Gdy zniżamy loty… (część I)
Czym jest dzisiejszy polski pogląd na świat?
Jaki powinien być polski pogląd na świat ? Dziś, gdy wszystkim chyba mieszkańcom globu robi się ciemno przed oczyma na myśl o przyszłości, a nasz kraj przeżywa istną zapaść …
Typowo polski pogląd na rzeczywistość, która nas otacza powinien być wykwitem twórczej postawy Polaków wobec tej rzeczywistości. Postawy, jaką zajmowaliśmy zawsze, gdy byliśmy duchowo wolni. Powinien być zdrowym przejawem panowania rozumu nad uczuciami i nastrojami. Powinien być wreszcie analogiczny do tego poglądu i tej postawy, jaką Polacy zaprezentowali w Konstancji w latach 1414–1418, w czasie soboru, podczas konfliktu z Krzyżakami.
Konflikt ten na międzynarodowej arenie dyplomatycznej zakończył się w 1424 roku. Wówczas to właśnie papież Marcin V ostateczne potępił tezy o. Jana Falkenberga, dominikanina działającego w interesie Krzyżaków, głównego naszego oszczercy wobec krajów Zachodu. Przypomnijmy, J. Falkenberg rozpowszechniał na dworach Europy podczas soboru dziełko pt. Satyra na herezje i inne nikczemności Polaków oraz ich króla Jagiełły.
Zdołaliśmy nie tylko obronić naszą państwowość, ale udowodniliśmy Europie, że prawo, jakie do tej państwowości mamy, jest nienaruszalne. Że w sporze z Krzyżakami racja znajduje się po naszej stronie. Tą racją jest — co jako Polacy uzasadniliśmy naukowo, na gruncie filozofii prawa — chrześcijańska zasada życia społecznego, wywiedziona ze scholastyki, ze św. Tomasza z Akwinu. Było coś jeszcze. Wykazaliśmy także, że mimo iż Polska stosunkowo późno przyjęła chrześcijaństwo, jest ona w stanie dać, w ideowym pojedynku na argumenty filozoficzne i teologiczne, spójną wykładnię moralną jednego z najgroźniejszych i najbardziej dalekosiężnych konfliktów politycznych tej epoki. A to wszystko osiągnęliśmy dzięki determinacji i umiejętności prawidłowego, logicznego i precyzyjnego rozróżniania pojęć. Mieliśmy wówczas na soborze swoich przedstawicieli reprezentujących świat ducha, świat polityki, nauki i kultury.
Było to zwycięstwo Polski nie tylko polityczne i moralne, był to moment zwrotny polskiego życia umysłowego, początek prawdziwego rozkwitu polskiej kultury.
Analizuje ten okres z wielkim znawstwem, roztaczając szeroką panoramę kulturową, jeden z najciekawszych naszych myślicieli i badaczy historii, prof. Feliks Koneczny.
Wtedy, w I połowie XV wieku, nie chodziło o ekwilibrystykę słowną i zręczność polityczną, choć i one miały pewne znaczenie jako świadectwo poziomu kultury. Nie chodziło też wyłącznie o waleczność na polu bitwy, którą udowodniliśmy wszystkimi naszymi wielkimi zwycięstwami nad rycerstwem Zakonu, wspieranym przez licznych przybyszów z całej prawie Europy (poza Włochami); przypomnijmy: Grunwald (1410), Koronowo (1410), Wiłkomierz (1435). To wszystko zaistniało w czynie naszych przodków, ale dopiero razem z wystąpieniem Pawła Włodkowica z Brudzenia na soborze w Konstancji złożyło się na wielki sukces Polski, wcześniej niezbyt wiele znaczącego na arenie europejskiej, młodego chrześcijańskiego kraju. Polacy zabłysnęli nie tylko znakomitą analizą opartą o scholastyczne rozróżnianie pojęć, swobodą wypowiedzi w języku łacińskim i erudycją, ale także umiejętnością wykorzystania nowoczesnego wynalazku druku. Na sobór w Konstancji, gdzie największe autorytety ówczesnego świata miały zająć się sporem pomiędzy Polską a Zakonem Krzyżackim, Polacy przywieźli dzieło, w którym wyłożyli swoje tezy, miażdżąco rozprawiające się z ideologią Krzyżaków. W rezultacie Jan Falkenberg zmuszony był odwołać wszystkie oskarżenia przeciw naszemu państwu, wcześniej rozpowszechniane po dworach Europy w formie zjadliwych pamfletów — była to niesłychanie napastliwa i skuteczna wojna propagandowa przeciw Polsce.
