Głosowanie na Heroda Roku
Może to wydawać się infantylne, ale głosowanie na Heroda Roku nie jest zabawą. Konsekwencje są poważniejsze niż można by sądzić.
Plebiscyt ten coś ważnego zmienia. Zmienia jednak niestety nie jego – potencjalnego lub faktycznego – antybohatera. Zmienia nas. O ile weźmiemy udział w głosowaniu.
Wystarczy kliknąć, wrzucić kartkę do skrzynki – i wyskakuje ta ohydna postać, Herod Roku.
Najpierw odbywa się dzieło wewnętrznego niszczenia człowieka uznanego za przeciwnika. Właśnie tak jak w sztukach walki Dalekiego Wschodu, pod wpływem nauk mistrza. Przeciwnik zostaje unicestwiony w naszej psychice. A potem następuje faktyczna egzekucja. Jest nią wyrok. Ogłoszenie wszem i wobec. Przyznanie tytułu.
Jakie są konsekwencje duchowe wszelkich zniesławień, które traktuje się dziś tak beztrosko, jako dobrą robotę, a nawet jako wymóg postawy obywatelskiej? Kiedy wróg zostaje zgładzony w duszy człowieka i można już zrobić z nim, co się chce?
Ta prosta czynność, ćwiczona dziś przy różnego rodzaju głosowaniach, to tak naprawdę musztra. Głosowanie nie przeciw czemuś – gdy wyraża się swoje zdanie na temat obiektywnego społecznego zła – ale przeciw komuś. Przeciw konkretnej osobie, która ma imię, nazwisko, duszę nieśmiertelną.
To musztra, a może nawet szkolenie bojowe.
W plebiscycie na Heroda Roku ogłoszonym w Polsce tuż przed świętami Bożego Narodzenia – jakże znamienna jest ta data! – zastanawiał tak naprawdę nie sam pomysł, nie gorliwość organizatorów, ale gotowość mediów katolickich do włączenia się w rozpropagowanie tej inicjatywy. I ich ochoczość ogłoszenia werdyktu. Mimo, że głosujących było, jak podano, tylko cztery tysiące.
Można człowieka uratować, zamiast go skazywać. Można się umówić, skrzyknąć: Modlimy się za…
Tak jak modliła się św. Teresa z Lisieux za podwójnego zabójcę Pranziniego, którego zdjęcie zobaczyła w gazecie, o jego nawrócenie. W ostatniej minucie życia człowiek ten, skazany na karę śmierci, ucałował krzyż.
Czy doczekamy się kiedyś, że zamiast ogłaszania Herodów Roku – zajmujących I, II i III miejsce na podium hańby – rozgłośnie katolickie, które mają miliony słuchaczy, będą ogłaszały: „Wzywamy do modlitwy! Dusza tego człowieka jest zagrożona…”
Trzeba walczyć o czyste serce. Nasze serca stworzone są do kochania, nie do potępiania. Rolę sędziego zagwarantował sobie Bóg.
Dał też prawo moralne, by trybunały świeckie zachowywały – w Jego imieniu – porządek społeczny, żeby zapobiegały szerzeniu się zła. By zło nie było bezkarne. Gdy one nie sprawują już tej funkcji, „opinia publiczna” – sterowana dyskretnie przez cichych, nie rzucających się w oczy animatorów – dochodzi do wniosku, że może wziąć to na siebie, depcząc przy okazji wszelkie reguły prawa. Nie stosuje żadnych reguł. Jest par excellence sądem doraźnym, wojennym. Nieformalnym trybunałem złożonych z przypadkowych osób. Potrafi unicestwić moralnie człowieka obmawiając go, oczerniając, nie licząc się z żadnymi okolicznościami łagodzącymi. Czasem w ogóle nie licząc się z faktami. Potrafi wskazać też prawdziwie winnych – i skazać ich zaocznie.
Ale Bóg takiego prawa nie dał nikomu. Powołał specjalnych ludzi do sądzenia sumień, kapłanów, spowiedników. Zażądał całkowitej tajemnicy w sprawie win. Dał każdemu, kto przyjmie werdykt spowiednika i żałuje, szansę poprawy.
Sądy cywilne też sprawują swoją misję w zaciszu zamkniętej sali, o ile służą cywilizacji łacińskiej. (Wyjątkiem są procesy zbrodniarzy wojennych). Oskarżony jest chroniony przed emocjami tłumu. O ile nie jest to proces pokazowy, jak w komunizmie. Ma prawo do obrony, ma adwokata. Wyroku nie wykonuje się publicznie, o ile nie jest to rewolucja.
