Jak przełknąć tę żabę, czyli pytanie o cel
Czy żyjemy już w kraju „nowoczesnym”?
Po wyborach wielu z nas zadaje sobie pytanie, skąd biorą się trudności z oceną rzeczywistości u tak dużej części Polaków. Dlaczego ludzie wolą przebywać w „rzeczywistości urojonej” – a chodzi przecież o osoby przynajmniej ze średnim wykształceniem. Jeżeli za rzeczywistość biorę jej wycinek albo fałszywy obraz, to znaczy, że jestem zniewolony. Zamknięto mnie. To więzienie może nosić zabawną nazwę „bańka”, ale jest prawdziwym więzieniem. Trafiłem tam bez przymusu, sam chciałem…
Dziwne to, ale człowiek odpowiednio zmotywowany potrafi s a m wyzbyć się swej podmiotowości, „unieważnić” samego siebie. To interesujące zjawisko psycho-socjologiczne i warto mu się bliżej przyjrzeć.
Pod koniec lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku wybitny angielski ekonomista, prof. Ernst Fritz Schumacher (z pochodzenia Niemiec, ale z wyboru Brytyjczyk; hitlerowskie Niemcy opuścił przed II wojną i nigdy już nie chciał tam wrócić), autor słynnej książki „Małe jest piękne”, doszedł do wniosku, że skoro człowiek jest homo viator – istotą stworzoną i posiadającą cel, to zanik świadomości tego faktu musi prowadzić do poważnych chorób społecznych. Cel życia człowieka nie zamyka się w świecie materialnym i gdy człowiek „uzmysłowi sobie, że jest «homo viator», uchwyci sens życia poza sobą samym”, uzna tym samym, że jego istnienie – uzasadnione obiektywnie – jest czymś, co go zobowiązuje. I wtedy „procentuje” to zdolnością do bezinteresowności, czymś przeciwstawnym wobec postawy egoistycznej. Człowiek zdolny do rozpoznania zamysłu, z jakim został stworzony potrafi ocenić trafnie rzeczywistość, zyskuje możliwość obcowania z nią, jest w stanie uznać także osobistą odpowiedzialność za swoje czyny.
A jednak ta zdolność powoli zanika. Schumacher stwierdza, że współczesny człowiek zawdzięcza utratę poczucia odpowiedzialności za swoje czyny trzem „myślicielom”: Freudowi, który zdołał narzucić ludziom przekonanie, że samorealizacja jest ważniejsza niż potrzeby innych, Marksowi, który zastąpił odpowiedzialność osobistą nienawiścią do innych („Jeżeli w społeczeństwie źle się dzieje winę ponosi ktoś inny”) i Einsteinowi, który „kładąc nacisk na względność wszystkiego, podkopał wiarę w rzeczy absolutne”. Gdy teorię względności zacznie się stosować w obszarze moralnym, nieuchronnie doprowadza to do odrzucenia wszelkiej moralności.
Na przełomie lat 50. i 60., w cyklu wykładów na Uniwersytecie Londyńskim, Schumacher przedstawił konsekwencje, jakie wiara w to, że człowiek jest homo viator pociąga za sobą w obszarze polityki, ekonomii i sztuki. „Kiedy wierzy się, że człowiek został stworzony przez Boga w oznaczonym celu, polityka, ekonomia i sztuka mają wartość jedynie w tej mierze, w jakiej pomagają człowiekowi osiągnąć tę wyższą płaszczyznę istnienia, która jest jego celem (…) Właśnie w kontekście polityki nie możemy uniknąć ani odsuwać pytania o ostateczny cel i sens człowieka”, podkreślał.
Dziś mamy – nie tylko w naszym kraju – istny festiwal rozwalania tradycyjnych struktur społecznych – wstępem do tego jest oskarżanie rządzących o najgorsze i najdziwaczniej wymyślone uchybienia czy wręcz przestępstwa. Przypisuje się im wszelkie możliwe błędy, odbiera ich dobre imię, podważa intencje. Wyśmiewa się i szydzi publicznie. Słowem, dokonuje się jawnego oszczerstwa i obmowy, cynicznie powołując się na „wolność słowa” i niszcząc wspólnotę Polaków.