Co będzie tym wielkim odkryciem dokonanym przez Polskę i Polaków, rozsianych po całym świecie, dla Europy i świata zachodniego dziś? Dziś, gdy w nieuchwytny, „jedwabny” i podstępny zarazem sposób tracimy z dnia na dzień naszą suwerenność, a jednocześnie ilekroć chcemy pochwycić na gorącym uczynku sprawcę — tego, kto nam ją na naszych oczach bezczelnie zabiera — trafiamy w próżnię. Nie ma nikogo. Są tylko ustawy, rozporządzenia, protokoły, koncesje. Ogromna ilość dokumentów podpisywanych przez ogromną ilość osób. Nierzadko spoza kręgów ściśle politycznych. Prezesów niezliczonych fundacji, przedstawicieli tzw. środowisk opiniotwórczych, międzynarodowych komisji, uznanych powszechnie „lobbystów”, ekspertów i doradców. Nasza suwerenność — polityczna, ekonomiczna, gospodarcza — roztapia się, jak głowa cukru, w międzynarodowych — ale i czysto polskich — „gremiach”. Znika. A wraz z nią ubywa podmiotów odpowiedzialnych za cokolwiek w naszym kraju. Odpowiedzialnych w całym tego słowa znaczeniu. Dziś bowiem nikt w Polsce nie czuje się odpowiedzialny za to, co się dzieje. Nikt nie jest sprawcą. Bo też znaczenie takich słów, jak sumienie, prawo, kłamstwo, zdrada, wolność, dusza, sąd, sprawiedliwość, praworządność — nie jest już powszechnie rozumiane.
Polska dzisiejsza jest Rzecząpospolitą Piłatów. Wszyscy jak jeden mąż mają czyste ręce i spokojne sumienia.
Jeden jęk
Co powinno się zdarzyć, byśmy mogli dziś stanąć w jednym szeregu z naszymi genialnymi przywódcami, królami, wodzami, myślicielami, artystami i bezimiennymi bohaterami minionych wieków? Wieków niezaprzeczalnej, utrwalonej przez historię powszechną, świetności naszego państwa. A także – z polskimi świętymi, których długi korowód przewija się przez wszystkie stulecia naszych dziejów? Od 996 roku — gdy św. Wojciech, nasz Patron, „nie asceta tylko i zamodlony pątnik, ale polityk chrześcijański w wielkim stylu, pracownik energiczny wokół sprawy de civitate Dei”, jak przypomina Feliks Koneczny, przywiózł z Rzymu polską prowincję kościelną. Aż po męczeńską śmierć św. Andrzeja Boboli, Duszochwata, który odzyskiwał dla Kościoła Kresy, zamęczonego przez Kozaków w 1657 roku, i po okrutną śmierć w Oświęcimiu św. Maksymiliana Marii Kolbego 14 sierpnia 1941 roku. Tego, który cały świat chciał zdobyć dla Niepokalanej…
Ci polscy święci, tak jak rzesza pozostałych, byli wielkimi wizjonerami. Oni wiedzieli, czym jest i czym ma być Polska chrześcijańska w wielkim planie cywilizacyjnym Europy; nie byli to święci „lokalni” — ich ambicje, ich misjonarski talent i święty zapał określały ich szerokie intelektualne horyzonty.
