“Stajemy się niewidzialni dla wroga”
Spotykamy ich na dworcach, na przejściach granicznych, w dalekobieżnych pociągach. Mamy ochotę ścierać wszystkie łzy z twarzy dzieci i matek. Chcemy za wszelką cenę pomagać. Ci, których zmuszono do ucieczki z własnych domów, oderwano od mężów, ojców, synów są nam bliscy. Chcemy ulżyć ich cierpieniom.
Ale jacy to ludzie? Co naprawdę o nich wiemy?
Ukraińców po raz pierwszy spotkałam w bardzo już odległych latach dzieciństwa, podczas wakacji w Bieszczadach. To był głęboki PRL, czas, gdy były one dzikie i wyludnione. Któregoś dnia wędrowaliśmy z rodzicami dłużej niż zwykle, tak przed siebie, bezdrożami, bo pogoda była piękna, krajobrazy urocze i po prostu nikomu nie chciało się wracać. Po kilku kilometrach od opuszczonej wsi, w której nie było żadnych śladów życia, dostrzegliśmy niewielki dymek na horyzoncie. W głębokiej kotlince zobaczyliśmy zabudowania jakby żywcem przeniesione z „Trylogii” – prawdziwy chutor. Przed niskim drewnianym domem pasło się kilka koni, nieco dalej stado krów. Na progu ukazała się zażywna czarnobrewa kobieta pobrzękująca złotymi kolczykami. Jakby z podziemi wyłoniło się nagle obok nas trzech młodych rosłych mężczyzn. To jej synowie. Zapraszali do środka, ale bez uśmiechu i z widocznym w twarzach napięciem. Tak, wrócili, bo to ich ziemia, ich miejsce. Nie chcą żyć gdzie indziej. Nie potrafią. Życzyliśmy im powodzenia i wycofaliśmy się – trudno ukryć, dość pośpiesznie.
Nie zapomnę Ukrainki mieszkającej w Warszawie, którą kilka lat temu zastałam w mieszkaniu mojej bardzo już leciwej znajomej, sanitariuszki z Powstania Warszawskiego. Gdy weszłam do pokoju siedziała przy jej łóżku i śpiewała niskim głosem jakąś piosenkę, czy raczej pieśń, delikatnie wycierając łzy płynące po twarzy starszej pani. A potem długo czesała jej siwe włosy. Ukrainka miała majestatyczną sylwetkę i piękną twarz. Była małomówna i bardzo skupiona. Przyjechała spod Lwowa; zaprzyjaźnione rodziny wynajmowały ją do opieki nad starszymi osobami. Zawsze zostawała dłużej niż przewidywała umowa, wychodziła, gdy już nie czuła się potrzebna, była słowna i punktualna. Uważano, że nawiązuje szybko kontakt z podopiecznymi, że objawia prawdziwy talent w tej niełatwej profesji.
Jura, Ukrainiec z okolic Charkowa budował kilka lat temu drewniane schody w moim domu. Jura to doktor nauk inżynieryjnych, po Politechnice Charkowskiej; on także do Polski trafił za chlebem. Świetny stolarz. Bardzo oszczędny w rozmowie, ale gdy schodziła ona ze spraw technologii drewna i architektury wnętrz, potrafił przenikliwie komentować stosunek do Rosji swoich znajomych spod Charkowa. Chętnie opowiadał o żonie, która jest merem małego miasteczka, i o studiujących w Charkowie dzieciach. Był z nich dumny.
Przedziwną postacią był Wadim, Ukrainiec, który przez parę lat sprzedawał biżuterię z półszlachetnych kamieni na straganie, na jednym z placów targowych. Lekko zdystansowany wobec klientów, w jakiś szczególny, nieuchwytny sposób manifestujący, że odgrywa tu rolę poniekąd teatralną, nie potrafiący nigdy swojego towaru wprost zachwalać, a przecież zarabiał tu nieźle na swoją liczną rodzinę, zaskoczył mnie kiedyś – gdy wspomniałam, że nie powinien na dłużej opuszczać swojego bogatego kramu, bo to ryzyko – odzywką, z wyraźną przyganą: „Co też pani mówi, Polacy nie kradną!”.
