“Hello, Poland!”
Czasem o tym zapominamy, ale historia nam nieustannie przypomina: Stany Zjednoczone są dla reszty świata miejscem, gdzie zaczyna się to, co wcześniej czy później nastąpi gdzie indziej.
Dzięki pozycji, jaką ma w świecie amerykański prezydent, przemówienie Donalda Trumpa w Warszawie 6 lipca 2017 r. było nie tylko przemówieniem do Polaków, ale do narodów świata. To co powiedział odbiło się wówczas szerokim echem głównie w krajach Zachodu. Głos człowieka, który był wtedy w polityce kimś nowym, a należy do pokolenia, które dobrze pamięta kilka epok politycznych, był głosem kogoś, kto patrząc na Europę dzisiejszą miał podstawy, by dokonywać podsumowań i przypominać rzeczy najważniejsze. A stojąc przed pomnikiem Powstańców Warszawskich przypomniał to, co świat zachodni utracił.
Nie ma przypadków w historii i w polityce. Ekipa polityczna PiS po objęciu władzy jasno komunikowała, że obrona tożsamości europejskiej jest jednym z jej priorytetów. To nie tylko obrona naszej wolności i suwerenności na kontynencie europejskim, ale także obrona Zachodu, zarówno przed Wschodem, jak i – paradoksalnie – przed Zachodem. Tymon Terlecki, emigracyjny pisarz, podkreślał nieraz tę prawidłowość, leitmotiv naszej historii. Gdy obrona ta weszła w fazę kluczową zauważył to i docenił prezydent największego mocarstwa świata.
Donald Trump był chyba pierwszym od przynajmniej kilkudziesięciu lat przywódcą politycznym, który podczas przemówienia w ważnym kraju Europy ani razu nie wspomniał o prawach człowieka, ani o pokoju. Kilka razy przywołał przykład Polski upominającej się o wolność i o prawa Boga.
Gdy Polacy w 1979 roku podczas Mszy papieskiej, kiedy także oczy wszystkich krajów zwrócone były ku Warszawie, wyrazili pragnienie, że „chcą Boga”, świat zachodni długo otrząsał się ze zdumienia. Zachodnia opinia publiczna przeżyła szok. Epoka praw człowieka w retoryce politycznej osiągała właśnie apogeum, prawa człowieka przeciwstawiano przede wszystkim sowieckiemu totalitaryzmowi. Dziś sens tamtej deklaracji Polaków powoli toruje sobie drogę do umysłów ludzi Zachodu.
O tym, że słowa amerykańskiego gościa poruszyły słuchaczy nie tylko w Polsce, a dla wielu okazały się prawdziwym wstrząsem, zadecydowała nie tylko werwa intelektualna prezydenta Trumpa, ale i szczególny zbieg okoliczności. Oto miało miejsce paradoksalne odwrócenie ról – to przecież nie polityk, a biskup, a zwłaszcza papież powinien przemawiać w podobny sposób, bić na alarm w świecie pogrążonym w apostazji. Podejmując temat zadań Zachodu wobec przeszłości i teraźniejszości, powinności wobec Boga, rodziny, tradycji, amerykański polityk zachował się w sposób daleki od rutyny. Wykorzystując ciszę na temat tych powinności, jaka od dłuższego czasu zalega w Watykanie, wykazał swoje wysokie kompetencje jako przywódca najpotężniejszego kraju świata. Wiedział, że w tej ciszy zostanie usłyszany, uwydatniając ją przy okazji.
Od roku 1979 dzieli nas kilka epok w polityce światowej. Ci, którzy nazwali przemówienie prezydenta Trumpa sentymentalnym, albo dla odmiany próbowali sprowadzić jego przyjazd do Warszawy do aneksu do sprytnie przeprowadzonej transakcji z gazem łupkowym, przyznawali w ten sposób, że nie podzielają wizji, która dowodzi, iż bez uchronienia chrześcijańskiej tożsamości państw i społeczeństw, czyli także bez powrotu do wiary i jej zasad w polityce, nie może być mowy nie tylko o pokoju na świecie, ale o zachowaniu cywilizacji i ocaleniu kultury, którą Zachód się szczyci. Te ironiczne reakcje pokazały zresztą, że zagrożenia te naprawdę istnieją. Sięgają ludzkiego umysłu i świata pojęć. Sięgają fundamentu, na którym nasza cywilizacja została zbudowana.
Prezydent Trump wykazał w swoim efektownym wywodzie, że ocalenie cywilizacji zachodniej miało już w Europie miejsce – dwukrotnie, w XX wieku, kosztem krwi i bohaterstwa Polaków. I nie ma odpowiedników w historii Europy dla tych wydarzeń. W ten sposób dał zwięzły wykład zapomnianej logiki chrześcijańskiej. Logiki zawsze odmiennej od tej pragmatycznej i liberalnej. Zachód, skoncentrowany na swoich prawach, które odziedziczył po rewolucji francuskiej, nie zawsze był skłonny o niej pamiętać. Ta niepamięć doprowadziła do dzisiejszej katastrofy. Trudno o bardziej sugestywne potwierdzenie tej tezy niż obraz spowitego w dymy Hamburga, sterroryzowanego i dewastowanego przez samych Niemców, towarzyszący wizycie Donalda Trumpa w Warszawie. Było to niczym sekwencje filmu grozy, w tak wielkim kontraście do świątecznej, gościnnej, rozpromienionej Warszawy. Nie było wówczas przesady przestrzeganie przed katastrofą cywilizacyjną zachodniego świata, ani mówienie o moralnej klęsce polityków rządzących państwem, w którym miał miejsce szczyt G20.