Czy dziś pozostaniemy tylko epigonami i bezbarwnymi naśladowcami myśli zachodniej, która właśnie popadła w największy ze swoich kryzysów, wyrzekając się cywilizacji zbudowanej na katolicyzmie, niszcząc podstawy swojego bytu, dobra duchowe, edukację i kulturę w imię kultu ciała, przyjemności i chciwości? Czy też — tak jak w przeszłości — sięgniemy po tę myśl Zachodu, którą sam Zachód dziś odrzuca i depcze? Sięgniemy, by ją ożywić i rozwinąć, by pokazać jej piękno, moc, aktualność i wznieść ją zarazem na wyższy poziom – przez rozrachunek z błędami, ideologiami i herezjami, które tak dziś Europę demoralizują…
Zamiast tego twórczego rozrachunku słyszy się dziś w Polsce — chociażby w niektórych szanowanych przez ich odbiorców mediach katolickich — następujące racje potwierdzające „słuszność naszego stanowiska”: „przecież jest nas dużo” (co widać chociażby w „liczbie zebranych podpisów” oraz na „coraz liczniejszych manifestacjach”), a więc „musimy być uwzględniani”. Albo gdy powtarza się zaklęcie, że „przecież mamy prawo” (bo „nie jesteśmy gorsi od innych: protestantów, prawosławnych, muzułmanów, żydów i niewierzących”), albo też, że „prawa człowieka” nie mogą być łamane, bo nimi kieruje się „cały cywilizowany świat”.
Przede wszystkim, do kogo właściwie adresowany jest cały ten lament? Gdzie znajduje się ta instancja, która wysłuchuje z dobrą wolą tego rodzaju skarg i zażaleń? Kto z dzisiejszych dobrych panów, wybieranych „demokratycznie”, przejmie się tym przeciągłym jękiem, bo sumienie albo urząd mu to nakaże?
Co pozwoliliśmy zrobić z naszymi umysłami, że próbujemy cichcem, przylepieni do muru, pod którym się przemykamy, wkupić się łaski wielkiego świata, przed którym drżymy, choć udajemy, że go kontestujemy? Udajemy, bo tak naprawdę za wszelką cenę chcemy mu się spodobać. Chcemy być przez niego zaakceptowani, koniecznie „na takich samych zasadach jak inni”, bo „przecież mamy demokrację”. Ależ tak, zapewniamy gorąco i uroczyście, jesteśmy jako katolicy jak najbardziej „z tym światem i z tego świata”, zobaczcie tylko, nigdy nie powiemy, że Bóg tak chce, a my, wierzący, mamy Go słuchać…
My, Polacy, tak często nie przyznajemy się już do Boga, chowamy się za Deklarację Praw Człowieka i Obywatela, napisaną przez twórców rewolucji francuskiej. Nie piśniemy więc nawet słówkiem, że mamy pełną świadomość – bo tak zawsze uczył nas Kościół! – faktu, iż rozliczeni zostaniemy nie z tego, że będziemy się wszystkim podobać, tylko z tego, jak wypełniliśmy nasze obowiązki wobec Stwórcy oraz obowiązki stanu. Nie, nic z tych rzeczy. Będziemy za to długo rozprawiać o „demokratycznych procedurach”, które muszą być respektowane w „wolnej Polsce”.
A jeżeli ona wcale nie jest wolna? A jeżeli „demokratyczny” to słowo, które nie posiada już żadnej treści?
