“Niemożliwe” nie istnieje dla Polaków
Czego tak naprawdę bali się komuniści – uchodzący w niektórych kręgach do dziś za dżentelmenów – gdy nocą z 12 na 13 grudnia 1981 roku wprowadzali w Polsce stan wojenny? Stan wojny z własnym narodem. Czy bali się struktur związkowych i coraz śmielej wypowiadających się młodych robotników? Ich energicznych, dzielnych żon? Nieposłusznych, pyskatych dziennikarzy? Ludzi, których ambicje polityczne sięgały stanowczo zbyt daleko? Czy raczej bali się tego, że zwykli ludzie zobaczą wreszcie, że cała ta fasada, która budowali w Polsce przez czterdzieści prawie lat, ciężki przemysł pracujący dla Sowietów i potężne gmachy komitetów partii, wille i sanatoria funkcjonariuszy, cenzura polityczna i nękanie Kościoła, to wszystko już się chwieje w posadach i może zostać zdmuchnięte przez wielki poryw wolności milionów ludzi, którzy odkryli, że nawet za żelazną kurtyną mogą być wolni?
Wiele wskazuje na to, że jednak najbardziej przestraszyli się zjednoczenia Polaków, owego „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Strajk ogłoszony w Stoczni Gdańskiej po wyrzuceniu z pracy Anny Walentynowicz był tego dowodem. Represje wobec strajkujących, które przestały budzić przerażenie, a wywoływały coraz większą determinację, również. To było niepokojące. To budziło wielkie obawy. Trudno powiedzieć, czym może się zakończyć rozgrywka, gdy strona tłamszona i deptana po prostu przestała się bać.
W fenomenie „Solidarności” najbardziej niepokojące dla ludzi Jaruzelskiego było to, że wynaradawiani i ateizowani latami ludzie, którzy mieli zostać na zawsze milczącymi niewolnikami, na powrót stawali się Polakami. Mówili głośno, że są wykorzystywani. Że w ich kraju nie ma sprawiedliwości. Że są okradani i okłamywani. Sięgali po treści i symbole, które – w myśl założeń propagandy – już dawno powinny były zmurszeć i obumrzeć. A jednak odrodziły się. To nie pieśni zrewoltowanego „ludu miast i wsi” dochodziły zza bram strajkującej stoczni, ale „Boże, coś Polskę”, „My chcemy Boga”, “Czarna Madonna“. To musiał być szok – dla „Generała” i całej partyjnej kliki, która uważała się za władców Polski.
Polskość manifestowana przez ludzi „Solidarności” mąciła spokój, odbierała sen. Czołgi i samochody opancerzone wytaczane na ulice miast mówiły więcej, niż obłudne słowa „Generała”. Oni się naprawdę bali. Ktoś, kto się boi, ma tylko jedno wyjście: wycofać się albo zostać agresorem. Lęk jest zaprzeczeniem wiary w Boga. Lęk to podpisanie aktu lojalności wobec ciemnych, najciemniejszych sił. Dlatego stan wojenny musiał być wprowadzony po ciemku, nocą. W głuchej ciszy. Dlatego wtrącano do więzień i obozów internowania także kobiety – matki i młode dziewczyny. Tak postępują ci, którzy drżą przed utratą władzy, ale jeszcze bardziej – przed utratą twarzy. Przed totalną klęską. Ci, którzy już wiedzą, że projekt utopijnego państwa socjalistycznego, na wskroś ludowego i sowieckiego, właśnie się rozsypał i jego mieszkańcy zaczęli się nagle głośno śmiać. Opowiadać dowcipy o komicznej i groteskowej komunie. Nic już nie mogło tego projektu ocalić. Tanki i strzały do robotników „Wujka”, pałowanie, masowe aresztowania i wyrzucanie z pracy, wypychanie siłą na emigrację, nie mogły odwrócić biegu wydarzeń. Na końcu czekała ich tylko hańba i infamia.
Strzelając do ludzi „Generał” przypominał sobie, być może, to co wbijano mu do głowy w moskiewskiej szkole kadr, że terror i krew to najlepsze lekarstwo na rozbudzone nadzieje. Ale przeliczył się. Fala ruszyła. Polskość raz obudzona, nie dała się spętać, sterroryzować, zastraszyć. Musiała w końcu zwyciężyć.
Przypomniał o tym niedawno – choć nie wprost – francuski kandydat na prezydenta, Éric Zemmour, przyjaciel Polski. Jego hasło wyborcze: ”Dla Francuzów nie ma nic niemożliwego” – „Inpossible n`est pas française” (dosłownie: „Niemożliwe nie jest francuskie”) to parafraza słów Napoleona, który przed szarżą polskich ułanów na przełęcz Samosierra, której bronili hiszpańscy powstańcy, powiedział do tych, którzy ostrzegali przed klęską i powtarzali, że zdobycie przełęczy, która zagradza drogę na Madryt, jest „niemożliwe”: „Co? Niemożliwe? Dla moich Polaków nie ma nic niemożliwego!”.
Był 30 listopada 1808 roku. Zwycięska szarża Polaków pod dowództwem Jana Kozietulskiego trwała osiem minut.
Pewne rzeczy żyją w historii dłużej niż chcieliby tego aktualni władcy Europy, niszczonej z niebywałą bezczelnością przez tępą lewacko — liberalną biurokrację. Szczelinę w zmurszałym gmachu Unii Europejskiej coraz wyraźniej rozsadza jakaś radosna i zupełnie niezrażona bezładnym oporem zastępów skorumpowanych urzędników polska pieśń o wolności. Szarża wolnego ducha, który nie zna „niemożliwego”.