Historia wymyślona przy kawie
Polska się przyda jako teren pod drogi i ich umocnienia. Polska to dobry teren – szkoda tak dobrego terenu pod tarczę i bazy wojskowe, skończyć się powinno na asfalcie i czymś w rodzaju płytkiego rowu melioracyjnego, poboczy drogi, która musi być gładka i równa jak stół. Dla szybkich pojazdów na trasie Moskwa – Berlin. Czy nie tak, pani kanclerz?
Siedemdziesiąt lat po wojnie, w której przegraną stroną były Niemcy, a my padliśmy ofiarą ich agresji, nie zasłużyliśmy, zdaniem pani kanclerz Niemiec, na bazy NATO na naszym terytorium. Ani na tarczę antyrakietową. Jakie są plany pani kanclerz wobec naszego kraju? Czym miałaby być Polska, w wizji Niemiec, niedawnego agresora?
Rosjanie mieli swoją wizję, nazywała się: kraj priwislański. Mówiło się też: kraj przyfrontowy.
Zapytać więc można, czy kraj naszych zachodnich sąsiadów, który ma taką wizję graniczącego z nim państwa, należy jeszcze duchowo i mentalnie do Europy? Kontynentu chrześcijańskiego, którego patronami są święci: Benedykt z Nursji, Katarzyna ze Sjeny, Brygida Szwedzka, Cyryl i Metody.
Przed kolejnym 1 września, siedemdziesiątą piątą rocznicą napaści Niemiec na Polskę, warto też przypomnieć, że czołowi XX-wieczni intelektualiści europejscy, Paul Claudel, G.K. Chesterton i H. Belloc, uważali, że Polska jest bastionem naszej cywilizacji. I że bez Polski Europy po prostu nie będzie.
Tak mówił Hilaire Belloc w 1939 roku, w miesiąc po napaści Hitlera na nasz kraj.
Pisarz zapowiadał, że to co zaplanowano wobec Polski – próba jej mordu, wykreślenia jej z historii powszechnej – będzie krótkotrwałym zwycięstwem nad jej wolnym duchem.
Angielski twórca zaznaczał jednak, że już w 1939 roku Zachód jako całość utracił możliwość jakiejkolwiek jasnej oceny roli Polski na kontynencie. Praprzyczyną tego wielkiego utajonego odrzucenia Polski były narodziny protestantyzmu.
Fryderyk II pisał w liście do księcia Henryka, tłumacząc z typową dla siebie przewrotną logiką konieczność dokonania rozbiorów Polski: „Zjednoczy to trzy religie, grecką [prawosławną — EPP], katolicką i kalwińską, przyjmujemy bowiem komunię z jednego i tego samego ciała eucharystycznego, jakim jest Polska, a jeśli nie jest to dla dobra naszych dusz, będzie to z pewnością dla dobra naszych krajów.” *)
O Polsce mówi się dziś na Zachodzie ogólnikami, jej historia w świadomości mieszkańców kontynentu jest białą plamą. Postacie Jana Pawła II, Lecha Wałęsy, przywoływane hasłowo, coraz bardziej enigmatyczne, zawieszone w historycznej próżni. Ciasnota horyzontów, zawężenie możliwości oceny zjawisk w skali historycznej na Zachodzie powodują, że utrata przezeń cywilizacji staje się czymś realnym.
Obozy koncentracyjne powinny być polskie, czyli narracja tysiąclecia
Jaki jest główny tryb w mechanizmie zniesławiania? Poszczególnych ludzi – ale także całych narodów? Wystarczy powiedzieć coś złego o tych, których zalety są ewidentne i tak widoczne, że mogą być zachętą i przykładem dla innych. To złe słowo potem trzeba tylko przy różnych okazjach powtarzać. Rzucać je niby tak przypadkiem, od niechcenia. Przemilczeć przy tym starannie wady, błędy i zbrodnie prawdziwych zbrodniarzy – kosztem zniesławionych najlepiej też wybiela się samego siebie.
To właśnie praktykowane jest od dawna wobec Polaków. Od kilkunastu zaś lat ze szczególnym naciskiem w odniesieniu do historii najnowszej. Jaskrawy przykład to określenie „polskie obozy koncentracyjne” – i przyzwolenie, by termin ten funkcjonował w obiegu oficjalnym. By trwała w najlepsze tajemnicza epidemia pomyłek, w mediach, książkach, ostatnio także w oficjalnych wypowiedziach polityków.