Dążenia społeczeństwa, które przestaje myśleć twórczo, skazane są na to, że potraktuje się je jako wzorcowy przykład umysłowego zastoju, specyficznego zacofania i płycizny, nawet jeżeli podziela je większość. W rezultacie takie spłycone dążenia muszą doprowadzić to społeczeństwo do upadku — przestrzegał prof. Koneczny. Kiedyś, gdy Polska tworzyła własną, oryginalną kulturę życia i myśli, mieliśmy nasze własne pojęcia o ustroju społecznym i porządku europejskim. Okazało się, że możemy nimi wyrażać prawdy uniwersalne. Dorobiliśmy się ich. Skąd ta mądrość? „Żyliśmy celowo w chrześcijaństwie” — odpowiada ten katolicki historyk. Dziś brakuje nam najbardziej właśnie tych uniwersalnych pojęć, zdolnych do ujmowania generalnych prawd i ocen, które nie zasłużą na miano czysto partykularnych. Nasze słabe osadzenie w nauce Kościoła demaskuje głębokie niezrozumienie, w tym najistotniejszym wymiarze, czym mianowicie jest obecna władza. Jaki jest jej charakter, jakie źródło. I jak, w związku z tym rozeznaniem, powinniśmy się do niej ustosunkować. (Jarosław M. Rymkiewicz nazywa ją malowniczo „jakieś obce smoki” („Gazeta Polska”, 23 stycznia 2013 roku), przyznając się wszakże do całkowitej bezradności, gdy próbował ją zdefiniować i określić jej pochodzenie. Znamienne.)
W wiadomościach Radia Watykańskiego usłyszeć można było duchownego, który zupełnie poważnie i nie bez entuzjazmu odnotował, że „nawet homoseksualiści”, podczas ostatniej wielkiej manifestacji w Paryżu, byli za „prawami naturalnej rodziny” do wychowywania dzieci. No, skoro homoseksualiści poparli, to chyba nie będziemy dyskutować… Ten argument ma być decydujący. A zatem nasze racje są o tyle racjami, o ile podzielają je „wszyscy”, pełne ideowe spectrum.
Czy taka będzie odpowiedź myślących Polaków na ten zalewający nasze mózgi muł ćwierćprawd, na stosy infantylnej argumentacji, że „większość musi być respektowana, a nas, katolików, jest przecież 98 procent”? Ten uroczysty ton świętego oburzenia dawno już nikogo nie oburza, potęguje tylko ziewanie urzędników tutejszej administracji. A innych, dobrze zorientowanych w przebiegu scenariusza, przyprawia o coraz lepszy nastrój. Dlaczego? Właśnie, dlaczego? Na to pytanie warto sobie odpowiedzieć.
Ad absurdum
Skoro pozwoliliśmy sobie odebrać prawo do życia w świecie, w którym nie ma miejsca na myślowe sprzeczności — m.in. posyłając dzieci do takich szkół, w których uczy się je dziś, że dwa dodać dwa to może być cztery albo pięć — a wybraliśmy świat, który te sprzeczności zaleca, kultywuje i nawozi, to przynajmniej nie lamentujmy, że wszystko nam się w dzisiejszej Polsce nie zgadza. Wytworzyła się oto przepaść między naszą coraz bardziej rozpaczliwą obroną pozycji zdroworozsądkowych a rzeczywistością decyzji politycznych i ekonomicznych. Zdumiewające niekonsekwencje, pólprawdy i fałsze wdzierają się także do tych dziedzin, które dotyczą naszego życia religijnego i określają naszą wieczność, wywołując stan, który specjaliści nazywają dysonansem poznawczym. Co innego mówi rozum, niezmienne nauczanie Kościoła i ewangeliczne zasady moralne, co innego słyszymy i widzimy na własne oczy. Wymaga się od nas zachowań sprzecznych z naszym sumieniem. To, że tak jest, że taka jest rzeczywistość trzeba przyjąć jako fakt.
Nie można tej przepaści uważać za zwykły rów melioracyjny, który można przesadzić jednym susem.
W wyniku przyjęcia założenia, że „drogą Kościoła jest człowiek” — istota tak słaba, że nie ma lepszego określenia na jej kondycję jak „trzcina chwiejąca się na wietrze”, zaczęliśmy — my, katolicy — zmuszać nasze umysły do godzenia sprzeczności, których nie da się pogodzić. Zaczęliśmy dokonywać niemożliwych syntez dobra i zła, rzeczy prawdziwych, wątpliwych i jawnie fałszywych. I torturować nasze psychiki udawaniem, że tych sprzeczności, w tym co uważa się za „posoborowe nauczanie Kościoła”, zupełnie nie dostrzegamy. Bo jesteśmy delikatni, taktowni i kulturalni.
