Gender, czyli kolacja w wagonie restauracyjnym
Jaki ma sens nałożenie przez pewną panią minister podkoszulki z napisem „Jestem Arabką” i sfotografowanie się w jej gabinecie pod godłem państwowym? Jaki jest sens gestu nałożenia uniformu z napisem „Jestem Murzynem”, przez chłopaka o białej skórze?
Niepewne miny bohaterów tej psychodramy są nieoczekiwanym komentarzem do zawartości treściowej owego show. Tylko znana pani reżyser – tym razem w koszulce z bohaterskim hasłem „Nie chodzę do kościoła”, włożonej, jak sama oświadczyła, w celu „walnięcia w skorupę konformizmu, która jest w Polsce bardzo twarda” – ma minę zwycięską. Minę, która ma informować, że istotnie w tym przebraniu jest jej do twarzy.
(Fragment felietonu sprzed prawie dziesięciu laty).
Dziś sytuacja się powtarza. Tyle, że przebieranka jest jeszcze bardziej spektakularna, a efekty specjalne jaskrawsze. Poseł do parlamentu zakłada ubrania kobiece, nosi makijaż, damską torebkę i fryzurę, a gromady nazbyt pewnych siebie – by nie wyglądało to sztucznie – osób, o wyglądzie, który ma sugerować nieokreśloną płeć, wkraczają na uczelnie. Do szkół, przedszkoli, by nieść tam – jak za czasów komunistycznych partyjni agitatorzy – kaganek rewolucyjnej oświaty.
Jesteśmy oburzeni i zmaltretowani. Podczas, gdy powinniśmy się dobrze bawić widząc jak aktorzy tego spektaklu nerwowo poprawiają fryzury i makijaże. A także – miast załamywać ręce i rozdzierać szaty – powinniśmy robić swoje.
Stać spokojnie przy własnych zasadach. Wskazywać na prawdziwe źródła tego teatru. A przede wszystkim zastanawiać się, co istotnego ma przed naszymi oczyma zasłonić ten tragikomiczny popis. Od czego naprawdę ważnego chce naszą uwagę odwrócić.
I wreszcie, czas najwyższy kształcić dzieci w domach, bojkotować kulturę, która ma cechy inne niż kultura katolicka. Pamiętać, że wszystko to już było.
Tylko kolor czerwony ustąpił miejsca barwom tęczy.
Maskarada trwa w najlepsze od czasów o wiele bardziej odległych niż PRL. Istota jej nie zmienia się ani o jotę. Jednym z pierwszych spektakli tego rodzaju – w jakże odmiennej scenerii – była koronacja Napoleona przez samego siebie 2 grudnia 1804 roku, na oczach wielotysięcznego tłumu zgromadzonego w katedrze Notre-Dame w Paryżu, specjalnie udekorowanej, a nawet przebudowanej z lekka (łuk triumfalny przy wejściu) na tę okoliczność. Napoleon, ucharakteryzowany na cesarza rzymskiego, włożył sobie koronę na głowę i oznajmił, że jest cesarzem Francuzów. (“Niewiarygodna głupota, bezbożność i chamstwo Napoleona, który wyjmuje koronę z rąk papieża i sam ją sobie wkłada na głowę” – Paul Claudel w Dzienniku). Odśpiewano Te Deum. Dwór z wystudiowanym wdziękiem odegrał głębokie wzruszenie. Oficerowie się prężyli. Józefina klęczała. Papież Pius VII siedział zgnębiony jako przymusowy świadek tej ponurej ceremonii. – Zakładnik, wraz z kardynałami osadzonymi przez cesarza w Paryżu.
Reporter przy tym był: Jacques-Louis David, gorliwy propagandysta epoki Pierwszego Cesarstwa (wcześniej Rewolucji), odmalował ze wszystkimi szczegółami pompatyczny spektakl – opracowany w najdrobniejszych szczegółach przez wytrawnych reżyserów. Kosztował on, jak szacuje się dzisiaj, 20 milionów franków. Po zrabowaniu przez rewolucjonistów dóbr Kościoła i arystokracji kasa państwowa była pełna.