Dzięki tej metodzie następuje kolejny etap ukrycia i przeinaczenia prawdy o Polsce i jej historii w świadomości naszych zachodnich sąsiadów.
Kłamstwo, które zawiera określenie polskie obozy koncentracyjne w całej pełni wyraża taką intencję.
Nie istniał w czasie wojny ani jeden polski obóz koncentracyjny.
Zmiana nazwy – pozornie z racji usytuowania niemieckich obozów na terenach polskich – jest świadomym fałszerstwem. Polskę wykreślono podczas wojny z mapy; tu, gdzie było nasze państwo zainstalowano Rzeszę niemiecką; nie mogło istnieć nic oficjalnie polskiego. Ale nie chodzi tylko o geografię.
„…przecież nikt nie mówi o japońskiej bombie atomowej tylko dlatego, że została zrzucona na Hiroszimę i Nagasaki. Zbrodnie japońskie w Chinach także nie są określane chińskimi, nie pisze się też o czeskiej pacyfikacji Lidowic…, zauważa Zdzisław Krasnodębski.**)
Dlaczego dla Polski zrobiono ten dziwaczny wyjątek i zawieszono na kołku reguły językowe?
Żeby to, co złe, zbrodnicze, koszmarne, a co zaistniało ponad wszelką wątpliwość w nieodległej historii z winy Niemiec, złączyć – werbalnie – z Polską. Rozrywając wewnętrzną językową spoistość ścisłego historycznego określenia: „niemiecki obóz koncentracyjny”. Odłączając fakt zaistnienia tych obozów od ich historycznych twórców, nadzorców, administratorów i zatrudnionych w nich katów. Ludzi, którzy mają konkretne imiona i nazwiska, ich biografie są znane. Po wojnie toczyły się w Norymberdze procesy sądowe niektórych z nich.
Bo właśnie historia Polski, w której nie było obozów śmierci, przeciwnie, były setki tysięcy ich niewinnych ofiar, był św. Maksymilian Maria Kolbe, budzi tu wciąż złość, wściekłość, sprzeciw. Chciano by ją wymazać z historii powszechnej. Przekręcić, przerobić, zniszczyć. Autorzy tego planu znajdują wciąż użytecznych, pozbawionych skrupułów wykonawców i pomocników w różnych społeczeństwach. Jednoczy tych wszystkich ludzi niechęć do Polski i uznawanie jedynego kryterium – skuteczności.
Prof. Witold Kieżun w swoich wspomnieniach przytacza moment, gdy na jednym z amerykańskich uniwersytetów, na którym zjawił się jako zaproszony z serią wykładów prelegent, odkrył książkę „Dowcipy o Polakach”, wyeksponowaną w księgarni akademickiej. Natychmiast poszedł do rektora i zapowiedział, że nie będzie żadnego wykładu, dokąd leży tu ta książkę. Poskutkowało. Wykłady zostały wygłoszone.
Pierwsze zdanie z wstępu do tej książki brzmiało: „Polacy nie mają własnej historii”.
Kraj milczenia
Historia może być źródłem frustracji, cierpień i niepokojów. Zwłaszcza dla jej żyjących jeszcze negatywnych bohaterów i ich dzieci. Żaden naród nie składa się wyłącznie z aniołów i bohaterów. Żaden też nie jest narodem samych złoczyńców. W ustaleniu prawdy historycznej istotne są jednak proporcje. Bez ich respektowania można wypowiedzieć brutalne kłamstwo, posługując się samymi tzw. nagimi faktami. Dlatego tak dba się w kraju naszych sąsiadów o odwrócenie, pomieszanie, zachwianie i zniszczenie proporcji.
W Niemczech wciąż żyją ludzie, którzy byli sprawcami tego, co działo się w Polsce w latach 1939-1944. Jednym ze sposobów poradzenia sobie z pamięcią, którą ludzie ci noszą w sobie, jest próba zamienienia ich ofiar w abstrakcję. Bezlitośnie mordowani przez nich – w ogromnej większości przez ochrzczonych Niemców – niewinni ludzie mieliby stać się w dzisiejszej ich wyobraźni znowu podludźmi, nie zasługującymi na istnienie. Tym razem nie z powodu rasowej niższości, jak uczono ich osiemdziesiąt lat temu, ale dlatego, że opętani byli, rzekomo, przez demona antysemityzmu.