Godzenie sprzeczności to rzecz, która zawsze, aż do czasów współczesnych, była przez Kościół zakazana i bezwzlędnie zwalczana. Kościół dawał nam zawsze tylko zdrową naukę, prawdziwy pokarm dla umysłu i serca.
To niebezpieczne zajęcie przeniosło nas na pozycje infantylizmu w naszym pojmowaniu rzeczywistości. Godzenie sprzeczności zawsze tym owocuje. Nie można bezkarnie udawać, że coś, co jest fałszywe, jest prawdziwe. Wtedy stajemy przed perspektywą godzenia się na wszelkie kłamstwo wokół nas i zakłamywania wszystkiego w nas. Godzi to w możliwości rozeznawania własnej sytuacji w zmieniającej się rzeczywistości politycznej i w kwestiach ideowych, ale najmocniej godzi w naszą osobistą wiarę, w życie rodzinne, w wychowanie dzieci. Człowiek dąży zawsze do eliminowania sprzeczności, bo rozum ich nie akceptuje, a wszak mamy naturę rozumną. Żeby osłabić napięcie, jesteśmy zmuszeni zejść o szczebel niżej w analizie intelektualnej, obniżamy loty… Pewnych zjawisk staramy się nie dostrzegać. Nasze spojrzenie staje się wybiórcze, selektywne. A od tego już tylko krok do autocenzury myśli, do powstrzymywania się od wypowiadania pewnych słów, a nawet do wyrzekania się rozumienia sensu tych słów. I do czysto oportunistycznych postaw.
Konstatowanie po raz n‑ty oczywistości, banalnych i widocznych gołym okiem („zła władza i dobry, ale bezsilny naród”, „nasi sprzedajni politycy”, “głupie media”, “perfidny Zachód”), bez pogłębionej analizy przyczyn, bez wniosków, jakiego rodzaju zadania sytuacja ta stawia przed nami, a przy tym poprzestawanie na postawie moralizatorskiej, to przykład zastoju, degradacji. To tworzenie zastępczej rzeczywistości. To rodzaj choroby umysłowej, która prowadzi do całkowitego paraliżu energii twórczej Polaków.
To nie jest poważny sposób reagowania na sytuację, w której znaleźliśmy się jako społeczeństwo i naród. Jak przestrzega prof. Koneczny:
Ograniczoność rozumu ludzkiego i w tym bowiem się objawia, że ani jedno z założeń teorii społecznych nie da się wyzyskać z całą konsekwencją, żeby nie doprowadzić do absurdum.
W tym wypadku absurdum jest owe naiwne przekonanie, głoszone ze śmiertelną powagą, że w dzisiejszej dobie opinia publiczna, głos niezależnych mediów może mieć jakiekolwiek znaczenie sprawcze oraz podpieranie się łatwą do zakwestionowania tezą, że „kto ma media, ten ma władzę”. A zatem im głośniej będziemy krzyczeć, im więcej zbierzemy podpisów, im większym będziemy tłumem, tym więcej zyskamy. A nawet — że w ten sposób obronimy prawdę.
Polski uczony przełomu XIX i XX wieku słusznie podkreślał, że trzeba umieć dostrzec granicę, poza którą każde dobro (rozliczanie władzy z jej błędów, uchybień i nieuczciwości jest przecież dobrem, jest też obowiązkiem instytucji zaufania społecznego) staje się bezpłodne, o ile nie zostanie wyręczone przez nowe pojęcia dobra społecznego. W Polsce brakuje dziś trzeźwego poglądu w tej sprawie. Ulegliśmy złudzeniu, że humanistyka współczesna, łącznie z filozofią (akceptowaną również w dużej części przez Kościół) — która wyrzekła się oparcia swych analiz na twardej, realistycznej podstawie tomistycznego rozróżniania bytów, a czerpie swoje inspiracje z nurtu neomarksistowskiego, z Nowej Lewicy — zdoła nam być w czymkolwiek pomocna.