Znajomy nauczyciel z Warszawy, który uczy historii sztuki w paru szkołach średnich ma w swoich klasach sporą grupę uczniów z Ukrainy. Jacy są w jego oczach? W porównaniu z naszą młodzieżą bardzo grzeczni, jak twierdzi. Nie interesują ich typowe młodzieżowe zgrywy, nie potrafią być aroganccy. Nie stawiają się nauczycielowi. Są pilni. Dziewczęta się nie malują i nie robią sobie ekstrawaganckich fryzur. Jest w nich rodzaj kultury bycia rzadko spotykany w ich pokoleniu. Choć nie wszyscy odznaczają się subtelnością, nie są też specjalnie oczytani, doceniają polską kulturę i szczerze się nią interesują.
Kelnerka w warszawskim bistro, młoda dziewczyna o poważnym spojrzeniu, bez przymilnego, „profesjonalnego” uśmiechu, ale długo i sumiennie opowiadająca o różnych wypiekach serwowanych w tym lokalu. Rozbawiło mnie, gdy mimiką i gwałtownymi gestami odradzała stanowczo niektóre z nich. Gdy zagadnęłam ją – ze dwa lata temu – jak czuje się w Polsce, powiedziała, że nie może zrozumieć pełnego wyższości stosunku wielu ludzi do Ukraińców. Boli ją to. Uważa, że to niesprawiedliwe.
Ukraińska pisarka młodego pokolenia, Marianna Maksymowa, mieszkająca w Drohobyczu, opublikowała parę lat temu w polskim kwartalniku krótką nowelkę. To historia miasta ogarniętego obsesją usuwania śmieci. Mieszkańcy nagle okazują się czyścioszkami, którym przeszkadza wszystko choćby lekko tylko nadpsute, przydymione, odrobinę zużyte albo nie modne. Okazuje się, że “śmieci” we własnych domach duszą ich i przygniatają do ziemi. Wywalają to wszystko przez okna i drzwi i domagają się kontenerów, oswobodzenia miasta z odpadów. Miasto opanowuje terror anty-śmieciowy. Ale w nowych sterylnych warunkach ludzie zaczynają się czuć obco. Irytuje ich sztuczność, przeszkadza bezwonność, krępuje nienaturalna cisza. Zdesperowani zaczynają krążyć po mieście z transparentami: “Oddajcie nam nasze śmieci!“. Bohaterka opowiadania zakłada welurową suknię, pantofle na obcasach i wędruje na wysypisko. Tu, potykając się o worek pełen suszonych goździków, o sterty rupieci, wydobywa z kartonów to wszystko, co pozwalało jej mieć wspomnienia. Podniszczone przedmioty, meble i książki znów lądują na swoich miejscach. Wracają stare fotografie, listy całe w strzępach, wyblakłe pocztówki i niepotrzebne zabawki. Dom staje się na powrót domem, choć przykurzony, z pajęczynami, jest pełen ciepła i barw. „Okno było lekko uchylone. Wiatr delikatnie trzepotał koronkową firanką, która na tle szarych ścian wyglądała jak promyk słoneczny. (…) Podziwiałam stare lampy i fotele. Kredensy i szafki. Kosze i porcelanowe lalki. Wszystko co znalazłam na wysypiskach. Każdy przedmiot miał swoją historię…”.
Metafora świata, którego normalny człowiek nie jest w stanie zaakceptować, świata lśniących blatów i gładkich pustych płaszczyzn, idealnie funkcjonujących urządzeń, które nie posiadają oblicza, a w istocie świata bez przeszłości, ogarniętego manią nieustannego postępu. Świata obcego człowiekowi, który pragnie swojskości, zakorzenienia, chce mieć na wyciągnięcie ręki swoją historię, to co przypomina mu przodków, to, co już dawno nie jest modne, to, co przeżył, przecierpiał… – to także jest warunek wolności. Nikt normalny nie pragnie życia w idealnie urządzonej i idealnie odświeżonej przestrzeni, pełnej ostrych kontrastów, w której nie ma miejsca na kruchość, bladość, pył, półcień. Na szelesty, skrzypienia i zgrzyty.
Takich Ukraińców poznałam osobiście (młodzież tylko pośrednio) – i nie ukrywam, że często o nich myślę. Z takimi ludźmi warto żyć w przyjaźni.
