy praktykują najpokorniejsze cnoty.
Czy nasi rodacy w 1920 roku mieli „doświadczenie” Chrystusa?
Byli po prostu pokorni. Nie oddawali zwodzicielom swoich umysłów. Korzystali z sakramentów, wierząc, że są źródłem łaski. Ufali Bogu i Jego niezmiennej nauce głoszonej przez Kościół.
„Losy wojny są w ręku Boga”, mówił do swoich żołnierzy w Łucku, pół roku przed 15 sierpnia marszałek Piłsudski (posądzany tyle razy, że był ateuszem), „ale ludzie są po to, by wojnie dopomóc”.
Po bitwie warszawskiej, gen. Maxime Weygand, szef misji francuskiej w Polsce powiedział o strategii Józefa Piłsudskiego, głównego twórcy militarnego zwycięstwa Polaków: Plan Piłsudskiego był wyborny, dowództwo świetne i żołnierz bohaterski. W liście do żony zaznaczył, jak typowy Francuz, że z punktu widzenia artystycznego była to piękna bitwa. I dodał: Niech Bóg będzie błogosławiony.
Władze polskiego państwa nie postępowały tak jakby Boga nie było, nie twierdziły obłudnie, że Polska jest państwem „neutralnym światopoglądowo”; Polacy nie zachowywali się tak, jakby religia była ich sprawą prywatną. Zachowali się jak obywatele państwa katolickiego i wierne dzieci Kościoła. Ksiądz Ignacy Skorupka oddał życie prowadząc do walki pod sztandarem krzyża ochotników, także kilkunastoletnią młodzież. To właśnie w chwili jego śmierci, jak to poświadczają wypowiedzi wziętych do niewoli Rosjan, na niebie ukazała się Matka Boża w znaku Matki Boskiej Łaskawej, a u Jej stóp ksiądz w sutannie, komży, z krzyżem w ręku.
Ofiara została przyjęta. Najeźdźcza armia, niezwyciężona armia, rozproszyła się w jednej chwili jak pył.
Chrześcijaństwo nie składa się z owych rzeczy, które usiłują nam wmówić szyderstwa niedowiarków. Ewangelia została ogłoszona ubogim duchem; to najbardziej zrozumiała księga, jaka istnieje. Siedzibą jej doktryny jest nie głowa, lecz serce… *) Ksiądz Ignacy poszedł drogą swojego Mistrza. Czerwona Armia w swoim szaleńczym galopie potknęła się o jedno kruche ciało jasnowłosego młodzieńca w komży i stule, który padając trzymał w ręku Znak zbawienia.
Autorzy rewolucji bolszewickiej karmili się szyderstwami z wiary katolickiej i mętnymi sofizmatami podawanymi w atrakcyjnej formie, produkowanymi masowo przez intelektualnych idoli jeszcze w czasach Oświecenia. Szał niszczenia wiary i “demaskowania” Kościoła dotarł do Rosji blisko sto lat po tym jak we Francji, za Ludwika XVI, stał się modą.
Kobiety z towarzystwa, poważni filozofowie mieli swoje własne katedry niedowiarstwa. Na koniec zostało stwierdzone, iż chrześcijaństwo jest systemem barbarzyńskim, którego upadek powinien nastąpić jak najwcześniej w imię wolności ludzkości, postępu oświecenia, rozkoszy życia i wykwintu sztuk. (…) każdy autor [antykatolickich dzieł] błogosławił swój los, który sprawił, że narodził się w pięknym wieku Diderotów i d`Alambertów, kiedy to świadectwa ludzkiej madrości zostały ułożone w porządku alfabetycznym w Encyklopedii, tej wieży Babel nauk i rozumu (Chateaubriand).
Niewielu w dobie rewolucji – zarówno we Francji jak i w Rosji – miało na tyle uczciwości intelektualnej, by dostrzec związek między tą paplaniną (jaką dziś jeszcze u nas uprawiają także, oprócz jawnych szyderców, “teleewangeliści”), a uczynieniem z ludzi stada bezwolnych i bezwstydnych istot, czy też okrutnych bestii zdolnych do najgorszych zbrodni.
* * *
I jeszcze jedno: Marszałek Piłsudski pozostał w sercach Polaków kimś bardzo bliskim – nie tylko jako wielki wódz, genialny strateg, który przechytrzył manewrem z nad Wieprza bolszewików, wytrawny polityk – ale ojciec dla swoich żołnierzy. Dla szerokich zaś rzesz Polaków, w drugiej połowie swego życia, był „Dziadkiem”.