Tradycja to prawda
Nowożytny pogląd Polaków na świat kształtował się w powiązaniu teologii i myśli św. Tomasza z Akwinu, uznawał niesprzeczność filozofii realistycznej i metafizyki z wyobrażeniem ładu ziemskiego. Był zawsze zakorzeniony w kulturze i cywilizacji Zachodu, choć potrafił z nią także polemizować, jak wykazała myśl Pawła Włodkowica, absolwenta uniwersytetu w Padwie.
Ten polski pogląd na świat odrzucał jednak zawsze mentalność Wschodu.
Dzisiejsze zapomnienie o tej typowo polskiej tradycji myślowej — podobnie jak odrzucanie Tradycji Kościoła na rzecz nowinek lat 60. XX wieku — ma w sobie coś niedojrzałego, jakąś niebezpieczną infantylność.
W całej współczesnej kulturze mamy dziś do czynienia z zablokowaniem przekazu wartości dawnych, co ułatwia przyswojenie sobie przez nas, katolików, innego obcego nam sposobu myślenia na temat państwa, władzy, rodziny i swojej roli w państwie i w rodzinie. Pascal Bernardin przestrzegał w książce Machiavel nauczycielem, wydanej we Francji ponad trzydzieści lat temu:
A gdy z tego wyniknie chaos moralny i społeczny, trzeba nawrócić do edukacji etycznej, ale już kontrolowanej przez państwo i organizacje międzynarodowe, a w żadnym wypadku przez rodziny — takie będzie ostateczne rozwiązanie.
To, że istnieją środowiska, które rozmyślnie wywołują zmianę i zarazem ją kontrolują, nie powinno być dla nikogo, kto obserwuje przebieg wydarzeń, tajemnicą. Ten sam autor dodawał:
Klasyczny schemat rewolucyjny: teza, antyteza, synteza, co nam wyjaśnia, dlaczego nadchodzi czas, kiedy rewolucjoniści czynią się obrońcami ładu moralnego. I dlaczego zwolennicy dotychczasowego porządku moralnego często, nolens volens, odnajdują się po stronie rewolucjonistów.
My katolicy, nie powinniśmy się tym gorszyć, deprymować ani przerażać, ale wrócić do tego, co zawsze mówił Kościół.
Jakie są najbardziej drastyczne przykłady tego upadku myślenia?
W mediach mi bliskich, tj. katolickich, panuje dziś festiwal obmowy. Piętnowanie konkretnych ludzi po nazwiskach jest chlebem codziennym. Przytaczane garściami negatywne przykłady dogłębnie frustrują i zniechęcają. Wywołują z jednej strony apatię, wtrącają coraz więcej ludzi w stany depresyjne, z drugiej — powodują, że patrzymy na naszych bliźnich, współrodaków z coraz większą niechęcią, jak na osobistych wrogów. Podejrzewamy ich o najgorsze zdziczenie. Wchodzimy w ich intencje. Nie kwestionuję tu analiz, których celem jest sprawiedliwe określanie racji dwóch stron politycznych czy sensu podawania informacji o istotnych zasmucających faktach, co zawsze jest cenne, tylko stosunek do ludzi nam niemiłych. Zamiast konkretnych pozytywnych działań, wychodzących poza utarty schemat – bo tu potrzebne jest łamanie konkwencji, a nie uporczywe trzymanie się jej – tak często kąsamy tych ludzi. Oskarżamy nieustannie o to samo. Bez odwołania się do Boga. Sami stajemy się sędziami. Stajemy się także w ten sposób częścią układu: przeciwnik i jego zwierciadlane odbicie. To swoiste perpetuum mobile. Jesteśmy zakładnikami tego prostego systemu. Zapominamy o jednym z podstawowych wskazań Ewangelii, by modlić się za swoich nieprzyjaciół. I prosić Boga, by skrócil tę próbę .