Amerykański przywódca dołączył w 2017 r. w Warszawie do wąskiej elity ludzi, którzy robiąc politykę nie zapominają o pewnym motto bardzo starego zakonu: Stat crux, dum volvitur orbis. Ta świadomość powinna łączyć wszystkich chrześcijan – choć “wszystko się kręci”, nieustający tygiel wydarzeń doprowadza ludzi mniej odpornych do szaleństwa, media wprawiają nas w coraz większy trans. Ale Ewangelia pozostaje ciągle ta sama. Odejście od jej zasad w polityce nigdy nie jest drogą wzwyż.
Donald Trump z typową amerykańską bezpośredniością dał Zachodowi jasną i w sumie bardzo prostą wskazówkę: po błędach rewolucji francuskiej, bolszewickiej, po dramacie marksizmu i liberalizmu – nie ma innej drogi jak powrót ludzi Zachodu do Christianitas. Bez tego powrotu mówienie o wolności będzie zawsze tylko pustą gadaniną i przykładem hipokryzji. Bez niej człowiek nie jest zdolny do żadnej twórczości. Nie rozumie swojej przeszłości i niszczy własną tradycję. Bierze w nawias dorobek intelektualny i kulturowy Zachodu. Chaos pojęciowy i co za tym idzie – polityczny i moralny – oddziałuje na wszystkie bez wyjątku warstwy społeczne. To nie jest tak, że można uwić sobie gdzieś daleko bezpieczne gniazdko, w którym dwa razy dwa będzie zawsze cztery a nie pięć, a czarne będzie czarne a nie białe. Nie można bez poważnych konsekwencji przyjąć akceptacji wzajemnie wykluczających się stanowisk jako normy – zarówno w prawie, jak i polityce. Sprzeczności i wieloznaczność stały się w epoce „praw człowieka” normą. W tej wizji, która została w Warszawie zaprezentowana, a która jest wizją par excellence religijną, po prostu nie ma miejsca na „prawa człowieka” traktowane jako prawa do wszystkiego, co nam przychodzi do głowy. Jest miejsce na powinności wobec wspólnoty, religii, kultury, państwa.
Bez korzystania z największego przywileju, w jaki człowiek został wyposażony, rozumu – a co za tym idzie, historycznej pamięci – nie może być mowy o żadnym społecznym ładzie. Gdy człowiek akceptuje sprzeczności siłą rzeczy porzuca sferę racjonalności i przyjmuje wątpliwy azymut łatwo wzniecanych emocji. Stąd m.in. niespotykana nigdy w historii europejskiej fala sentymentalizmu (propozycje przyjmowania uchodźców, coraz więcej przywilejów dla imigrantów etc.). Protestanckie Niemcy mają w doprowadzeniu do tej ruiny intelektualnej niemały udział. W całej niemal swojej historii nie znosili moralnej dominacji Rzymu, postanowili uwolnić się od Piotra, który posiada władzę, bo została mu dana. Nie była w stanie znieść tej władzy również Święta Ruś. I rewolucyjna, osiemnastowieczna Francja, najstarsze państwo chrześcijańskie, ostentacyjnie wyzwolona ze wszelkich powinności wobec Boga. Na placu boju o ocalenie Christianitas pozostała osaczona przez wrogie mocarstwa, a wkrótce zmieciona przez nie z mapy politycznej Rzeczpospolita.
Donald Trump mówił w Warszawie o jedności kultury chrześcijańskiej z żarliwością rzadko spotykaną u polityków. Jakby mimochodem odniósł się także do znanej zapowiedzi Fryderyka Engelsa, że „ostateczna konfrontacja nastąpi między Moskwą a Rzymem”. „Moskwa” i „Rzym” – te dwa pojęcia zyskiwały dodatkowy wydźwięk w roku setnej rocznicy objawień Matki Bożej w Fatimie.