Demona antysemityzmu przez wszystkie lata powojennej historii Niemiec na wszelkie możliwe sposoby w tym kraju nicowano, rozkładano na czynniki pierwsze i wymyślano przeciw niemu szczepionkę. Tak bardzo była skuteczna, że teraz wołają zgodnie: To nie my, to oni! To Polacy, byli antysemitami!
Bo gdyby Niemcy mieli nadal myśleć o sobie jako o antysemitach, musieliby palnąć sobie w łeb. Tak, narodowi niemieckiemu uniemożliwiono oczyszczenie się z win, jak często powtarza ks. prof. Tadeusz Guz, oczyszczenie, w które zaangażowany byłby ich umysł i wola, ich ludzkie i chrześcijańskie sumienie. Oczyszczenie, które – jedynie – przyniosłoby tym ludziom uzdrowienie. Wyzwoliłoby ich z udręki.
To prawdziwa tragedia Niemiec.
W tych wszystkich sanitarnych zabiegach wypłaszania antysemityzmu z niemieckiej duszy zapomniano bowiem tylko o jednym: że prawdziwym źródłem antysemityzmu jest zabicie w sobie chrześcijaństwa. W historii naszego kontynentu droga do antysemickiego obłędu Alfreda Rosenberga i Adolfa Hitlera została utorowana przez dwóch sztandarowych antysemitów, Martina Lutra i Woltera (doradcy Fryderyka II i Katarzyny II, entuzjasty rozbioru Polski).
Dlatego właśnie, jak pisze Zdzisław Krasnodębski, „uporczywie powraca fraza >polskie obozy koncentracyjne<”, dlatego „popełnia się regularnie i systematycznie tę pomyłkę” Tutaj, w Niemczech, gdzie wystarczy otworzyć album z fotografiami – z czasów, gdy jeszcze były one czarnobiałe – czy przejrzeć zachowane w szufladach komód listy sprzed siedemdziesięciu laty.
Rodziny niemieckie nadzwyczaj chętnie wyzbywają się dziś tych pamiątek. Jakby je w ręce parzyły. Czy to niemieckie zamiłowanie do porządku dyktuje ten zapał? To, co w Polsce otaczane jest taką czcią – pamiątki z czasów wojny – ze względu na wartość historyczną i uczuciową, w Niemczech jest niszczone przez dzieci i wnuków osób uwiecznionych na fotografiach, lub ląduje w wielkich hurtowniach jako bezwartościowe śmieci, wyrzucane z plastikowych worów. Za symboliczne grosze mogą zaopatrywać się tu handlarze oferujący starocie na pchlich targach, również w Polsce. Nieraz te niemieckie pamiątki można znaleźć na naszych bazarach.
Niemcy mają pozostać krajem milczenia o zbrodniach popełnionych w Polsce. Zachód ma się utwierdzić w przekonaniu, że wojna, jaka prowadziły Niemcy, a jaką zna z własnych doświadczeń, miała w sumie przebieg dość cywilizowany.
Historia tego kraju ma być napisana od nowa.
Ta niemiecka przeszłość jest zbyt jaskrawa, zbyt żywa i konkretna, by błąd o polskich obozach koncentracyjnych był tylko „przypadkowym potknięciem czy jednostronnym wyrazem ignorancji”, pisze autor cytowanego tekstu.
Im głośniej w Polsce o bohaterach ostatniej wojny, o ludziach takich jak Rotmistrz Witold Pilecki, Generał „Nil” Fieldorf, Łukasz Ciepliński, „Zośka”, “Rudy”, ”Anoda”, Inka Siedzikówna, im bliżej – poprzez kolejne warstwy sypkiej ziemi na Powązkach – do ich zniekształconych przez tortury ciał, tym mocniej trąbi się na świecie o polskim antysemityzmie, o polskich obozach koncentracyjnych
Tak, dla nietolerancyjnych, jak Polacy, czyli tych, którzy nie pozwolili nazywać zła dobrem, a dobra złem, nie ma taryfy ulgowej. Nie ma litości. Nie ma przebaczenia.