Jezus przed Piłatem oznajmił: „Nie miałbyś żadnej władzy nade mną, gdyby ci jej z góry nie dano…” (J 18, 11). A jednak to Piłat podejmował decyzję. Dlatego, że Bóg tak chciał.
Polski skandal
Od czego wyszedł Feliks Koneczny, analizując Grunwald? Dlaczego Szymona Włodkowica porównał do Kopernika? Zauważył przede wszystkim, że Polska od początku swojej państwowości szła własną oryginalną drogą. Nie przyjęliśmy jako kraj chrześcijański feudalizmu, owej „esencji [średniowiecznej] europejskości”. Odrzuciliśmy zasadę, że
wszystko, co jest pomiędzy monarchą a niewolnikiem, ma być ujęte w ryzy hierarchiczne, tak, że każdy ma być i czyimś suwerenem i czyimś wasalem.
W to miejsce rozwijaliśmy rodzimy ustrój rodowy, stanowiący „najjaskrawsze przeciwieństwo feudalizmu”.
Taki był prapoczątek owej słynnej polskiej wolności, utożsamianej dziś w sposób nieuprawniony z liberum veto, nadużywanym w nieuczciwej argumentacji, bez ukazania głębokiego sensu tego przywileju. W ślad za tym polscy królowie nie byli nigdy wasalami cesarza rzymskiego narodu niemieckiego. Nie uznawali jego zwierzchnictwa.
To był wielki wyłom, prawdziwy skandal w ówczesnej Europie, niezrozumiany przez wszystkich, którzy myśleli kategoriami zbiorowymi. Uważano powszechnie, że to „upór barbarzyńców, nie ucywilizowanych jeszcze całkowicie”, jak pokpiwa z lekka prof. Koneczny z ówczesnych opinii Zachodu na temat Polaków, podważanie „porządku europejskiego i dobra «całej familii chrześcijańskiej»”.
Tymczasem to Polacy, wiedzieni zdrową intuicją, lepiej niż niektóre starsze chrześcijańskie narody odczytywali myśl św. Augustyna, potępiającego rzymski imperializm i przestrzegającego przez nawiązywaniem do niego w organizacji życia państw. W czasach, gdy Polska znajdowała swoje własne rozwiązania społeczne, w Europie „najmocniej akcentowali zwierzchność carską [tj. cesarską — EPP] ci, którzy nie uznawali papieskiej”. W XII wieku teoria czy pojęcie „dwoistości najwyższej władzy, duchowej papieskiej i cesarskiego «brachii saecularis»”, trzymała się już tylko „siłą bezwładności, zastosowana w praktyce tylko jako upozorowanie niemieckiej zachłanności względem Słowian”. Polacy to doskonale rozumieli.
Profesor Feliks Koneczny z mistrzostwem ukazuje ten trwający parę setek lat kontredans Polaków z ówczesną kulturą europejską, która była dla nas jednocześnie silnym magnesem, czymś pobudzającym umysłowy ferment, rozszerzającym horyzonty — i zarazem budziła sprzeciw. Ze względu na swoistą jej niekonsekwencję moralną, na niechrześcijański sposób organizacji życia społecznego.
Potrafiliśmy wówczas zachować dystans wobec utartych pojęć średniowiecznego świata, ryzykując przy tym, że będziemy w oczach tego świata — w mniemaniu przysłowiowego burgundzkiego rycerza — dziczą! Bo tylko dzicz (w tym schemacie myślenia) kwestionuje społeczny porządek feudalizmu i wynikająca z niego kulturę. Jak bogate, różnorodne, swobodne było życie polskie w wiekach średnich, na tle tego europejskiego zachodniego porządku przekształcającego się nieraz w ciasny formalizm i skostnienie, przekonują chociażby sienkiewiczowscy Krzyżacy.