Ktoś kto wierzy w Boga będzie uprawiał politykę „pomny wiecznego przeznaczenia człowieka i prawd Ewangelii”, przypomina Schumacher. Jeżeli jednak polityk uznaje, że „nie istnieją wyższe obowiązki” (to też rodzaj wiary), nie będzie w stanie oprzeć się „powabom makiawelizmu”. Polityka będzie wyłącznie sztuką zdobywania i utrzymywania władzy. „Tak, że z grupą towarzyszy możesz kierować światem «wedle waszego upodobania»”.
W Polsce mogliśmy ostatnio doświadczyć zderzenia tych dwóch całkowicie różnych rodzajów uprawiania polityki. Dawny ład w państwach mieniących się chrześcijańskimi opierał się nie na idealistycznych wyobrażeniach o naturze ludzkiej, lecz na jej realistycznym rozpoznaniu i na wskazówkach Kościoła. I był naprawdę ładem, bo niezależnie od popełnianych przez ludzi błędów, grzechów i zbrodni, świadomość dobra i zła była zakorzeniona głęboko w umysłach ludzkich. Chrześcijanie wiedzieli, skąd się wzięli i ku czemu zmierzają, co jest celem ich życia. Dziś naiwna i infantylna „wiara w człowieka” odebrała to wielu z nich. Odeszliśmy – także w wyniku posoborowych „przemian” w Kościele – daleko od ideału państwa chrześcijańskiego. Nie deklarując tego nigdy wprost.
Schumacher nie łudził się, że może istnieć tu coś pośredniego. „Ci, którzy pragną dobrego społeczeństwa, a nie wierzą w Boga, nie są w stanie wytrwać w obliczu pokusy makiawelizmu; już to tracą wiarę w sens tego przedsięwzięcia, już to trzeźwość osądu, kiedy to konfabulują na temat dobroci natury ludzkiej i niegodziwości tych bądź innych wrogów… Optymistyczny «humanizm», który «całe zło świata przypisuje wybranym ludziom» zamiast uznać jego powszechną obecność w całym rodzaju ludzkim, prowadzi do najwyższego okrucieństwa”. Mieliśmy tego w Polsce niejedną próbkę.
Metody walki z autorytetem
Kłamstwo, przekleństwa, wulgarność na porządku dziennym w czasie poprzedzającym ostatnie wybory, to coś więcej niż „brudna” kampania wyborcza („brudna” rzekomo, bo po prostu inna być nie może). To znak, że skoro gorszą się tym tylko poszczególni ludzie (zwykle starszego pokolenia), a państwo jest bezsilne wobec jawnego naruszaniu norm dobrego obyczaju, to nie egzekwuje ono swoich uprawnień do ochrony moralnego ładu. Nie wykorzystuje autorytetu. Gdy jest zachowany autorytet państwa, chroni ono człowieka niejako z definicji. Gdy nikt w państwie „nie ma autorytetu”, nikt nie przewodzi, wszyscy są „równi”, w zwykłym człowieku puszczają wszystkie tamy. Czuje się z góry usprawiedliwiony i wystarczająco „wolny”, by dawać publicznie wyraz wściekłości, frustracji, jaką rodzą osobiste niepowodzenia, czy obsesje. Także „kopiąc”, opluwając, znieważając, przeklinając przywódców państwa. Przeklinanie stało się dziś codziennym nawykiem ludzi wszystkich niemal stanów i pokoleń, przekleństwa padają w Polsce z ust uczniów pierwszych klas podstawówki… Czy ma to coś wspólnego z normalnością (choć nazywa się podniośle „wolnością słowa”)?
Wylewanie potoku nieczystości na osoby sprawujące najwyższą władzę w państwie, co miało miejsce podczas kampanii wyborczej i wcześniej, mimo, że w Polsce dzieje się coraz lepiej i zwycięsko wychodzimy z kolejnych kryzysów, to nie „tylko” wyładowywanie emocji, które mogą mieć przyczyny zupełnie nie polityczne. To jest efekt stosowania metody, która przynosi ograniczenie percepcji. Zawęża perspektywę widzenia, pozbawia możliwości dotarcia do tego co rzeczywiste. Odcięcie się od prawdy – a prawda to zgodność tego, co postrzegam, z rzeczywistością – jest symptomem poważnej choroby.