Absurdalna empiria
Kluczową sprawą w tej upiornej zabawie w zamienianie znaków, odbieranie historii atrybutu prawdy i zamienianie jej w narrację, jest przeświadczenie – owoc wieloletnich zabiegów indoktrynujących Nowej Lewicy, która w społeczeństwie niemieckim miała za zadanie przeprowadzić „denazyfikację” – że niemieckie obozy śmierci „powinny być” polskie. Powinny, ze wszech miar.„…tylko jakiś dziwny zbieg okoliczności, jakaś absurdalna empiria sprawiła, że były nie tylko >nazistowskie<, ale i niemieckie. Przy tym świadomość, że były też niemieckie coraz bardziej słabnie. >Naziści< jedynie działali >w imię Niemców< [nie zaś jako Niemcy] – co coraz bardziej postrzegane jest jako mało zrozumiała uzurpacja. W dodatku ci >naziści< często zamieniają się też w jeszcze bardziej abstrakcyjnych >faszystów<, a określenie to można stosować zupełnie dowolnie – i jak wiadomo szczególnie wielu faszystów można spotkać w Polsce”. (Zdzisław Krasnodębski)
Autor cytowanego tekstu zauważa, że powołany został dla tych działań „zespół instytucji, technik, działań, dyskurs obwarowany organizacyjnie i prawnie, wpisany w społeczna materię, wytwarzający władzę i przez władzę wytwarzany”.
Skutkiem działania tego naukowego laboratorium, przetwarzającego z nadzwyczajną konsekwencją historię najnowszą, jest przeświadczenie Niemców, że posiadając władzę gospodarczą są faktycznym liderem Europy, a poprzez owe techniki wkłada im się również do ręki „odpowiedni zasób władzy ideologicznej”. Przecież „dokonali całkowitej konwersji”, „są narodem w pełni oczyszczonym – dialektycznie zmienili się w przeciwieństwo tego, czym byli w latach 1933-1945…”
Władza gospodarcza pozwala Niemcom poddawać stałej presji państwa Europy Środkowo – Wschodniej – zwłaszcza Polskę, kraj w tym obszarze największy – „by nie domagały się zbytniej narodowej samodzielności i by w ogóle im się w głowie nie przewróciło”.
Zanurzyć się w historii, to przestać być protestantem,
mawiał kardynał John Newman. Poprzez prawdziwą historię człowiek wie, kim naprawdę jest. Fałszywa historia powoduje, że człowiek myśli o sobie w sposób zafałszowanywany.
Polska dlatego tak idealnie nadaje się, by tworzyć na jej temat haggadę, że istniały „polskie obozy koncentracyjne”, że jest uparcie krajem katolickim. Historia, w której szanuje się prawdę, historia prawdziwa, nie wymyślona, jest historią katolicką. Zachowane są w niej właściwy ton, selekcja i proporcja.
Dokąd ta historia dochodzi do głosu – tak jak w Polsce – dotąd narody, które odrzuciły katolicki wymiar historii, czyli prawdę, czują dojmujący niepokój i lęk.
W tym miejscu wypada wrócić do postaci prof. Feliksa Konecznego, historyka, historiozofa i pisarza historycznego, twórcy oryginalnej teorii cywilizacji. Według Konecznego o charakterze narodowym Niemców zadecydowały cechy cywilizacji bizantyńskiej, wprowadzonej przez cesarzową Teofano. A zatem: traktowanie władzy politycznej jako nadrzędnej wobec władzy Kościoła, stawianie prawa publicznego nad prawem prywatnym oraz rozdzielanie polityki i moralności.
Typowe jest tu wyznaczanie biskupów przez rządzących, przy braku sprzeciwu ze strony Kościoła, czy zapędy do decydowania czynników politycznych w kwestiach dogmatycznych. Takie były źródła ciążących na dziejach Europy Zachodniej walk cesarzy niemieckich (Fryderyk II! ) z papiestwem. Cywilizacja bizantyńska w Niemczech zaowocowała specyficzną kulturą niemiecko-bizantyńską. Tak jak na Wschodzie cywilizacja ta wykształciła prawosławie, tak na Zachodzie uformowała grunt dla protestantyzmu. Z jego zasadą, że władza polityczna dominuje nad duchowną – tak samo jak w prawosławiu.
