Goście jadą!
Od ponad roku patrzymy na Parę Prezydencką. Przyciąga wzrok. Przed naszymi oczyma rozgrywa się prawdziwy spektakl. Zmieniają się stroje – zawsze są to przemyślane kreacje, stroje odświętne jak mówiło się kiedyś – powtarzają się gesty. Ta zmienność i powtarzalność ustanawia pewien kojący rytm. Czujemy, że elegancja Andrzeja Dudy i jego żony Agaty wyraża coś więcej. To nie sztafaż, zapożyczenie formy. Elegancja stroju, pozy, gestu, słowa jest wypowiedzeniem głębszej prawdy o nas samych. To coś bliskiego większości Polaków, coś znajomego. To nie sceniczny kostium, ale właśnie jeden z przejawów bogatego życia duchowej i materialnej kultury, która była w naszym kraju mocno zakorzeniona, obecna na co dzień, wręcz chciałoby się powiedzieć, naturalna, swojska, rodzinna.
Oddaje ów rodzaj kultury najlepiej tradycyjny sposób przyjmowania gości – zwyczaj pielęgnowany w życiu wielu polskich rodzin, z pewnymi modyfikacjami, także dzisiaj.
Wizyta, słowo z języka łacińskiego, oznacza odwiedziny w domu, w którym mieszkała rodzina, zwłaszcza odwiedziny o charakterze ceremonialnym. Zasady trybu składania wizyt w polskich dworach szlacheckich pełne były szczegółów i niuansów, które dziś mogą wydać się nie całkiem zrozumiałe. Na przykład, że gościom tylko w niedzielę wypada pojawiać się przed południem. Że w towarzystwie osób starszych młodzi chłopcy i dziewczęta nigdy nie siadali na kanapie (nie zajmowali także miejsc w fotelach), czy też że do obiadu panie zakładały inne suknie, a panowie zmieniali koszule i marynarki.
Gościnność była zawsze w Polsce jedną z najbardziej szanowanych cnót. W czasach, gdy polska rodzina była jeszcze rodziną wielopokoleniową, mieszkała pod jednym dachem, odwiedziny angażowały wszystkich mieszkańców domu. Nikt nie bywał rozmyślnie pominięty czy zapomniany. Rodziny żyjące w dworach i dworkach były z reguły patriarchalne, naśladowały w swych obyczajach życie na dworze królewskim, a stare porzekadło mówiło, że król jest ojcem wszystkich ojców, ojciec zaś – królem wszystkich dzieci. W takich rodzinach i wśród takich rodzin formy towarzyskie nie służyły komplikowaniu sobie życia, jak się często uważa – pogląd ten lansują dzisiejsi naturaliści, których mamy przed oczami liczne okazy – lecz chroniły przed sprawianiem innym przykrości; były z ducha chrześcijańskie. Wyrażały subtelne odcienie miłości bliźniego.
Kapitel czyli konwersacja
Francuz Jean de Goyard zwraca uwagę na tak charakterystyczną dla jego rodaków umiejętność prowadzenia przy stole lekkiej, finezyjnej rozmowy:
„Na przestrzeni tysiąca lat Kościół stopniowo zwalczał egoizm w stosunkach towarzyskich: ludzie nie interesowali się już tylko sobą i nie mówili już tylko o sobie, lecz o tym, co dotyczyło innych. Nabrali w ten sposób zmysłu lekkości i niepospolitości. Rozmowa stała się tradycją chrześcijańską, której uczono w domu rodzinnym, niektóre rody były szczególnie znane z umiejętności prowadzenia wykwintnej rozmowy czy żywości umysłu, tak jak inni ze swej brzydoty czy umiejętności dosiadania konia… Niestety, Rewolucja Francuska zniszczyła sztukę konwersacji: przez Rewolucję społeczeństwo poniosło olbrzymią stratę, może nawet niepowetowaną… Francja straciła umiejętność prowadzenia rozmowy (hr. Roeder)”.
Po okresie terroru zginęła w Paryżu, ta „słodycz i ogłada”, która czyniła to miasto „czarującym i powabnym przez tak długi czas”, zaznacza Jean Goyard. Ludzie zaczęli mówić zbyt głośno i nie słuchali już siebie nawzajem.