Już w latach pięćdziesiątych ub. wieku angielski pisarz C. S. Lewis ostrzegał, że zaszczepianie w umysłach ludzkich rzekomej konieczności koncentrowania się na swoich instynktach i zachciankach prowadzi do antykulturowej dekonstrukcji i przyniesie zniszczenie cywilizacji. „…mimo, że „prawa do szczęścia” żąda się głównie dla popędu seksualnego, wydaje mi się niemożliwe, żeby na tym sprawa miała się zakończyć. Zgubne prawo, raz przyznane w tej dziedzinie, musi prędzej czy później przeniknąć do całego społeczeństwa… zbliżamy się właśnie do takiego stanu, w którym nie tylko każdy człowiek, ale każdy popęd w każdym człowieku będzie się domagał carte blanche. A wtedy, mimo, że nasze technologiczne kwalifikacje mogą nam pomóc przetrwać trochę dłużej, nasza cywilizacja umrze od środka, i zostanie – nawet nie śmiem dodać „niestety” – zmieciona z powierzchni ziemi” (C.S. Lewis, „Bóg na ławie oskarżonych”). Warto postawić sobie pytanie, czy Polska jako państwo jest przygotowana do tego, by proces ten zatrzymać?
Nowe niewolnictwo
„Jeśli chcesz uczynić z ludzi niewolników, wmów im, że ich prywatne sprawy są sprawami społecznymi” (Nicolás Gómez Dávila, kolumbijski pisarz). Ta maksyma jest wprowadzana z żelazną konsekwencją w życie przez znaczną część krytyków władzy – nie tylko u nas. Do każdego, kto stoi o szczebel wyżej od nas w hierarchii społecznej można – i „należy” się przyczepić. Z dowolnego powodu. Nie tylko dlatego, że krzywo na mnie spojrzał i nie dał podwyżki, ale, że jest zimnym tyranem i uzurpatorem, bo nie zauważa moich osobistych potrzeb, co głęboko mnie rani i znieważa.
Udało się tę ideologię rzekomo opresyjnego państwa – traktowanego tak tylko dlatego, że jest suwerenne, że nie zależy całkowicie od struktur ponadpaństwowych, od państw silniejszych, bogatszych – zaszczepić mentalności zwykłych ludzi, którzy nie deliberują na co dzień nad porządkiem światowym. To częściowo pomaga rozszyfrować, czym jest pokusa zamknięcia się znacznej części Polaków w wielkiej iluzji.
Momentem przełomowym w tworzeniu atmosfery przyzwolenia dla niszczenia autorytetu państwa było wyjście na ulice kobiet z niecenzuralnymi hasłami, w lutym 2021 roku. „Niecenzuralne” okazały się zupełnie do zaakceptowania. Wszyscy je w kółko cytowali, jakby były nadzwyczajną atrakcją, nową i świeżą, a więc z góry do przyjęcia. Pełne agresji i brutalności zachowanie tych kobiet spotkało się z tolerancyjną postawą władz.
Dlaczego państwo okazało się tu bezsilne? Dlaczego tolerowane są wszelkie przejawy słownej agresji, demoralizujące, a wręcz kloaczne słownictwo? Dlaczego ludzie sztuki, akademiccy profesorowie mogą ostentacyjnie używać języka i gestów recydywistów, by zamanifestować postawę polityczną? (Można odnieść wrażenie, jakby czynili to na rozkaz, na dane hasło). Tu nie chodziło tylko o samo zanegowanie autorytetu. Dała o sobie znać przewrotna, podszyta marksistowską nienawiścią potrzeba „plebsu”, który grozi zaciśniętym kułakiem „władzy” (wszystkim, których uważa za uprzywilejowanych). W ten sposób ujawnia się postawa odrzucenia wertykalnego postrzegania rzeczywistości – to jest odnoszenia wszystkiego do Tego, Który Jest – jest poza nami, Kto istnieje w innym wymiarze, ale jest także Wszechobecny – na rzecz horyzontalnego postrzegania rzeczywistości. „Jesteśmy wszyscy równi, na tym samym niskim poziomie, utytłani w błocie i nienawiści, niech nikt nie śmie uważać, że znajduje się «wyżej»”, to przecież czysty marksizm. W ten sposób wielu ludzi rezygnuje z prawdy o rzeczywistości i zmierza w stronę iluzji.