Ta familiarność w odnoszeniu się do najwyższego dowódcy z okresu wojny bolszewickiej, a potem Marszałka i Naczelnika Państwa, mówi coś istotnego o charakterze polskiej władzy. U nas nie może być ona nigdy na dłuższą metę koturnowa, szanowana czy nawet wielbiona tylko z oddalenia, ale ma być bliska, swoja, stosunki zaś z nią pozbawione zbędnego formalizmu. Takie stosunki, jakie łączyły Marszałka Piłsudskiego z narodem, charakteryzowały też tę specyficzną dla Polaków, bardzo bliską, na kształt więzi rodzinnej, więź z ich królami – trwała ona aż do czasów saskich – i dziś powracają w wyraźnie już odczuwalnym zaufaniu i cieple, jakie towarzyszy relacji pomiędzy Polakami a nowym Prezydentem RP, panem Andrzejem Dudą.
Podczas spotkania pana Prezydenta Andrzeja Dudy w Janowie Lubelskim w ubiegłym tygodniu – tuż po zaprzysiężeniu w Sejmie i uroczystościach inaugurujących prezydenturę – przyglądałam się jak osoby z jego obstawy zbierają od tłumu coraz to nowe upominki. Towarzyszyły temu okrzyki radości. A gdy bohater spotkania witał się z ludźmi, wśród straganów z regionalnymi potrawami, niezliczone ręce wyciągały się z albumami, przewodnikami, mapami, książkami przyrodniczymi o Lasach Janowskich, ale takze słoikami miodu i koszykami jagód, z czymś od serca i spontanicznie przeznaczonym dla tak upragnionego gościa.
Na jednym ze straganów, gdzie wcześniej sprzedawano nalewki własnej produkcji, gdy tylko pojawił się pan Andrzej Duda, butelki zostały przykryte płótnem, a ich właściciele siedzieli jakby ich nie było. „Podczas wizyty pana Prezydenta nie sprzedajemy alkoholu”, odpowiadali na pytania.
Dbanie o eleganckie zachowanie się „w przytomności” wodza, czy monarchy, to wykwit polskiej kultury. A prezenty, tak bezpretensjonalne i z potrzeby serca, przypominają inną sytuację, sprzed kilkudziesięciu lat:
„Imieniny Piłsudskiego uroczyście obchodzone już w czasach legionowych, w okopach, stały się z biegiem lat świętem, jeśli nie państwowym, to przynajmniej świętem piłsudczykowskiej elity. Zwłaszcza w okresie Sulejówka, kiedy przy Komendancie pozostali najwierniejsi. Oni to każdego roku, 19 marca, składali swemu Komendantowi wizyty, przywozili prezenty, na jakie było kogo stać i na jakie komu starczyło fantazji: naukowcy książki (nawet o karaluchach!), chłopi jaja i masło, a nawet żywe ptactwo i zwierzęta. Pamiętam – wspomina Aleksandra Piłsudska – że na jedne imieniny mąż dostał dwa psy, przeszło dziesięć królików, jedną owcę, sarenkę, lisa, gęś i wojowniczego koguta. Rozbrojony tymi prezentami mąż stanowczo odmówił pozbycia się tego zwierzyńca, przez parę tygodni patrzyłam bezsilnie jak owca zjada sałatę, sarna kwiaty wiosenne w ogrodzie, a kogut skacze do oczu każdemu, kto tylko wejdzie do nas. Lis w poszukiwaniu legowiska przeorał grządki tak dokładnie, że musiałam siać wszystko po raz drugi…”**)
Ot, polskie święto – przeżywane gorliwie i z radością, która musi mieć jakiś upust, jakiś zewnętrzny wyraz – takie samo jak to w pierwszych dniach sierpnia 2015 roku.
Tylko zamiast węzełków z lnianego płótna i żywych zwierząt do rąk Prezydenta trafiają dziś reklamówki, obwiązane wstążkami z plastiku szeleszczące celofany i koszyki od wytwórców wyrobów z wikliny z sąsiedniej gminy.
*) F. R. de Chateuabriand, Geniusz chrześcijaństwa, Poznań, 2003
**) Bohdan Urbankowski, Józef Piłsudski. Marzyciel i strateg, Poznań 2014