Vox populi, vox Dei? Czy na pewno?
I oto dziś powstają instytucje, które żyją z tego, że musztrują ludzi do wydawania przyspieszonych wyroków. Nadzwyczajny wojenny trybunał wolnej opinii spieszy się, trzeba wyplenić zło. Tak jak w roku 1789, jak w 1917, 1968…
Na czym polega istota tej manipulacji? Uczestnik tego typu plebiscytów zostaje uwiedziony możliwością swojej – rzekomej – sprawczości, naturalnie w „dobrej sprawie”. Jeżeli coś zrobisz po naszej myśli: klikniesz, złożysz podpis pod petycją, wyślesz list protestacyjny, to będziesz miał satysfakcję, że oto naprawiasz zło, poprawiasz świat. Jakie to proste! I wszystko zacznie iść w dobrą stronę… Jesteś ważny – o ile klikniesz – spójrz, jesteś sprawcą dobra… Potępiasz przecież zło bezspornie, potępiasz sprawiedliwie – bo jesteś sprawiedliwy, nienawidzisz zła. Jeśli tego nie robisz, jesteś gnuśny, aspołeczny. Wredny typ. Czarna owca. Jesteś nikim.
Deklarowany cel jest zawsze chwalebny. Obrona nienarodzonych to jest coś! Lecz metoda zawiera mały błąd… Nie widzi się go, gdy jest się oczarowanym słusznością deklarowanego celu i skutecznością wspólnego działania. Razem możemy wszystko. Metoda jednak poprowadzi cię tam, gdzie nikt nie chciałby się znaleźć, gdyby tylko to miejsce znał. Tam, gdzie z równą łatwością wydawać się będzie wyroki dalekie od jakiejkolwiek sprawiedliwości, gdzie samozwańczy sędziowie będą się po prostu pastwić nad swoimi ofiarami – przeciwnikami politycznymi, czy kimkolwiek kto ich zdenerwował, kto im zalazł za skórę, albo został przedstawiony w mediach (lub przez dowolną klikę w dowolnym środowisku) jako czarny charakter. Dosłownie każdy może dziś ten tytuł uzyskać, podpaść mediom czy dowolnej klice to żadna sztuka. Nikt już wtedy nie będzie się fatygował, by zweryfikować prawdziwość oskarżeń, zadziałają zbiorowe emocje. Wspólnota potępiających wiąże silniej niż wspólnota obrońców. Ten kto potępia nie wycofa się tak łatwo – będzie bronił do upadłego wyroku, który wydał. Oto istota podstępu.
Zaczyna się zawsze od przedstawienia opinii publicznej typów spod ciemnej gwiazdy. Takich najłatwiej skazać. Taki jest zawsze początek. Dla zachęty.
Bóg mówi inaczej: Chcesz naprawić zło? Jeżeli pomodlisz się, ja cię wysłucham…
Ci, którzy lansują podobne głosowania mówią: Nie ja, nie ty, ale on. On jest zły.
Mój brat. Nie myślą, że może to być Kain, a może Syn Marnotrawny. Z miejsca nazywają go Kainem.
Proponują wyrok tam, gdzie chrześcijanin zaproponowałby modlitwę za nieprzyjaciół. Powstrzymałby rękę kata, by człowiek ten miał czas się nawrócić.
Zapomniano o słowach: Kochajcie waszych nieprzyjaciół i dobrze im czyńcie. Módlcie się za nich.
Zapomniano o innych słowach: Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią.
Ojcze, nie poczytuj im tej winy.
Żeby się modlić trzeba mieć czyste serce, trzeba kochać. Umieć kochać po chrześcijańsku to największa ze sztuk. Wszyscy się o to potykają, nawet święci. Miłość jest trudna. Ale miłość Boga bez miłości bliźniego nie istnieje. Gdy nie potrafi się kochać człowieka, zwłaszcza tego, którego kochać trudno, najtrudniej, nie wie się, kim jest Bóg. Jeżeli brakuje modlitwy o nawrócenie tego, który grzeszy jawnie, jeżeli tylko się głosuje – tak jak tłum przed Ukrzyżowaniem Jezusa, jak Żydzi sięgający po kamienie, by rozprawić się z Jawnogrzesznicą, tak jak rewolucyjna zgraja zebrana pod szafotem, tak jak samozwańczy „trybunał” opinii, czy jakikolwiek grupowy„sąd”, który nie zamierza nawet przesłuchać oskarżonego, bo wyroki wydaje wyłącznie zaocznie – i w dodatku czynność ta jest tak prosta jak klikniecie, czy złożenie podpisu – serce nie może być czyste. Mieszka w nim złość, życzenie, by temu człowiekowi – być może ochrzczonemu – „dołożyć”, żeby mu wreszcie zaszkodzić, żeby sczezł.