Rewolucja potrzebuje nie tyle wielu ideowych działaczy, przekonanych jej admiratorów, bo takich nie znajdzie, poza wyjątkami o zwichrowanej psychice – ludzie nie są niespełna rozumu, zwłaszcza w naszym kraju – co wytrwałych koniunkturalistów i dobrych aktorów. Takich, którym twarz nie drgnie. Wytrzymałych psychicznie, dyspozycyjnych w pełni. Spolegliwych wykonawców ról rozpisanych w scenariuszu.
Za czerwoną kurtyną
Na początku dwudziestego wieku młody polski ziemianin z Litwy, Mieczysław Jałowiecki odbywał staż w służbie dyplomatycznej państwa carów w Berlinie. Jego misja związana była z rolnictwem, miał w tej dziedzinie dobre wykształcenie. Jego szef, ambasador Timiriaziew, wysłał go na zjazd Niemieckiej Partii Socjalistycznej do Frankfurtu, na którym miał być omawiany traktat handlowy z Rosją. Jałowiecki wbrew swoim przypuszczeniem nie ujrzał we Frankfurcie tłumu rozagitowanych robotników wznoszących pięści, tylko spokojne, przyzwoicie ubrane, jak wspomina, audytorium, przypominające wyglądem niemieckie mieszczaństwo. Popijali piwo z wielkich kufli. Także przywódcy, choć siedzieli na podium udekorowanym czerwienią, „podobni byli raczej do pastorów niż do przywódców proletariatu”.*)
„Z mównicy”, wspomina Jałowiecki, „przemawiał pan o semickim wyglądzie. Był to towarzysz Vollmer”. Jego wypowiedź wstrząsnęła młodym dyplomatą, ponieważ z całkowitym spokojem, w beznamiętnych słowach przekonywał, że niemieccy socjaliści muszą za wszelką cenę zniszczyć ekonomicznie bogate chłopstwo w swoim kraju, by móc przechwycić dla celów rewolucji warstwę zbiedniałej ludności wiejskiej. „Nasze zwycięstwo zależy od zubożenia ludności wiejskiej”, podkreślał. Dlatego m.in. socjaliści będą zwalczać umowę z Rosją, która byłaby zbyt korzystna i dla wielkich właścicieli ziemskich i dla chłopów. Towarzysz Vollmer nie ukrywał, że bogaty chłop niemiecki to najgorszy wróg i w parlamencie niemieccy socjaliści będą go z całą bezwzględnością tępić.
Rodzimy „wróg” to kategoria, która z trudem mieściła się w świadomości polskiego ziemianina. Oklaski na sali obrad potwierdziły najgorsze przypuszczenia. Planowana rewolucja nie miała nic wspólnego ze szczęściem kogokolwiek. Przeciwnie, zamierzała na zimno i z wyrachowaniem zdeptać ludzi, o których dobrobyt rzekomo walczyła. Gdyż była – i jest – tylko narzędziem przechwycenia władzy.
„Na tej sali zrozumiałem”, wspomina Jałowiecki, „że za czerwoną kurtyną mającą symbolizować krew robotników znajduje się bezgraniczna, jałowa pustynia ideowa. Pustynia, w której człowiek ze swoim indywidualizmem ginie bezpowrotnie, zmieniając się w cząstkę bezdusznego stada pędzonego z całą bezwzględnością przez nieliczną grupę ambitnych przywódców, wywodzących się głównie z drobnomieszczańskich mętów”.
W drodze powrotnej do Berlina, autor tego wspomnienia spotkał znów towarzysza Vollmera. Tym razem w wagonie restauracyjnym pierwszej klasy.