Koneczny przedstawiając historię Bizancjum jako nieuchronnie zmierzającą ku katastrofie (rozrośnięty do absurdu aparat państwowy blokuje możliwości twórczego życia społeczeństwa, czemu towarzyszy regres nauki, sztuk pięknych, literatury), zauważa zarazem szkodliwy wpływ bizantynizmu na państwa Zachodu, czego wyrazem jest rozbuchanie biurokracji, rozrost wszelkich organów kontroli nad jednostką, ograniczanie jej praw (w Niemczech np. edukacja domowa jest karana). Słowem, eliminowanie zasad chrześcijańskich z życia państwa. To co widzimy w Niemczech – i w całej Unii Europejskiej, gdzie Niemcy dominują – Feliks Koneczny dostrzegał sto lat temu w całej historii tego obszaru (specjalizował się w historii Zakonu Krzyżackiego i Prus). Jako stałą tendencję cywilizacyjną tego obszaru zauważał nieproporcjonalne rozbudowywanie potencjału wojennego, na oczach chrześcijańskiego świata, co doprowadziło w końcu do drugiej wojny .
Wolność do kresu
Adam Mickiewicz podczas prelekcji paryskich wiele miejsca poświęcił ustrojowi politycznemu dawnej Polski. Ten ustrój opierał się na silnie wykształconym w elitach społecznych rozumieniu chrześcijańskiej wolności. Jednostka, mówił Mickiewicz, wchodząc jako nieodłączna cząstka w skład społeczności politycznej, w Polsce, nigdy nie traci swych „praw pierwiastkowych” i „władna jest zawsze ze społeczności wystąpić”.***)
Jest to więc uznanie wolności osobistej człowieka posunięte do najdalszego kresu. „We wszelkich obradach politycznych jednostka może poświęcić swą wolność osobistą, ale ma również moc tej wolności dla siebie żądać. Zakłada to nieustanną ofiarę z wolności, podobną do ofiary, jakiej od sumienia człowieka wymaga religia”.
Mickiewicz udowadnia tu całkowitą odrębność ducha praw w Rzeczypospolitej na tle Europy: „Obywatel jest podległy społeczeństwu nie dlatego, że go na listę poddanych wpisali jego przodkowie, ale dlatego, że on sam to społeczeństwo przyjmuje jako najbardziej sprawiedliwe, najpiękniejsze i najlepsze”.
„Jednostka zachowuje prawo nie tylko społeczeństwo to opuścić, ale nawet zatrzymać je w pochodzie, jeśli widzi, że ono schodzi na błędną drogę i powołania swego nie dopełnia”.
Prof. Koneczny także nie miał wątpliwości – na wiele lat przed wybuchem ostatniej wojny – co do tego, jakim wyzwaniem była wolna Polska dla tych państw Europy, w których na skutek wypaczenia zasad chrześcijańskich psuł się ustrój polityczny. Wbrew rozpowszechnionej opinii – jakże wygodnej dla naszych opiekunów i protektorów – że „sami zasłużyliśmy na rozbiory”, że były one „sprawiedliwą karą” za nadużycia wolności w I Rzeczypospolitej – wybitny historyk przypomina niepopularną, a nawet przemilczaną (także w wielu naukowych publikacjach, nie mówiąc o podręcznikach szkolnych, tych z PRL, ale i tych z czasów transformacji) prawdę, że
„Polska przestała jako państwo istnieć wtenczas właśnie, gdy była w pełni wspaniałego odrodzenia: kiedy nie brakowało jej ani oświaty, ani sprawiedliwości społecznej, kiedy obywatele jej byli gotowi przelewać krew w jej obronie, powiększając ciągle wojsko, podwyższając podatki a zrzekając się najzupełniej wszelkiej >złotej< wolności, pozostawiając te tylko swobody obywatelskie, które potrzebne są zawsze, by zachować godność ludzką w obywatelach i wzbudzać serdeczne zajęcie dla sprawy publicznej”.****)
„Polacy nie mają swojej historii”
- teza krętaczy i fałszerzy, który zalewają nasz kontynent brudem swoich kłamstw i szukają usprawiedliwienia dla zbrodni popełnianych w ich narodach. Co ludzie ci mogą wiedzieć o tak nietypowym, specyficznie polskim prawie, wykwicie polskiej racji stanu, któremu przeciętny szlachcic, czyli obywatel, zawdzięczał możliwość cieszenia się pełnią przywilejów, ale mądrość, poczucie odpowiedzialności, honor i wiara nakazywały mu także powstrzymywać się od ich korzystania, czego wyrazem było liberum veto? Adam Mickiewicz mówiąc o ustroju politycznym Rzeczpospolitej przytacza tragiczny moment naszej historii, gdy po raz pierwszy uczyniono z tego prawa użytek.