O potrzebie bycia słuchanym, znalezienia życzliwej uwagi wśród osób, które szczerze się sobą interesują, już w zmienionym społeczeństwie powojennej Polski, w rzeczywistości komunistycznej, która tak zniszczyła sztukę obcowania ludzi ze sobą, mówi wiersz Włodzimierza Szymanowicza Zaproście mnie do stołu. Utwór znany jako tekst piosenki, którą zaprezentowano na jednym z festiwali w Opolu. Widownia zareagowała w zaskakujący sposób; wszyscy wzięli się za ręce i wiele razy, na stojąco, chóralnie śpiewali tę pieśń. Była to manifestacja tęsknoty za tamtą Polską, gdy Polacy odczuwali swoją bliskość, odnosili się do siebie tak jak powinno to wyglądać w kręgu przyjacielskim: z otwartością i szczerością. Ten śpiew był prawdziwym lamentem po utracie cennego skarbu, który zadeptali swoimi buciorami komuniści. Wołanie o odzyskanie kruchego i rzadkiego dobra, o otwarte na oścież drzwi tchnących ciepłem domów. Tak bardzo tego potrzebowaliśmy po latach stalinizmu, powszechnego donosicielstwa, nieustannego szpiclowania, przede wszystkim w środowiskach inteligencji i niedobitków ziemiaństwa, bolesnej zdrady wśród ludzi niegdyś ufających sobie!
Zaproście mnie do stołu,
Zróbcie mi miejsce między wami,
Wspominajcie sobie trudne lata.
Powiedzcie otwarcie co serdecznie boli.
Może znajdzie się między wami wojażer…(…)
Opowie o pięknych krajach,
Egzotycznych krajach.
Ileż to razy będziemy wstawać,
Wznosząc uroczyste toasty.
Po ilekroć zadrży stół
Od śmiesznych powiedzonek,
Zaśpiewamy razem stare, bliskie pieśni. (…)
A potem usadowieni wygodnie w fotelach
Zasłuchamy się w fortepianowe pasaże…
Polskie domy, w których goście byli zawsze upragnieni i oczekiwani, ze szczególnym pietyzmem celebrowały właśnie sztukę rozmowy. Rozmowa była ważniejsza niż menu, ważniejsza niż wystawność stołu, wspaniałość sreber i blask kandelabrów, niż tańce, polowania, kuligi i popisy wokalne towarzyszące wizycie. Ona była prawdziwie chrześcijańską esencją polskiej gościnności. Jean Goyard podkreśla, że tradycja katolickich domów dokonała jedynego w swoim rodzaju połączenia w nierozerwalną całość sztuki kulinarnej, sztuki nakrywania do stołu i sztuki konwersacji. „Ludzie w epoce ancien regime’u traktowali posiłki jako okazję do spotkań, a raczej, powiedziałbym, jako kolumnę, która ma przyjąć kapitel – czyli konwersację. Dlatego właśnie wielkie rodziny szlacheckie prowadziły table ouverte – otwarte stoły: w porze przeznaczonej na posiłki mogli się u nich pojawiać nawet liczni przyjaciele”.
Tak było również w Polsce. Zwłaszcza na Kresach Wschodnich. Różnice między Kresami a Wielkopolską były w tej dziedzinie uderzające.
„Na Kresach Wschodnich, jak również w centralnej Polsce, zasada gość w dom, Bóg w dom była oczywista i niepodważalna. Sąsiad mógł przyjechać w każdej chwili, bez zapowiedzi i liczyć na radosne, gościnne przyjęcie; obfity poczęstunek, dłuższe pogawędki, partyjkę wista i w końcu na nocleg. Gospodarze porzucali codzienne zajęcia i zajmowali się gościem. Zupełnie inaczej było w Wielkopolsce, gdzie o podobnych zwyczajach opowiadano sobie ze zgrozą. Tam nikt nie wybierał się z wizytą bez uprzedzenia i potwierdzenia zaproszenia. Gospodarz mimo to nie poświęcał gościom całego swego czasu, jedynie starał się tak rozplanować dzień, aby mieć parę godzin wolnych od codziennych zajęć. Nie wypadało też wizyt przeciągać i bez wyraźnego powodu nikt nie nocował w nie swoim domu. Wspomnienia z tych dwóch krańców Polski brzmią tak, jakby dotyczyły zupełnie różnych krajów i budzą refleksje, że małżeństwa mieszane, o ile się zdarzały, nie miały łatwego życia” (Irena Domańska-Kubiak, Zakątek pamięci).