W ten sposób zabija się własne serce, zabija się duszę. Bóg nie mówi: Nienawidźcie waszych nieprzyjaciół. Mówi: Kochajcie ich. Nienawidźcie zło. Także to, które was kusi.
Dawniej kaci mieszkali poza miastem, z dala od innych. Nie mieli prawa mieszać się ze społecznością. Tego wymagała moralność publiczna. A przecież kaci wykonywali tylko wyrok prawowitego sądu, nie swój własny. Nie wyrok samozwańczego trybunału. Dziś sędziami i katami w jednej osobie chce się uczynić wszystkich, wolną opinię. Bo niewinne kliknięcie jest czynnością zabijania w sobie obrazu tego człowieka, którego chce się ogłosić winnym.
Nawet gdy jego niecne czyny są publicznie znane i bezsporne – jak w przypadku bohaterów plebiscytu – ta forma skazywania winnych nie ma nic wspólnego z naszą cywilizacją. To Azja.
Jest w tym obłuda. Szczególnie zasmucające jest, gdy do podobnych inicjatyw mieszają się katolickie redakcje i rozgłośnie. Są bezwarunkowo dobre, ale pokazując palcem złego, winowajcę i zbrodniarza, stają się jeszcze lepsze.
Paul Claudel tak mówi o pokorze i jej falsyfikacie: Dwa sposoby uczynienia się małym. Klęknąć albo zbudować wokół siebie coś na kształt bazyliki św. Piotra w Rzymie.
„U podstaw koncepcji raju na ziemi leży fałszywa koncepcja człowieka, którego – jak sądzą jego twórcy – można tak wychować, że stanie się ideałem” (Ks. Marek Starowieyski).
Celem tego raju nie jest Bóg, ale szczęście doczesne połączone z wyplenieniem zła, jakie obiecuje każda rewolucja.
„Wiemy, że to utopia. Trzeba człowieka wychowywać, trzeba go zmieniać, ale ten – najlepiej przygotowany i wychowany człowiek – ideałem nie jest i nigdy nie będzie”. Potwierdzają to nawet życiorysy świętych. Żyć wśród ludzi, którzy nie są ideałami i zachować Przykazania to zadanie dla chrześcijan. Bardzo trudne. Ale życie chrześcijańskie to ciągła walka. O zbawienie swojej duszy.
Rosja przez długie stulecia uczyła Ukraińców i Litwinów nienawidzić Polaków. Jak to się odbywało? Na przykład przez budzenie zawiści. To jeden z częstych motywów antagonizowania ludności polskiej i ukraińskiej – czy litewskiej – na Kresach. Nie było to trudne, gdy porzucało się skrupuły, bo kłamstwo czy potwarz dla Imperatora to nie kłamstwo a zasługa. Polacy prezentowali kulturową wyższość, byli właścicielami majątków, mieli wykształcenie, uczono więc nimi pogardzać. Uczono systematycznie, bez wytchnienia, dzień po dniu, sącząc do ucha na przykład:
“Spaliła ci się stodoła, bo piorun w nią strzelił? A czyż to nie jest wina polskich panów, że masz strzechę ze słomy? Dziecko ci choruje? A czyż przypadkiem polscy panowie, właściciele dworów i majątków, nie mają całkiem zdrowych dzieci?” (Tomasz Łysiak, Ruski miesiąc, “Gazeta Polska”).
Zawiść to prosta droga do nienawiści. Dziś uczy się Polaków nienawidzić siebie nawzajem. Czasem nawet pod hasłem obrony nienarodzonych.
Ocean wpływów
„Chociaż świat współczesny jest pełen frazesów o pokojowym współistnieniu, a także o suwerennej egzystencji nowoczesnych państw, nikt przecież nie jest w stanie zaprzeczyć, że istnieją obszary, które – mocą historycznej tradycji oraz wiele razy wydeptanymi, odwiecznymi drogami – stanowią obszar pewnych wpływów. Rosja widzi je w całej pojałtańskiej mozaice swych dawnych satelickich państw i byłych republik…”.