Dotąd bowiem „wszystko oparte było na dobrej woli i na nieustannych poświęceniach”.
Mickiewicz uważa, że zasada dobrowolnych samoograniczeń jest bardziej logiczna i racjonalna niż zasady, jakie przyjęli za podstawę ustroju społecznego legitymiści francuscy czy demokraci. Mickiewicz powtarza znane zastrzeżenia poważnych teoretyków ustroju demokratycznego: „większość nie może stanowić praw absolutnych”. Dziś, gdy w parlamentach głosuje się ustawy sprzeczne z Przykazaniami, szydzące z prawa moralnego, staje się to coraz mniej zrozumiałe, a to powszechne niezrozumie, ta niefrasobliwa ignorancja są coraz groźniejsze dla ludzi.
Przecież, jak zauważa poeta, „niepodobna przypuszczać, by większość ludności czy jakiegoś stowarzyszenia była w posiadaniu najwyższej wiedzy i światła, i by każda jednostka wyrokom jej nieodwołalnie poddać się musiała”.
„Za panowania Jana Kazimierza pewien szlachcic wyrzekł na sejmie po raz pierwszy okropne słowo, którego od dawna się lękano: słowo veto, mające moc zerwać obrady i zatrzymać wszelki bieg spraw rządowych”.
Veto nie było w pełni oryginalnym wynalazkiem Polaków. Prawo to stosowano w gminach słowiańskich w czasach prehistorycznych, zawsze tam, gdzie „własność, prawa i obowiązki były wspólne: każdy korzystał z cząstki praw najwyższych”, wyjaśnia Mickiewicz. Istniały jednak zabezpieczenia przed sprzeciwem jednostki, potrafiono wywrzeć na nią odpowiednią presję, by nie sprzeciwiała się woli ogółu (nie głosowała wbrew wspólnemu zdaniu). Konstytucja narodowa polska była tu bardzo podobna do konstytucji Kościoła katolickiego.
„…konklawe, w dzisiejszej nawet postaci, po wielu zmianach wprowadzonych przez zarządzenia papieskie, wymaga również jednomyślności, choćby domniemanej, jeśli jej nie ma naprawdę. (…) Na nieszczęście Polacy nie ujęli jej w ścisłe formy, nie przedsięwzięli środków zapobiegawczych, by móc to straszliwe prawo bez szkody wykonywać. Kościół rzymski zamyka kardynałów, odejmuje im pożywienia, umartwia głodem, jeśli nie mogą dojść do zgody… Polacy, przeciwnie, pozwalali magnatom wyprawiać dla szlachty biesiady i jeszcze bardziej znieprawiać wyborców”, mówił Mickiewicz.
Znieprawiły w Rzeczpospolitej ciała obradujące te same przyczyny, które „zepsuły piękną instytucję elekcji królewskiej”, podsumowuje wieszcz..
„Gdy już ponosić ofiar nie chciano, Rzeczpospolita musiała niechybnie najpierw zatrzymać się w swej drodze, a następnie doświadczyć nieszczęść, które Opatrzność zesłała, by naprawić to, co się skaziło”.
Skaziło się przez brak pokory. Pokora oznacza mądrość.