Równość jest niebezpiecznym mitem. Wychwalanie równości jest sposobem rewolucji na zburzenie całego porządku naturalnego. Revolvere znaczy odwracać. Odwracać co? Właśnie hierarchię. Stawiać na głowie cały ludzki porządek. W rodzinie, w państwie, w Kościele. I zmuszać ludzki umysł, z natury rzeczy nastawiony na przyjmowanie prawdy, do akceptowania tak absurdalnych założeń, jak postulat “równości”.
Równość jest głównie pojęciem matematycznym”, przypomina prof. Adrien Loubier, belgijski socjolog, „które może być stosowane tylko do mierzenia ilości. Posługiwać się nią, gdy mówi się o osobach, to zupełny absurd na poziomie samych słów”. Tłumy gromadzące się w Polsce podczas wystąpień Prymasa Wyszyńskiego czy podróży apostolskich Jana Pawła II ujawniały w czasach PRL-u jak silna i naturalna jest u człowieka potrzeba hierarchii.
Adrien Loubier, w książce “Grupy redukcyjne”, przypomina, że „uznawanie rzeczywistości powinno prowadzić do uznania nierówności: raz, że one istnieją naprawdę, po wtóre, że są prawdziwym dobrodziejstwem”. Realizm w spojrzeniu na własne życie, pracę, jakikolwiek rodzaj służby, a także na sprawowaną władzę, jest fundamentem wszelkiego życia społecznego – brak realizmu owocuje martwotą i rozpadem.
Hierarchia, czyli porządek oparty na prawdzie jest warunkiem wszelkiego faktycznego ładu w społecznościach ludzkich. Także politycznego i ekonomicznego. „Pod wyraźnie określonym kierownictwem”, przypomina socjolog, „każdy będzie mógł przekazywać innym to, co zna i potrafi najlepiej, a więc poszerzać ich znajomość rzeczywistości. Słowem, ludzie będą się czegoś uczyć zamiast zapominać to, co już umieli; będą się stopniowo wzbogacać prawdą zamiast ubożeć umysłowo i spadać na coraz niższy poziom; wreszcie będą mogli budować zamiast rozwalać”.
Kościół odrzuca dziś zasadę autorytetu
Pytania o hierarchię i o rzeczywistość tylko z pozoru są naiwne i „zastępcze”. Wyjaśnienie bowiem, jak to się stało, że nie uzyskaliśmy w tych wyborach niezbędnej większości, nie leży wyłącznie w sferze zagadnień świeckich, socjologicznych, ekonomicznych, materialnych; przeciwnie – leży w sferze religijnej, a konkretnie, w sferze wiary.
„…zasadą wiary katolickiej jest posłuszeństwo, czyli żarliwa i bezwarunkowa wiara w słowa dane przez Boga w Piśmie Świętym i przechowywane w Kościele jako «depositum fidei» – albowiem «od Boga samego pochodzą»” (prof. Romano Amerio).
Gdy więc człowiek pojmuje jako cel swojego życia wyłącznie zaspokojenie potrzeb materialnych, niejako automatycznie przeprowadza we własnym umyśle „zdetronizowanie” prawdy objawionej, głoszonej mocą Autorytetu Boga w Kościele.