Janina z Puttkamerów, żona profesora filozofii Adama Żółtowskiego, wspomina w swojej książce „wieczór tańcujący”, który wraz z mężem urządziła w 1927 roku: „Przed owym poniedziałkiem co chwila kontrolowałam listę zaproszonych w tym przekonaniu, że tak jak na poprzednim wieczorku przeważa młodzież. Jeszcze na sobocie u Żychlińskich uczyniłam umiejętny połów panów do konwersacji”. Jedynym poważnym zmartwieniem pani profesorowej było to, że „około drugiej czy trzeciej w nocy dawał się odczuć brak panów do zabawiania starszych pań”. Janina Żółtowska cieszyła się zasłużoną sławą gospodyni tego typu spotkań, na których wszyscy czuli się szczególnie upragnionymi gośćmi.
Milczenie podczas spożywanego wspólnie posiłku i wpatrywanie się w talerz było zawsze traktowane jako symptom nieokrzesania. Przypomnijmy sobie, jak w Panu Tadeuszu denerwował się Podkomorzy, człowiek, z racji “wieku i urzędu” powołany do strofowania obecnych w sferze właściwego zachowania się przy stole (wtedy przyjmowano to bez protestu, uznając, że reakcja na wykroczenia powinna nastąpić natychmiast), gdy rejestrował ponure milczenie Tadeusza podczas przyjęcia, w towarzystwie pań. I jak surowo piętnował podobny upadek obyczajów Sędzia, bowiem Tadeusz
Roztargniony, do swojej nadobnej sąsiadki
Ledwie słów kilka wyrzekł, do Podkomorzanki;
Nie zmienia jej talerzów, nie nalewa szklanki,
I panien nie zabawia przez rozmowy grzeczne,
Z których by wychowanie poznano stołeczne.
Adam Mickiewicz daje w swym poemacie najpiękniejszy chyba w naszej kulturze – i wciąż aktualny – wykład zasad savoir-vivre’u, w którym akcenty kładzie zwłaszcza na kulturę odnoszenia się do siebie ludzi. Im bardziej są skupieni, blisko siebie, niemal dotykają się łokciami i czują swoje oddechy, tym reguły są bardziej żelazne, a odstępstwa od nich wymagają natychmiastowej korekty. Tak właśnie dba się o drugiego człowieka – pozostaje się chrześcijaninem – i zarazem dba się o polskość, która wyraża się również – last but not least – w pielęgnowaniu zasad, obyczajów, form i gestów.
W czasach Adama Mickiewicza Polaków rozpoznawało się w Europie właśnie po ich „pańskim” sposobie bycia, niezależnie od pozycji majątkowej, czyli po naturalnej – nie przesadnej i nie udawanej – wytworności w obejściu. Jej podmiotem był także partner konwersacji przy stole. Mickiewiczowski szlachcic nad szlachcice całym sobą odczuwał głęboki nietakt towarzyski, gdy milcząco delektowano się potrawami podczas uczty w Zamku: Wojski zaś uważając, że tak wszyscy milczą, /Nazywał tę wieczerzę nie polską, lecz wilczą.
Powtarzał też chętnie przy różnych okazjach myśl, że milczenie podczas biesiad prowadzi do wynarodowienia (Polskę oniemić – jest to Polskę zniemczyć). To właśnie on w pewnym momencie wchodzi w rolę pana domu, udzielając – za przyzwoleniem Podkomorzego i Sędziego – pouczenia zebranym:
Śmiałbym upraszać młodzieży,
Ażeby po staremu bawić u wieczerzy,
Nie milczeć i żuć: czy my ojce kapucyni?
Kto milczy między szlachtą, to właśnie tak czyni
Jako myśliwiec, który nabój rdzawi w strzelbie.
Te komentarze bynajmniej nie mają charakteru uszczypliwości złośliwego staruszka, który „ma za złe” i czepia się młodych gdzie popadnie. Wynikają z głębokiego rozeznania, że spotkanie osób przy stole – czy będzie to uczta, czy zwykły rodzinny obiad, czy niedzielne śniadanie – zawsze ma w sobie cechy święta (bo oto jesteśmy nie przypadkowo przecież zebrani) i dlatego wymaga pewnego rytuału, który potwierdza doniosłość chwili. Odwieczny porządek czynności i zachowań – przy całej lekkości, swobodzie, barwności toczonych rozmów – stanowił o trwałości naszej kultury i obyczaju.