„Zwolennik proletaryzacji wsi niemieckiej dużą uwagę poświęcił wyborowi dań, a potem wyraźnie delektował się drogim nawet jak na moją kieszeń posiłkiem, popijając perlistym Rheingoldem.
Przypatrywałem mu się bacznie. Po skończonej kolacji zamówił czarną kawę, kazał podać sobie pudełka z cygarami, z których ze znawstwem wybrał to najlepsze i przy kieliszku złocistego benedyktynu siedział jeszcze długo, bynajmniej nie czując się obco w luksusie wagonu restauracyjnego pierwszej klasy, do którego socjalizm swoją kasą partyjną utorował mu drogę”.
Obco nie czują się też nigdzie emisariusze rewolucji dobry dzisiejszej. Na przykład panie feministki, które oświadczają, że w dzień Wigilii zamordują – rękami “lekarzy” – swoje nienarodzone dziecko. Czy aktywiści organizacji spod znaku tęczy. Czują się dobrze w swoich rodzinnych kręgach, z przyjaciółmi, w przytulnych domach z ogródkami, na salonach, w studiach telewizyjnych, na spotkaniach z młodzieżą uniwersytecką. Nigdzie nie czują się nie na miejscu, bo tak jak towarzysz Vollmer są po prostu dobrymi aktorami, zawodowcami recytującymi na rozkaz reżysera wyuczoną kwestię. Często w stosownym ubraniu, z odpowiednimi rekwizytami, lub nawet ucharakteryzowani na osoby innej płci – choć tak jak wszyscy ludzie wiedzą, że płeć nie podlega zmianie, bo jest cechą wrodzoną – które to elementy swoistego decorum mają tylko i wyłącznie uwiarygodnić ich werbalną rewolucyjną agitację.
O bohaterach tego teatru pisał już w latach 50. XX wieku w swoim “Dzienniku 1954” Leopold Tyrmand. Przedstawiał tam m.in. przywódcę komunistycznej partii z afrykańskiego kraiku, który przyjechał na międzynarodowy kongres, by wygłosić płomienne przemówienie o tym, jak lud Czarnej Afryki kocha Związek Radziecki i tęskni do komunizmu. W pokoju hotelowym – który dzielił z Tyrmandem – okazało się, że kolor skóry zawdzięczał jedynie dobrze dobranej farbie, że można z nim pogadać i pośmiać się przy kieliszku wódki, bo jest tak naprawdę polskim Żydem z Nalewek.
„Kiedy feministka i lewicowa działaczka (…) tuż przed świętami Bożego Narodzenia siedząc w studiu telewizyjnym, oznajmiła, że w Wigilię dokona aborcji, wiele osób, które wtedy dowiedziały się o jej istnieniu, przeżyło niemały szok”, pisze jeden z tygodników opinii. Na spotkaniach – których nie brakuje, bo studia telewizyjne i kluby stoją otworem – pani ta, jak również jej towarzyszki-feministki – skarży się na swój ciężki kawałek chleba, narzeka, że “brakuje im już pomysłów, co jeszcze można zrobić, by Polki zrozumiały, iż są dyskryminowane, i by zechciały walczyć o prawo do aborcji”. “Wywoływanie szoku” to jej zawód. Jest wyrobnicą prowokacji.
Cóż, z braku proletariatu, wystarczająco wygłodniałego nowych rewolucyjnych praw, osoby tego pokroju, a raczej tej profesji, dwoją się i troją, by wystarczyć za “cały proletariat”. Ich życie nie jest wcale łatwe, o czym świadczą ich zmęczone twarze: przypomina usłane niewygodami życie aktorów teatrzyku objazdowego. Ciągle w trasie, wciąż trzeba dbać o kondycję i o to, by być przekonywającym. By widzowie nie poczuli się wystrychnięci na dudka, nie zaczęli ziewać i nie wyłączyli telewizora.