Poprawa warunków życia, podwyżka pensji, bezpieczniejsze ulice, coraz lepsza komunikacja, gładkie drogi, laptopy dla dzieci w szkołach, wiele potrzebnych, czynionych z wyobraźnią inwestycji, dobrze wyposażona armia, prężna gospodarka… – tak, to wszystko ważne, potrzebne, ale człowiek z wydrążonym duchowym wnętrzem, jak pisał Thomas Stearns Eliot, nie jest w stanie tego w najmniejszym nawet stopniu docenić, bo pogardza własnym państwem, uważa go za sztuczny twór. A w ataku agresji, którą rodzi jego frustracja, która wyrosła na utracie celu życia, będzie to wszystko jeszcze kopał, niszczył i lżył. Bo w gruncie rzeczy pogardza on już także samym sobą. Nicolás Gómez Dávila przestrzega: “Hierarchie są niebiańskie, w piekle wszyscy są równi”.
„Dla człowieka nowoczesnego, nieświadomego celu, w którym został stworzony, jedyną funkcją polityki, ekonomii i sztuki jest zaspokajanie jego chciwości, jego zwierzęcych rządz i jego pragnienia władzy”, podkreśla E. F. Schumacher. Polska stała się w jakimś momencie rzeczywiście krajem „nowoczesnym”… – z coraz bardziej infantylnym społeczeństwem, znającym się na modzie i samochodach, szczerze zainteresowanym gadżetami z różnych dziedzin… Jego przedstawiciele to ludzie, którzy „domagają się «rozwiązań» i wpadają w gniew, gdy mówi im się, że odnowa społeczeństwa musi przyjść od wewnątrz, nie zaś od zewnątrz”, zauważa Schumacher.
Tak, musimy przełknąć tę żabę, braku niezbędnej liczby głosów oddanych przez rodaków na kandydatów Zjednoczonej Prawicy. Nie tylko dlatego, by móc spokojnie dalej sprawować rządy w naszym kraju, w państwie, które przez ponad tysiąc lat było chrześcijańskie nie z nazwy jedynie – i nie wyłącznie z „tradycji”. Było chrześcijańskie w istocie, w samym rdzeniu swojego istnienia, bo Bóg był tu ponad wszystkim. Tak jak chciał tego nasz pierwszy władca polityczny Mieszko I, oddając swój kraj w lenno “Świętemu Piotrowi” jak pisał w dokumencie Dagome iudex.
Łatwiej będzie to zrobić zagryzając zdrowym, świeżym, witaminowym posiłkiem – powrotem (nie tylko w teorii i w deklaracjach), a jest on nieodzownym warunkiem przetrwania naszego państwa i naszej cywilizacji – do starych prawd i odrzuconych przez „nowoczesność” moralnych zasad. Zrywając z obłudną zasadą neutralności światopoglądowej. Indyferentyzm moralny, czyli „neutralność światopoglądową” jako społeczną normę mogą traktować jako coś dobrego tylko zaślepieni idealiści, w rzeczywistości prowadzi ona zawsze do wszelkich nadużyć i przestępstw. Jest groźna dla człowieka i społeczeństwa. Jeżeli nie wiemy, kim jest Bóg, nie wiemy też kim jest człowiek. Nie potrafimy nazwać dobra i zła, ani odróżnić ich od siebie.
Gdy prawda o tym, skąd jako ludzie pochodzimy i ku czemu zmierzamy, nie jest obroniona, także przez państwo – a w rezultacie nie szanuje się rygorów myślenia, logika jest wyśmiewana, pojęcia zmieniają swoją treść, fakty są lekceważone albo przeinaczane w nieuczciwych polemikach – ludzie sami siebie postrzegają jak widma. I państwo też nie jest dla nich czymś rzeczywistym. Cele nadrzędne ustępują przygodnym korzyściom – a program najlepiej nawet opracowanego rozwoju państwa nie jest w stanie w ogóle dotrzeć do umysłów.
Współczesny świat nie tylko o tych prawdach zapomina, ale je z całej siły zwalcza, pogrążając się coraz bardziej w ponurym morzu nieczystości i odpadów, skutków rzuconych niegdyś haseł o „równości” i „braterstwie”, jakże zręcznie maskujących ukryty poza ich fasadą mechanizm coraz bardziej globalnej, a w istocie czysto totalitarnej władzy.