Żeby w pełni docenić wartość trzech uzupełniających się składników przyjęcia w rodzinnym domu – konwersacji, starannie nakrytego stołu i posiłku – trzeba być katolikiem, zaznacza Jean de Goyard, „ … ponieważ bez łaski to otwarcie duszy na kurtuazję, na grzeczność, gościnność, życzliwość, nie trwałoby długo. Te cechy mają źródło w miłosierdziu i w katolickim podejściu do miłosierdzia; mają źródło w miłości Boga. W miarę jak rozpanoszyło się ateistyczne oświecenie i naturalizm, uroki dawnego życia zastąpione zostały głownie przez czysto zewnętrzny sposób przyjmowania gości i powoli przestały odpowiadać na odruch serca i duszy”.
Także i w Polsce serce nieraz dziś boli, gdy łamane są pradawne zasady, gdy z jednej strony tak często przyjmowani jesteśmy w domach, gdzie ani na chwilę nie wyłącza się telewizora, a gospodarze witają nas w dresach, z drugiej zaś przyjmowaniu gości towarzyszy nowobogacki blichtr, a plotki i odmowa zastępują dawną, pełną finezji i subtelności sztukę rozmowy.
Zofia z Czartoryskich Zamoyska w Radach dla córki (1828) takie daje zalecenia dotyczące rozmowy towarzyskiej i udziału w niej kobiet:
„Bądź pełną miłości bliźniego, w mowie twojej i sądzie, strzeż się obwiniać i potępiać z łatwością i surowością, możesz się mylić, a możesz zaszkodzić. Gdyby nawet twoje spostrzeżenia były sprawiedliwe, po co je ogłaszać? Bądźmy surowi dla siebie samych, a pobłażliwi dla drugich. Oprócz istotnego zła, jakim jest obmowa, jest jeszcze coś tak odstręczającego w młodej osobie, która decyduje, sądzi, podaje o innych stanowcze opinie.
Staraj się zawsze pozyskać przychylność ogólną, jest ona łatwa do zyskania, a tak jest miłą i wygodną. Jeden z warunków jej pozyskania jest, aby nigdy nie mówić źle o nikim, nigdy nie wyśmiewać się z nikogo. Nie można wprawdzie czasem powstrzymać się od żartowania między swymi z niektórych ludzkich dziwactw, ale przynajmniej nigdy nie pozwól sobie tego w świecie. Ani tych szeptów, ani tych domyślników, ani tych cichych śmiechów pomiędzy dwiema lub trzema osobami… Wszystko to jest oznaką złego wychowania i nieprzyzwoitego tonu”.
Byle nie w “tkackim pudermanie”
Podczas wizyty ważny był zwłaszcza sposób powitania.
„Zajeżdżało się przed ganek, na spotkanie wychodził gospodarz, witał, do środka zapraszał, prowadził, sadzał i bawił wzywając na pomoc rodzinę swoją całą. Wychodziła poważna pani Tulicka, wychodziły panienki z robótkami w ręku, wychodzili panicze z cybuchami, otaczano gościa staraniem, troskliwością, kłębami dymu i szczebiotem dziewczęcym…Gość opływał niby pączek w maśle. Wzywano go do jedzenia, bez względu na porę dnia. O północy, nade dniem, kiedy jeno kogo Pan Bóg sprowadził, pewnym być mógł, że znajdzie stół nakryty, a na stole strawy pod dostatkiem” (Teodor Tomasz Jeż).
„Ojciec mój witał zwykle przyjeżdżających gości na ganku i lubił, żebyśmy byli wtedy przy nim. Już jako ośmio- i dziesięcioletni chłopcy pomagaliśmy paniom wysiadać z powozów, wprowadzaliśmy je po schodach na ganek. Ale jak tylko goście minęli drzwi przedpokoju, chłopcy robili w tył zwrot, wskakiwali na kozioł powozu, który czekał przed gankiem, i objeżdżali parę razy naokoło gazonu” (Bogusław Zaleski).