Przykładem pokory w dziejach Polski była wolna elekcja. Wolna elekcja, ten obyczaj i prawo specyficznie polskie wprawiało „w zdumienie obcych, nawykłych do ładu i spokoju”. Ci w konstytucji polskiej dostrzegali „jedynie nierząd”. Mickiewicz nakazuje jednak głębiej wniknąć w zasadę wolnej elekcji i zobaczyć, że to, co pozornie zakrawa na anarchię, kryje istotną myśl, którą przyjmował i zachowywał instynkt narodowy…
Elekcję ukształtowała tradycja chrześcijańska i typowo polskie pojęcia, które wykrystalizowały się w średniowieczu. Był to akt całkowicie odmienny od tego, który zakładały teorie Benthama i Rousseau. „Elekcja w pojęciu Kościoła i narodu polskiego była aktem religijnym, uważano ją za bezpośrednie zrządzenie Boże, słowem za cud. Poczytywano więc za grzech wszelkie środki przedsiębrane z góry dla wywarcia wpływu na wynik elekcji, dla sprzeciwienia się – jak mówiono – dziełu Ducha Świętego. Wezwanie Ducha Świętego, zachowywane dotąd w zwyczaju nie było wówczas czczą formułką jak dziś. Elekcję uważano istotnie za dzieło Ducha Świętego”
…i obrazę majestatu odszczekał
„Popatrzmy na listy konwokacyjne”, mówił Mickiewicz w Paryżu. „Prymas i król, który złożył koronę strzegą się zalecać swojego kandydata; odwołują się zawsze do uczuć narodu, powtarzają zawsze: tego obierzcie, kogo wam Pan Bóg do serc poda. Ze wszystkich ówczesnych pamiętników widać, że takież było powszechne przekonanie drobnej szlachty. Jakżeby więc po takich manifestach do ludu król i prymas odważyli się wystąpić przed narodem z gotowym kandydatem, którego by narzucali wbrew Duchowi Świętemu… To też wszelkie próby wyrozumowanych zabiegów napotykały natychmiast gwałtowny opór. (…) Z tej to idei o wpływie Ducha Św. na elekcję wywodzi się ten urok, jaki otaczał tron polskiego króla, i cała jego władza; to tłumaczy, dlaczego najdumniejsi, najbutniejsi magnaci, którzy na sejmie występowali przeciwko królowi, ilekroć wymawiali jego imię, choćby w swej komnacie, podnosili się i sięgali ręką do czapki. Zdarzyło się nawet, że w czasie walk konfederatów z królem Sasem, kiedy rozeszła się wieść o śmierci króla, żołnierze, walczący z królem, zmusili pewnego szlachcica, który wyraził się obelżywie dla pamięci monarchy, by wedle dawnego zwyczaju wlazł na czworakach pod stół i obrazę majestatu odszczekał”.
„Pierwszy poseł, który zatrzymał bieg spraw rządowych, podobny jest do żołnierza, który by porzucił swój pułk. Nawet żołnierz nie służył w Polsce dla żołdu; mógł on wystąpić z szeregów, a największą karę, jaką dowódcy mogli mu zadać było wygnanie go z wojska”.
Ludzie, którzy nie rozumiejąc ducha praw Rzeczypospolitej czynili z nich zły użytek byli prawdziwymi zdrajcami polskości. To nie prawa te były złe, lecz ciężki grzech pychy, który zaciemniał umysły i kazał deptać dobro wspólne, dobro duchowe oparte nie na żadnym przymusie, ale na cienkiej i delikatnej podstawie chrześcijańskiego sumienia.
Na Rzeczpospolitą przyszedł, wraz z lekkomyślnym zrywaniem sejmów i uleganiem prywacie, ciężki czas doświadczeń i prób. Miały one na celu oczyszczenie nas ze społecznych grzechów.
„Próba ta się nie powiedzie…”
przepowiadał H. Belloc klęskę usiłowań, by wykreślić Polskę z mapy politycznej świata, w drugim miesiącu ostatniej wojny, gdy Niemcy i Rosja dokonały czwartego rozbioru Polski.
Chrześcijaństwo zawsze likwiduje bariery między narodami. Tak było z Polakami i Litwinami po chrzcie Litwy (aż do czasu, gdy wmieszała się Rosja). Gdy jednak chrześcijaństwo niszczone jest przez herezję (protestancką) i schizmę (prawosławną) bariery wyrastają natytchmiast; perspektywy pokoju są marne. Widzimy to dziś w Europie.
„Historia jest najważniejszym spośród ziemskich tematów ludzkości, bo najbardziej dotyka duszy człowieka. Jeśli będzie wykładana w sposób antykatolicki, stanie się maszynerią przeznaczoną do wywoływania antykatolickich skutków. I nie są temu winne poszczególne stwierdzenia pojawiające się w podręcznikach, książkach naukowych i popularnych filmach, lecz pewna metoda”, pisał H. Belloc.*****).