„My również jesteśmy na tej rosyjskiej mapie. I chociaż wyrwaliśmy się oficjalnie spod moskiewskiego bata, to jednak nie uczyniliśmy tego do końca – najlepszym dowodem tego są manipulacje Moskwy sprawą smoleńską. Polska – niegdysiejsze mocarstwo odgrywające wielką rolę w historii Europy – upadło (…) także – a może przede wszystkim – poprzez inwazyjną politykę dwóch wielkich sąsiedzkich gigantów. Niemcy i Rosja – macherzy rozbiorowi – zabrali nam nie tylko terytoria. Pragnęli zniszczyć tę wielką silę naszego oddziaływania kulturowego….” (Tomasz Łysiak)
Trzeba powiedzieć wprost – ludowe zabawy w stylu głosowania na Heroda Roku nie są naszą kulturową specjalnością. Nie są wykwitem polskiej mentalności. Są podrzutkami z obszaru stepów mongolskich.
Chodzi dziś właśnie o to, by będąc świadomym tego oceanu obcych wpływów, wykorzystujących najnowsze zdobycze psychologii i psychotechniki, uchronić się przed potopem.
“Przynoszę wam moje dzieciątko. Nie róbcie mu krzywdy…”
Mamy swoje doświadczenia historyczne, swoją kulturę. Mamy swoją wiarę, swoje zasady. Nie należy zapominać, że w każdej rewolucji wykorzystywano z powodzeniem gawiedź i jej „niezadowolenie”. Przede wszystkim ją pytano o zdanie i ją wciągano do decydowania zarówno o treści ustaw, o losie państwa, jak – zwłaszcza – o losach poszczególnych ludzi, „wrogów”. Zachęcano i kuszono, by za włosy przywlekała zdrajców złapanych na gorącym uczynku. Czy tych, o których ktoś powiedział, że to zdrajcy. By była radykalna tak, jak radykalny nie był jeszcze nikt.
Václav Klaus parę miesięcy temu przestrzegał przed nową falą rewolucji.
Zareagował mocno na pełen marksistowskich frazesów apel europosła, przywódcy „Zielonych” Dawida Cohn – Bendita i Félixa Marquardta pt. “Precz z państwem narodowym“, który opublikowała lewicowa prasa w Polsce i Europie. Głos V. Klausa był odosobniony. Manifest podpisany przez jednego z głównych twórców rewolucji 1968 roku został przemilczany. Choć jest to zdecydowany krok w stronę radykalnego przekształcenia Unii Europejskiej w europejskie superpaństwo.
To superpaństwo, dodaje były prezydent Czech, „zostało zaprojektowane tak, aby zniszczyć historyczne państwa europejskie, a także demokrację, która jest z nimi niepodzielnie i nierozłącznie związana”. Europejska demokracja to nie plebiscyty, nie rządy ludu, tylko parlamentu, który jest reprezentacją narodu. “Nacjonalizm i demokracja, bliźnięta jednakowo paskudne”, pisał Claudel, świadom braków demokracji i możliwych, w zasadzie nieuchronnych, nadużyć. Znamienne jednak, że lewaccy autorzy manifestu sprowadzają tradycję i historię suwerennych krajów europejskich do czegoś na kształt kibicowania klubom piłkarskim, zaznacza czeski polityk. Obrona interesów narodowych, patriotyzm zastał tu nazwany nacjonalistycznym blefem. Totalitarna ideologia pokryta zostaje lekko pianą nowej frazeologii, ale postulat jest jasny: nowa rewolucja potrzebuje ślepego tłumu. Ma go stanowić wymieszane wielonarodowe pospólstwo – niezadowolone, bez przyszłości, żądne zapłaty za swoją beznadzieję – zagnane do międzynarodowej zgrai zwanej „europejską partią polityczną”. Ci, którymi najłatwiej sterować.
Przygotowaniu owego tłumu do jego roli służą znakomicie inicjatywy typu plebiscyt na Heroda Roku, niezależnie od tego pod jak szczytnymi hasłami wybory te miały by być przeprowadzone. Katolicy jednak nie mogą być tłumem. Cywilizacji nie uratuje się samosądami i wznoszeniem haseł. Zła nie zwycięży się złem.
Metoda zawsze zdradza autora.
Cel nigdy nie uświęca środków.
________________________