Wielki lament nad przejawami „genderyzmu”, nazywanie go ideologią (choć niewątpliwie istnieje twarda neomarksistowska ideologia, oparta o filozofię G. W. Hegla, która stworzyła podstawy myślowe dla tego rodzaju teatralno – operetkowych przedsięwzięć) i szczegółowe rozpracowywanie elementów tego propagandowego bluffu, jakbyśmy mieli do czynienia z ludźmi, którzy w swej szczerości pobłądzili i trzeba ich z tej fałszywej drogi koniecznie sprowadzić, wydaje się być naiwnością. Im właśnie zależy, by dyskutować z nimi do upadłego, tak jak zależało partyjnym krzykaczom, by ich agitacja wybrzmiała wystarczająco donośnie w starciu z „wrogiem”. Żadna demagogia nie mogła być wtedy zbyt jaskrawa. (Nie łudźmy się, w tym zderzeniu ani jedna zasada, obowiązująca w kręgu kultury łacińskiej w relacjach z ludźmi, nie zostanie uszanowana. A na to nikt z nas z reguły nie jest wystarczająco przygotowany).
Tak naprawdę emisariusze rewolucji kulturowej marzą tylko o jednym: żeby nas sprowokować. Zachęcić do bezpośredniego starcia. Wtedy triumfują.
Powtórka z „Biesów”
Fiodor Dostojewski w swojej genialnej książce poświęconej opisowi lęgnięcia się rewolucji w mikroskali społecznej, przenikliwie ukazał mechanizm prowokacji. Bohaterowie „Biesów” to grupka prowokatorów, którzy poczynają sobie coraz śmielej w pewnej niewielkiej społeczności. Zanim przejdą do poważniejszych działań pracują w tkance świadomości i kultury lokalnego środowiska. Ich działania są jak cios między oczy; wywołują w tej społeczności rodzaj odrętwienia. Wobec metody prowokatorów społeczność okazuje się bezbronna. Sztuczki grupy Stawrogina wymierzone są w najczulszy splot ludzkiej wrażliwości. Ranią dotkliwie najdelikatniejsze ludzkie uczucia. Są jadowitą drwiną – całkowicie nieprzewidywalną przez ludzi szlachetnych, żyjących w świecie kulturowych konwencji – drwiną niezasłużoną, nie posiadającą jakichkolwiek uzasadnień. Drwiną z tego, co większość ludzi trzyma przy życiu. Chodzi o życie duchowe, życie serca. Są siarczystym policzkiem wymierzonym temu co jest kwintesencją dobrego obyczaju, kultury, tradycji, wiary.
Zamach na te dobra duchowe jest tak absurdalny, zawiera przy tym tak wielką dawkę nienawiści – nienawiści wobec samej istoty kultury duchowej, wobec dobra, prawdy i piękna – że musi w końcu wywołać zaplanowaną reakcję władzy. Władzy, która nie rozumiejąc – a tak naprawdę doskonale wiedząc, bo najczęściej pociągając za wszystkie sznurki – co tu się dzieje, zaniepokojona jest, że zagrożony jest „porządek”. I tu rewolucjoniści wygrywają. W tym właśnie momencie ukazują się opinii społecznej jako biedni prześladowani buntownicy, samotni bohaterowie, którzy przecież nie pragnęli niczego innego jak tylko „wolności”. I dla niej gotowi są nawet cierpieć prześladowania. Nawet zginąć. Nie straszne im wilgotne lochy.
Diagnoza Dostojewskiego jest nadal aktualna. Swego czasu główny organ rewolucji kulturowej w Polsce sfotografował „Biesy” w dzisiejszych dekoracjach. Umieścił je w świecie mody, kreacji. Zachęcał, by kilka osób publicznych nałożyło na siebie pewien osobliwy strój. Trzeba było wystąpić w grupie, by rzecz była bardziej przekonywająca; wykorzystany został efekt nacisku psychologicznego – “zobaczcie, jak nas dużo, więc mamy rację”. Zamanifestowano w tej sposób postawę „przeciw homofobii”, „za tolerancją”. Na dwadzieścia haseł wydrukowanych na bawełnianych podkoszulkach dziesięć dotyczyło życia intymnego i nie nadawało się do cytowania. Inne przez swoją nonsensowność miały wywołać ów pożadany kulturowy szok i w rezultacie zamęt w umysłach, zaburzenie poczucia tożsamości. Miały opinię publiczną sprowokować.