Polskość nie opierała się nigdy na wspólnocie interesów, jak widział to Roman Dmowski, na czymś, co określał mianem interesu narodowego, ale na wspólnym wewnętrznym przekonaniu Polaków, że życie publiczne musi i może być prowadzone tak, by nie było w nim sprzeczności z zasadami wiary katolickiej. Nie interes, lecz zaufanie i wierność Bogu. Polacy odkryli to bardzo wcześnie i potrafili tę zasadę praktykować – bo byli szlachtą, czyli obywatelami. Tymi, którzy za kształt społecznego życia czuli się w pełni odpowiedzialni.
Polska czasów saskich była krajem gwałtownie bogacącym się – ludzie byli bardzo praktyczni i istotnie potrafili zadbać o swój interes – a mimo to zaczęła się sypać, bo była to Polska – w postawie wielu przedstawicieli elit społecznych – bezbożna. Tę bezbożność Polacy zawdzięczali swemu władcy z dynastii Sasów, który wprowadził tu to, do czego tak tęsknią narodowcy: pragmatyzm, realizm, zasady kupieckie, handlowe, w miejsce rycerskich zasad honoru i wierności. To stało się w przyczyną utraty bytu państwowego naszego kraju.
„Trylogia” jest dziełem tak wyjątkowym i tak wciąż popularnym, bo wszyscy w Polsce zgodnie, niemal instynktownie pojmujemy i czujemy, że z marazmem – na kształt tego, jaki ogarnia nas dziś – z biernością, prywatą, pokusą handlowania Polską, warcholstwem i zdradą, trzeba walczyć. Tak, jak walczyli tamci rycerze – do kresu sił. Jeśli jest się Polakiem, jest się zarazem rycerzem, człowiekiem nieobojętnym na los wspólnoty, obywatelem.
Mamy to we krwi. W Polsce od zarania dziejów istniała własność. Szanowano ją, bo szanowano naukę Kościoła. Ziemię rycerze dostawali od króla na własność, a nie w dzierżawę, jak w Europie Zachodniej. Każdy miał ziemię – aż do czasów pańszczyzny. U nas nie było feudalizmu. Dlatego Polska była w oczach Europy uznawana za tak szczęśliwy kraj.
I jest nim poniekąd także i dziś, bowiem duchowo nie została zniszczona. Jej życie duchowe wciąż w niepojęty sposób się odradza. Ta Polska – zawsze oszołomska. Zawsze nie do zniesienia. Bo udowadniająca swoim przykładem, że Bóg nie pomylił się obdarzając nas wolnością – że może istnieć wspaniałe, kwitnące, silne państwo, o ile w jego granicach respektuje się naukę chrześcijańską, prawdę katolicką. Z delikatnością podchodzi się do człowieka, szanuje się jego wolność. Wszystko oparte jest na niej. Tu nikogo się do niczego nie zmusza, tu nie ma niewolników. Nie wypędza się innowierców. Nie zmusza się ich dekretami do przyjęcia wiary. Nie prowadzi się agresywnej polityki podbojów wobec sąsiadów. Pozwala się swoim obywatelom być twórczymi, szczęśliwymi ludźmi. Tylko tacy mogli stworzyć na Kresach tak wspaniałą kulturę, którą promieniowały one przez stulecia. I wciąż jej pozostałości zachwycają przybyszów.
Nawet w warunkach okupacji i narzucenia rasistowskich praw przez Niemców – śmierć za pomoc i ukrywanie Żydów – Polska nie przestała być krajem katolickim. Ze świadomością grożącej śmierci niesiono pomoc obywatelom żydowskiego pochodzenia, ludziom takim samym jak my, choć obcej religii. Nie udało się wyrwać Polakom z serc polskości.
Dlatego właśnie obozy koncentracyjne muszą być polskie. Dlatego Polacy muszą być w oczach świata antysemitami – zakałą Europy. By kłamcom, kanaliom i zazdrośnikom spało się spokojniej.
*) cyt. za: Paul Claudel – “Dziennik 1904-1955″. IW PAX 1977
**) Zdzisław Krasnodębski, „Obozy koncentracyjne powinny być polskie”, „Gazeta Polska Codziennie” 23-24 lutego 2014
***) Adam Mickiewicz – Literatura słowiańska. Wykłady w Collége de France. Kurs drugi. Rok 1841-1842.
***”) Prof. Feliks Koneczny – „Święci w dziejach narodu polskiego”
*****) Hilaire Belloc „Catholic and Anti-Catholic History”, The American Press, New York, 1920 strony 3-7. Tłum. Stanisław Kacsprzak