Jeśli Donald Trump zauważył, że zachodnia tradycja myślenia jest wciąż obecna w wyborach Polaków to także dlatego, że Polska jak żaden kraj na świecie rozumie zagrożenie płynące z za jej wschodniej granicy. Świadomość tego faktu prezydent USA posiadał w stopniu wystarczającym, by można mówić o nim jako o mężu stanu. Gdy jednak komentatorzy zachodni cytowali słowa, że w 1979 roku “Milion Polaków nie prosi o bogactwo, ani o przywileje, ale wypowiada trzy proste słowa: My chcemy Boga, i dzięki tej potężnej deklaracji, przypomina sobie, kim jest i co ma robić, jak trzeba żyć”, trudno nie przypomnieć także dramatycznego ostrzeżeniem wobec Europy, które dwadzieścia lat potem wypowiedział kard. Josef Ratzinger. „Pod ciosami sił »nowoczesności« przestało funkcjonować laboratorium jedności europejskiej”, którą bez specjalnego powodzenia próbowały odbudować różne projekty polityczne (Liga Narodów, Wspólnota Węgla i Stali, Unia Europejska), jednak w porównaniu z tamtą organiczną jednością, zawsze jest ona sztuczna i ułomna.
Wielu Polaków słuchając Donalda Trumpa zadawało sobie pytanie o źródła przenikliwości amerykańskiego prezydenta w zdefiniowaniu prawdziwej siły Zachodu. Hipotezy były różne, pewne jest jednak, że to co zdarzyło się w lipcu 2017 r. w Warszawie będzie miało konsekwencje bogatsze niż przewiduje to scenariusz polityczny opracowany w tak kluczowych dla historii Europy miejscach jak dzisiejsza Moskwa, Bruksela i Rzym.
I jeszcze jedno. Ze słów Donalda Trumpa bił nie tyle optymizm, co do możliwości intelektualnych ludzi Zachodu, ale coś głębszego, zaufanie. Zaufanie zawiera w sobie szacunek dla ludzkiego rozumu i nadzieję, co do użytku, jaki ludzie mogą czynić z wolnej woli. Prezydent Trump zdawał się rozumieć, co znaczy przywoływane nieraz przez Jarosława Kaczyńskiego stwierdzenie, że Prawo i Sprawiedliwość jest partią wolności. Podobnie jak Jarosław Kaczyński, wniósł on do polityki międzynarodowej nową jakość intelektualną, powiew świeżości. Ci dwaj ludzie są wyraźnie inni niż większość ich kolegów polityków, są nowocześni w najlepszym znaczeniu słowa. Myślą i mówią jak ludzie wolni. I dlatego, niezależnie od tego jak potoczą się kolejne wybory w ich ojczyznach, ich polityka jest, mówiąc kolokwialnie, „skazana na sukces”.
Być może część tajemnicy tego sukcesu tkwi w fakcie, że Deklaracja Niepodległości Stanów Zjednoczonych zawiera stwierdzenie, iż “Wszyscy ludzie zostali stworzeni równymi i wyposażeni przez Stwórcę w pewne niezbywalne prawa” . Vittorio Messori podkreśla, że choć znane są masońskie inspiracje konstytucji Stanów Zjednoczonych „dokument amerykański opiera prawa człowieka nie na woli ludzi, lecz na zamyśle Boga-Stwórcy. Nie przypadkiem ani proklamacja niepodległości amerykańskiej, ani jej konstytucja nie wzbudziły reakcji ze strony katolików. Patriotyczna lojalność katolików Federacji amerykańskiej była zawsze bezdyskusyjna”. Przypomnijmy, przy tworzeniu konstytucji amerykańskiej w 1787 r. nie brakowało naszych rodaków, emigrantów politycznych z kraju ogarniętego zaborami. Tak samo jak w polskiej Konstytucji 3 Maja, uchwalonej cztery lata później, to co najważniejsze w niej oparte było o przywołanie woli Trójcy Świętej.
Podczas gdy zdaniem Amerykanów to Stwórca czyni ludzi równymi i wolnymi, Francuzi deklarują, że są oni wolni i równi, bo tak chcą. „Są braćmi – podkreśla Messori – ale bez ojca”. Kościół aż do czasów ostatniego Soboru był zawsze krytyczny wobec francuskiej Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela. W 1948 roku Watykan nie był także obojętny wobec Deklaracji ONZ. Pius XII skomentował ją w słowach, które brzmiały jak alarm dla świata: „Zatem to nie Bóg, lecz człowiek oznajmia ludziom, że są wolni i równi, obdarzeni świadomością i inteligencją, zobowiązani do uważania się za braci”.
6 lipca 2017 roku mogliśmy mieć nadzieję, że rozpoczął się w cywilizacji zachodniej powrót do tego co trwałe, niesprzeczne wewnętrznie i poznawalne. A przede wszystkim, zgodne z tym, co przez wszystkie wieki swojej historii, aż do 1964 roku, głosił Kościół. Mimo dzisiejszej klęski Donalda Trumpa w jego ojczyźnie, mimo, że tyle razy jesteśmy dziś świadkami „powrotu ludzkości do wieku dziecięcego; to jedna z głównych cech dziecka, że musi dostać wszystko, czego chce, i to natychmiast”, jak to ujął jeden z pisarzy, warszawskie przemówienie amerykańskiego prezydenta pozostanie trwałym osiągnięciem człowieka Zachodu stającego w obliczu nieuchronnego zwrócenia się ku temu, co naszą cywilizację stworzyło, by zapobiec ostatecznej jej katastrofie.
_______________________
Komentarz Czytelnika
Wojciech Miotke
_____________________