Powtórzmy: Jaki ma sens nałożenie przez panią minister podkoszulki z napisem „Jestem Arabką” i sfotografowanie się w ministerialnym gabinecie pod godłem państwowym? Jaki jest sens gestu nałożenia uniformu z napisem „Jestem Murzynem” przez chłopaka o białej skórze? Miny bohaterów tej psychodramy – mocno niepewne -stanowią nieoczekiwany komentarz do tego show. Tylko znana pani reżyser w koszulce z bohaterskim hasłem „Nie chodzę do kościoła”, włożonej, jak sama mówiła, w celu „walnięcia w skorupę konformizmu, która jest w Polsce bardzo twarda”, ma minę zwycięską, która ma informować, że istotnie w tym przebraniu jest jej do twarzy.
Pomysłodawcy w swej dobrotliwości zaznaczyli – przypomnijmy, było to kilka lat temu – że nie chodzi im o to, by się wszyscy z nimi zgadzali, bo rzecz jest „kontrowersyjna”. Dzisiaj już by tak nie powiedzieli. Dzisiaj walą w bębny.
Socjologowie i politycy, którzy wymyślili tę maskaradę dobrze znają mechanizm prowokacji. Nie trzeba wcale mieć po swojej stronie większości. Chodzi tylko o to, by większość została psychicznie obezwładniona. By zachwiała się po otrzymanym ciosie. By pozbawić ją odruchu reakcji obronnej. By wyrzekła się choć jednej z zasad, którym była dotąd wierna.
Wstrętne słowo, nie nadający się do zrozumienia bełkot, ohydny gest, tak jak odrażająca woń – ma wywołać gwałtowny protest, chęć odwetu, a potem przygnębienie, frustrację, zwieszenie głowy, albo nawet – gdy człowiek oswoi się już z tym wszystkim – wzruszenie ramion. W ten sposób zachwiane i naruszone zostaną w nas same zasady, dokonana będzie pożądana zmiana. Prowokatorzy osiągną swój cel.
A przecież prawdziwa obrona to nie bierność, ani nie jałowa dyskusja. A także nie pomstowanie. Prawdziwa obrona to jak najlepsze wypełnianie swoich powinności. Spełnianie obowiązków stanu. I nie wchodzenie w żadne relacje z prowokatorem. Nasza postawa, tak jak i nasze poglądy, nie może się zmienić tylko dlatego, że ktoś obok stroi głupie miny i wykonuje nieprzyzwoite gesty. Gotów jest nawet nałożyć błazeński strój, udawać kobietę.
Swego czasu znany Działacz Unii Wolności z Dolnego Śląska, nie bawiąc się w żadne subtelności, powiedział, że ten rodzaj manifestu politycznego jest niezbędny w nowych czasach. Nakładając podkoszulkę ze stosownym napisem mówił bez skrępowania i otwarcie – zupełnie jak towarzysz Vollmer na wiecu we Frankfurcie (i zapewne z takim samym jak on przekonaniem) – że „wielkością państwa (…) jest otwartość i tolerancja (…) na orientację seksualną”.
To nie zabawa w najśmieszniejsze wypowiedzi. I nie zwykła zamiana strojów, jak w karnawale.
To mozolna, ponura, monotonna, nie przynosząca natychmiastowych rezultatów, bo obliczona na długie lata, robota rewolucyjna.
______
*) Mieczysław Jałowiecki – „Na skraju Imperium”, Czytelnik