O niepokoju Wojskiego, który nie chcąc zostać przyłapanym przez gości w nieodpowiednim stroju przemyka się jak zbieg między opłotkami, pisze Mickiewicz w księdze pierwszej Pana Tadeusza:
On Pana zastępuje i on, w niebytności
Pana, zwykł sam przyjmować i zabawiać gości
(Daleki krewny pański i przyjaciel domu).
Widząc gościa, na folwark dążył po kryjomu
(Bo nie mógł wyjść spotykać w tkackim pudermanie);
Wdział więc, jak mógł najprędzej, niedzielne ubranie,
Nagotowane z rana…
Służba i osoby otwierające drzwi i witające gości w imieniu gospodarzy także musiały akcentować swoim strojem, że goście są oczekiwani, upragnieni i chwila uroczysta. Tu nie chodziło o „pokazanie się”, lecz o szacunek dla przybyłych. Codzienny strój musiał ustąpić odświętnemu.
„Przed obiadem w salonie służba w liberii herbowej z Michałem w stroju kozackim na czele roznosiła na tacach wyborną starkę i wszelkiego rodzaju delicyjne kanapki” (Antoni Kieniewicz).
Suknie poranne pań były skromne, proste, z materiałów łatwych do uprania, wieczorne – strojniejsze i ze szlachetnych tkanin. Młode dziewczęta zawsze – przed południem i wieczorem – zakładały suknie białe lub w pastelowych kolorach i ograniczały ilość ozdób. Zastępowały je żywymi kwiatami.
O tym, jak utrwalony w kulturze – nie tylko polskiej, ale i europejskiej – był zwyczaj przebierania się do obiadu i szczególnego dbania o strój, gdy w czasie posiłku obecni byli goście, świadczy relacja powojennego emigranta w Kenii, Eustachego Sapiehy. W latach sześćdziesiątych XX wieku gospodarował on na rodzinnej farmie w dzikich rejonach Kenii i zajmował się organizowaniem i prowadzeniem safari. Bywał wraz z żoną częstym gościem u sąsiadów farmerów, angielskich osadników, którzy prowadzili duże, wzorowo utrzymane gospodarstwo. Bezpośrednio przed proszonym obiadem każdy z zaproszonych gości, okolicznych farmerów, szedł do swojego pokoju – w domu gospodarzy – na kąpiel:
„…w ogrodzie stały dwie beczki, pod jedną z nich paliło się ognisko i z obu szły rury do kurka nad wanną czy umywalką. Woda zazwyczaj była mniej czy bardziej brązowa, ale zupełnie czysta, nikt nie filtrował wapna dla higieny”.
Strój był w warunkach afrykańskich kwestią w dużej mierze dowolną, bo przyzwoitego ubrania nie dawało się tu zdobyć. A ponieważ było bardzo gorąco, ustalił się zwyczaj, że panowie przychodzili na obiad w przewiewnych ubraniach przypominających z lekka piżamy, przykrytych długimi szlafrokami, ale
„przyczesani i gładko wygoleni, z jakąś szmatką na szyi. Stan ubioru był zupełnie obojętny, mógł być sto razy łatany, musiało to być jednak idealnie czyste i wyprasowane. Panie zjawiały się w tak zwanych house coats, czyli w narzutkach do ziemi, najprostszego kroju, naciąganych na wierzch czegokolwiek co się nosiło pod spodem… Częstowano jakimś drinkiem i zasiadało się na pogaduszki w dużych, fabrykowanych w domu fotelach, pokrytych wzorzystym kretonem. Tu znowu nie chodziło o stan materiału, musiał być tylko idealnie czysty”.
Podejście do kwestii stroju naszych przodków było w ogóle zdecydowanie odmienne niż praktykuje się to w szerokim świecie dziś. W dobrych polskich rodzinach przestrzegano zasady, że każdy strój, także tak zwany poranny, nieoficjalny, codzienny, może być skromny, ale musi być schludny i godny. Nie tolerowano żadnego niedbalstwa w tej dziedzinie, także u dzieci. Mówi o tym fragment pisemnej instrukcji pana domu, właściciela majątku w Nowej Wsi, Adolfa Grzegorza Schucha z 1853 roku, skierowanej do 16-letniego syna Władysława, który pomagał ojcu w prowadzeniu gospodarstwa:
„Co dzień o godzinie 5 rano, umyty i porządnie ubrany przybędziesz do mnie po informacje celem załatwienia tych gospodarskich czynności, które ci wskazane zostaną…”.