Dziś, gdy pomiędzy Polakami a Ukraińcami zawiązuję się zupełnie niezwykła relacja, gdy jesteśmy blisko siebie, jak nigdy w dziejach naszych narodów, warto przypomnieć także nieco zapomnianą historyczną prawdę, że dzisiejsi Ukraińcy, to przynajmniej w pięćdziesięciu procentach ludzie o polskich korzeniach, tak twierdzi większość historyków. Potomkowie tych, którzy w XVI w. uciekali głównie z Małopolski, ale i z Mazowsza na Dzikie Pola przed różnego rodzaju niesprawiedliwością, z reguły mających za sobą konflikty z dziedzicami (wspominał o tym m.in. ostatnio dr Krzysztof Jabłonka), pragnący własnej ziemi i wolności. To oni dali początek Kozaczyzny – „wolnej, a zarazem niepokornej i wojowniczej, etniczno-społeczno-religijnej wspólnoty kozackiej, przejmującej rolę nowej, miejscowej elity” *). Oddawali się nie raz na usługi Rzeczypospolitej, potrafili być wierni – aż do epoki Bohdana Chmielnickiego. I to oni upominali się u polskiego króla, by darował im szlachectwo, w zamian za służbę Rzeczypospolitej.
Dziś, można by rzec, Ukraińcy to szlachectwo właśnie uzyskują. Cały wolny świat im je przyznaje.
Oto słowa jednego z ukraińskich żołnierzy z wczorajszego dnia, skierowane do Polaków, do tych wszystkich, którzy modlą się za walczących. Przekazał je o. Jakub Gonciarz dominikanin z Kijowa z parafii Bożego Miłosierdzia:
“Czujemy wasze modlitewne wsparcie. Czasami dzieje się coś naprawdę niezrozumiałego, tak jakby czyjaś niewidzialna ręka kierowała kulami i pociskami, które przelatują obok nas. Z bardzo trudnych sytuacji wychodzimy zwycięsko, jakby ktoś nam towarzyszył. Stajemy się niewidzialni dla wroga, widzimy nawet w ciemności, wiemy co i jak robić. To nas pobudza i dodaje sił. Wierzymy, że sam Pan Jezus jest za Ukrainą. Prosimy, abyście nie przestawali, wspierali nas i nadal się modlili. Naprawdę was potrzebujemy!”.
Głos wyłowiony z radia: „Polska to piękny kraj, a Polacy są pięknym narodem. Potrafią wybaczać. Potrafią pomagać. To oni pierwsi pospieszyli z pomocą Ukrainie…”.
Wojna Rosji z Ukrainą nie tylko gwałtownie porządkuje umysły przywracając sens podstawowym pojęciom (życie, śmierć, dobro, zło, wiara, wieczność, prawda, wolność, heroizm, zdrada, wierność, wspólnota…) lokując je na swoich miejscach oraz przywracając im właściwe nazwy, ale także ukazuje jeszcze bardziej drastycznie całe szaleństwo projektów ludzi typu Klaus Schwab i innych megalomańskich inżynierów nowoczesnego społeczeństwa, twórców “nowego człowieka”, usiłujących przemeblować ludzką duszę przy pomocy sztuczek biotechnologii oraz ekonomicznych i cyfrowych szacher-macher. W kontekście tej wojny ujawnia się wielu oczom, dotąd obojętnym, groteskowe uwikłanie ich autorów w nierzeczywistość.
Ujawnia się także, jak wielu ludzi, jeszcze niedawno szczerze przekonanych, że tego rodzaju pomysły i ich wszechpotężni promotorzy – rzekoma elita intelektualna – to znakomita alternatywa dla przeludnienia i dewastacji środowiska, albo, dla odmiany, straszliwie realna groźba dla świata, nagle trzeźwieją i zaczynają się z nich śmiać.
Ukraińcy sięgając po broń, stając na barykadach, tłukąc koktajlami Mołotowa w rosyjskie czołgi, przywracają nas do rzeczywistości.
Ten, kto się śmieje, przestaje się bać.
Nie tylko p. Scholz „doznał szoku”, ale cały Zachód zmuszony jest, by uderzyć się w piersi. Nie jest w tej chwili najważniejsze, czy czynią to szczerze. To jest to pierwsze zwycięstwo, na które czekaliśmy. Nasi polscy rządzący, ale i najzwyklejsi ludzie, pokazują, czym jest, a w każdym razie powinien być Zachód.
Czas, by także papież Franciszek ukazał, czym jest Kościół. poświęcając Rosję Niepokalanemu Sercu Matki Najświętszej – wraz ze wszystkimi biskupami świata – jak o to Maryja prosiła w Fatimie. Czas najwyższy.
_______
*) Rafał Kowalczyk, Swietłana Grela-Krawczenko i Przemysław Waingertner, „Majdan. Drugie narodziny narodu”, Łódź, 2015