Schumacher nie był pesymistą
Pesymizm jest zawsze najgorszym doradcą. Może stać się ukrytą chorobą, która zabija pacjenta, gdy leczy się on na coś innego. Ernst F. Schumacher był przekonany, że pesymizm w dziedzinie przewidywania społecznych przemian jest samospełniającą się przepowiednią. Stanowczo mu się przeciwstawiał. „Jeżeli człowiek spodziewa się najgorszego, najpewniej spotka go to najgorsze. Negacja rodzi negację”. Dlatego podkreślał siłę chrześcijańskiej nadziei. Książka „Małe jest piękne”, która wkrótce po wydaniu okazała się światowym bestsellerem, wyraża to przekonanie. Dzięki niej Chestertonowska doktryna dystrybucjonizmu „stała się, przynajmniej na pewien czas, najmodniejszym credo ekonomicznym na świecie”. Podtytuł tej, wydanej w 1973 roku, książki brzmi: „Spojrzenie na gospodarkę świata z założeniem, że człowiek coś znaczy”.
Dwa lata przed jej wydaniem autor, wcześniej sympatyk marksizmu i buddyzmu, nawrócił się na katolicyzm, a jego teorie ekonomiczne zyskały solidny fundament religijny i filozoficzny. Zawdzięczał wiele społecznym encyklikom papieskim Rerum novarum Leona XIII (z 1891 roku) i Quadragesimo anno Piusa XI (z 1931 roku), był ich znawcą i często się na nie powoływał. Za największe życiowe dokonanie uznawał swój “Przewodnik dla zabłąkanych”, książkę napisaną również po nawróceniu, poświęconą sprawom duchowym.
Nigdy odtąd nie ukrywał, zarówno w publikacjach, jak w wykładach, że – jak pisano w „The Times” po ukazaniu się “Małe jest piękne” – „zatracenie przez świat zachodni etyki klasycznej czy chrześcijańskiej przedzierzgnęło nas w zubożałych duchowo wyznawców religii wzrostu gospodarczego, która wiedzie ku wszelkiego rodzaju katastrofom globalnym”, ponieważ ludzie w niej znaczą mniej niż zyski.
Ten przykuwający zawsze uwagę audytorium swoim wyglądem, głosem, osobistym magnetyzmem i poczuciem humoru Brytyjczyk – z wyboru, przekonania i z racji przylgnięcia do kultury angielskiej oraz jej prowincji (mieszkał na wsi, w pobliżu Caterham w hrabstwie Surrey, gdzie prowadził własne gospodarstwo), nigdy nie nabrał się na „postęp” jako wartość samą w sobie, gdyż naukową rzetelność, ścisłość i wnikliwość łączył z religijnym spojrzeniem na człowieka. Dostrzegał jego kruchość, słabość i piękno zarazem, tkwiące w nieustannym, intuicyjnym poszukiwaniu drogi do swego Stwórcy. Nawet wtedy, gdy próbuje ze wszystkich sił zaprzeczać Jego istnieniu.
W mowie podczas pogrzebu Schumachera w katedrze westminsterskiej, w listopadzie 1977 roku, gubernator Kalifornii Jerry Brown nie wahał się wypowiedzieć głośno tego, co dziś zapewne zgorszyłoby wielu nuworyszy, fanatyków liberalizmu, entuzjastów światowego ładu gospodarczego. Schumacher pozostał w jego pamięci jako człowiek “niezwykłej prostoty, który trafiał do tłumów dzięki sile swych idei i swej osobowości. (….) w imię pradawnej mądrości zakwestionował podstawowe przekonania społeczeństwa nowoczesnego”.
________________
Skrócona wersja tekstu ukazała się w „Gazecie Polskiej Codziennie” 8 listopada br.
Cytaty za:
Adrien Loubier, „Grupy redukcyjne”, Komorów 2006
Ernst Friedrich Schumacher, „Małe jest piękne” tłum. Jerzy Strzelecki, Ewa Szymańska-Wierzyńska, Warszawa 2013
Josepf Pearce, „Pisarze nawróceni. Inspiracja duchowa w epoce niewiary”, tłum. Robert Pucek, Warszawa 2006