…by wprawić wszystkich w wielki animusz
Porządne ubranie to wyraz szacunku wobec bliźnich. W dawnej Polsce strój był sprawą poważną, nie dlatego, że byliśmy tacy porządniccy i ułożeni. Różnie bywało, rozumieliśmy jednak rangę wspólnoty. Wspólnota zobowiązywała, współżycie w ramach społeczeństwa nie było czymś bez znaczenia. Warszawiacy przed wojną wybierając się do Śródmieścia z odleglejszych dzielnic zakładali eleganckie ubrania. Zobowiązywały środki lokomocji publicznej, uczelnie, biura, teatry, kawiarnie, stylowe latarnie, zadbane parki, ukwiecone trawniki, piękne aleje.
Zobowiązywał też wspólny posiłek przy stole. Polski stół uczył porządku, hierarchii i temperował zbyt wybujałe natury. Przy stole w domach rodzinnych, we dworach zasiadali na co dzień bliscy i przyjaciele, bo domy te były otwarte, jak na przykład ten u Fredrów w Beńkowej Wiszni:
„Dom tam moich rodziców to był dom prawdziwy polsko szlachecki, zamożny bez zbytku, cichy a gościnny” – wspomina Aleksander hr. Fredro w Trzy po trzy. Pamiętnikach z epoki napoleońskiej (pisał je w latach 1844 -1855) – „Długi tam stół bywał. U góry siadywał mój ojciec, jak to mówią – na pierwszym miejscu, kiedy gości nie było, po jego lewej stronie major Biegański, adiutant Kościuszki, potem generał; od upadku aż do wskrzeszenia Ojczyzny bawił on w naszym domu. Człowiek rzadkiej poczciwości i do śmierci prawdziwy i gorliwy nasz przyjaciel. Po prawej stronie ojca najmłodsze z dzieci obok matki. Za matką Ludwisia, Kostusia i panna służąca; naprzeciwko Maksymilian, najstarszy z rodzeństwa, guwerner, nauczyciel muzyki Matłowski, rysunku Romanowski, a czasem tańca Kurc i fechtunku Frik von Lindelfeld, głuchy. Dalej Seweryn i ja, niżej Smulski, Lesicki, Orzechowski kulawy, szlachta oficjaliści. (…)”.
Zaś Anna z Działyńskich Potocka wspomina tych, których spotykała przy stole w rodzinnym domu i krzątających się wokół stołu – przy którym zasiadała codziennie razem z rodzicami i rodzeństwem, gdy z małego dziecka wyrosła na panienkę – ukochanych rezydentów pałacu kórnickiego. Należeli do nich głównie starzy słudzy, którzy „Rodziców moich na rękach nosili”, a z którymi właściciele Kórnika nie zamierzali się rozstawać w ich późnej starości i niedołęstwie:
„Nr. 1 to stary Jakub, który już tylko klucze dzierżył w ręku od piwnicy, gdzie stare wina były, ale już do niej nie mógł schodzić, tylko je oddawał Rodzicom, gdy było potrzeba; wychodził tylko co dzień na przechadzkę z nieodstępnym Kruczkiem swoim, który już także zaledwie włóczył nogami. Do dnia swojej śmierci zawsze nosił białą chustkę wysoko obwiązaną w około szyi, spięta szpilką z wesela moich Rodziców; bo on już starym sługą z Matką moją po ślubie przyjechał. Nr. 2 była to najmilsza staruszeczka Tamina kucharka, która umarła blisko sto lat mając, zupełnie zdziecinniała. Nr.3 był Szymek furman. Nr. 4 był Michał, Rusin z Oleszyc. Nr. 5 był stary murgrabia domu poznańskiego Czajkowski, który był razem z Jakubem i Matką moją wszedł do domu; był już bardzo głuchy za moich czasów i nie mogąc dosłyszeć zwykle klękał przed moją Matką, gdy siedziała na stołku, na jednem kolanie. Ojciec mój to zawsze deklaracją nazywał i udawał zazdrosnego. Nr.6 była stara Dobrowolska, vulgo Brolka, klucznica, która żyje jeszcze. Nr. 7 był śliczny staruszek niewidomy, nazwiskiem Krzeski, którego Rodzice dla błogosławieństwa Bożego utrzymywali w domu. Krzeski chodził na każde nabożeństwo do kościoła… (…)”
Lista ta ciągnie się jeszcze długo. Starczało dla wszystkich miejsca i chleba.
„Jakoś dziwnie Bóg błogosławił. Jak sobie wspomnę, ile to szczodrych ofiar ciągle płynęło, z ilu to w domu chleb Boży się dzieliło, to zdaje mi się po ludzku sądząc, że się tam skarby nie wiem jakie przebrać musiały. Tymczasem przeciwnie, Ojciec [Tytus Działyński – EPP] mój nie tylko nic z odziedziczonych majątków nie stracił, ale ziemi dokupywał” (pisownia oryginalna).
Anna Potocka rozumiała głęboką wymowę wizyt oficjalnych i do tych, zwłaszcza najwyższych rangą, przywiązywała wielką wagę. Jako właścicielka dóbr Rymanowa podejmowała wraz z mężem Stanisławem, powstańcem styczniowym, który utracił po powstaniu cały swój majątek, nuncjusza papieskiego (za pontyfikatu Piusa IX). Mimo, że na co dzień żyła wraz z bliskimi więcej niż skromnie zadbała nie tylko o właściwe proporcje dziczyzny w wystawnym śniadaniu, ale o reprezentacyjny wystrój ekwipażu, który przyjeżdżał po nuncjusza, o świeżą tapicerkę w powozie, nowe liberie furmana i służących.
„Śniadanie było co się zowie”, wspomina w pamiętniku. „Braci szlachcie zabierającej się do wróbli [udających dziczyznę w pasztecie – EPP] szepnęłam, że jest wieprz zabity i że po odjeździe nuncjusza zabierzemy się do niego. Wreszcie, odjeżdżającego nuncjusza, bardzo miłego msr. Jacobiniego, zaprosiłam na koronację króla polskiego, co i jego i całe otoczenie wprawiło w wielki animusz”.
Ta zapracowana żona i matka, znana dobrze w Małopolsce ze swej pasji społecznikowskiej, jako prawdziwie wielka pani zdawała sobie sprawę, że musi sprostać powinnościom gospodyni i że taki właśnie powinien być ostateczny efekt porządnej wizyty wyjątkowego gościa w polskim domu. “Wprawianie w wielki animusz” podejmowanych osób było sztuką, w której Polacy celowali.
Nie dziwmy się więc strojom i gestom Pary Prezydenckiej. Ich kurtuazji i zamiłowaniom literackim dyskretnie obecnym także w wizerunku oficjalnym, na marginesie działalności politycznej Andrzeja Dudy. Przypominają skąd jesteśmy. Jacy byliśmy i jacy potrafimy być. Polacy mieli zawsze w swoim obejściu coś wytwornego i oryginalnego zarazem. Cudzoziemcy potrafili to dostrzec i celnie skomentować. Nie bez powodu, w czasach, gdy przedstawiciele Wielkiej Emigracji wygnani z Ojczyzny ponieważ nie umieli być wobec jej dramatu obojętni, spotykani byli w tak wielu środowiskach we Francji, przyjęło się tam powiedzenie: „Każdy Polak to hrabia”.
Osobiście spotkałam się z tą opinią, jeszcze w latach 90. ub. wieku, podczas podróży po Francji w towarzystwie francusko-polskiego małżeństwa. To nie był żart, gospodarz wieczoru przypomniał ową sentencję podczas wygłaszania uroczystego toastu, z powagą i wzruszeniem, w prywatnym domu, w małej wiosce w Masywie Centralnym.
(Fragment przygotowywanej do druku książki)
Źródła:
Irena Domańska-Kubiak, Zakątek pamięci, Warszawa 2004.
T.T. Jeż, Dwór w Chrustowie [publikacja elektroniczna], Warszawa 2010
Kieniewicz, Nad Prypecią, dawno temu
Marek Miller, Arystokracja, Warszawa 1998
Jan Musiał, Aksjologia arcyliteracka oraz inne przyczynki historyczne i krytyczne, Lwów 2014
Anna Potocka, Mój Pamiętnik, Kraków 1927 (reprint RUTHENUS, Krosno 2010)
Tekst – pod tytułem Cnota gościnności i w nieco skróconej wersji – ukazał się w numerze świątecznym tygodnika Plus Minus, Wrocław 1989