Zaduszeni prawami człowieka
Europa czeka dziś na wielki skok myślowy. Dusi się od nadmiaru „demokracji” i „wolności” pojmowanej jako nieograniczone „prawo wyboru”. Ledwo żyje od wdrażania w życie praw człowieka (i co za tym idzie — praw zwierząt, roślin, skamienielin). Umiera nie tylko z powodu propozycji śmierci na życzenie, ale z powodu zabawy w życie — bez problemów i bez wyobraźni, co będzie potem. Umiera z powodu ucieczki od samego słowa: śmierć, konanie, koniec, kres.
Trzeba przypomnieć w tym miejscu prof. Stefana Banacha, Ignacego Domeykę, Mariusza Zaruskiego i niezliczone rzesze polskich odkrywców, konstruktorów, wynalazców… Tych, którzy odrzucali myślowe schematy, mieli do zaproponowania coś nowego dla nauki i kultury Zachodu. Przypominać ich trzeba nieustannie, nie dlatego, by poprawiać sobie samopoczucie. Po to jedynie, by zrozumieć na nowo, do czego jako Polacy zostaliśmy wezwani przez Boga.
Ale przede wszystkim trzeba odrzucić myślenie o naszych antagonistach politycznych czy ideowych jako o naszych osobistych wrogach. Nawet jeżeli sprzymierzyli się z obcą władzą, kulturą, nawet jeśli weszli w obszar obcej duchowości, jeżeli w sposób nikczemny zdradzili… Ale to ludzie, współrodacy, w większości ochrzczeni. To co nas dzieli jest mniej istotne niż to co nas łączy! Nawet jeżeli zostało na jakiś czas zapomniane, wyparte z ich świadomości, utracone. Nawet jeżeli ludzie ci dali swoje umysły skolonizować przez mentalność azjatycką. Pomimo tego wszystkiego — Bóg czegoś od nas żąda. Chrześcijaństwo jest trudne i wymagające. Od praw Bożych nie ma odwołania. Przykazanie miłości człowieka, bez względu na to kim ten człowiek jest, stoi zaraz po tym o miłości Boga.
Łączy nas pomimo wszystko nasza wspólna przeszłość, łączą nas historie naszych rodzin. Łączy nas to, że jesteśmy ludźmi. Tych Polaków powinniśmy odzyskać dla Polski, a nie życzyć im jak najgorzej.
Jarosław Marek Rymkiewicz przypomniał, że nowe pomysły cywilizacyjne, nowe idee, które mogą dźwignąć Polskę — i zawsze dźwigały ją w przeszłości — biorą się także z niewypowiedzianych polskich cierpień, z przelanej w zrywach narodowych (do których pisarz zalicza także rewolucję 1905 roku) krwi. To trudna do przyjęcia dla wielu z nas prawda. Nie sposób jednak zgodzić się ze stwierdzeniem wybitnego pisarza, że „tajemnica polskiego na tej ziemi bytowania” miałaby polegać również, jak dopuszcza, i na tym, że obok gniewu, krwi i cierpienia także „pragnienie zemsty — przebudowuje ludzkie dusze”, a w konsekwencji — zmienia się także korzystnie cywilizację, w której naród żyje i którą tworzy. („Jakieś obce smoki”, rozmowa z Joanną Lichocką, „Gazeta Polska”, 23 stycznia 2013 r.).
Jednym tchem została wypowiedziana rzecz prawdziwa i fałszywa. To miłość do kraju, szacunek dla państwowości, wypływające z wiary, a nie z plemienności, były żywiołem, w którym rozwijaliśmy się najlepiej, nie zaś anarchia i dzikość instynktów. Dzięki temu byliśmy silni i dawaliśmy sobie radę z pułapkami, jakie zastawiane były przez zazdrośników. Święty Jan Maria Vianney mówił: „(…) wzrok wierzącego sięga aż do głębi wieczności” . To się zmieniło w XVIII wieku.
Pragnienie zemsty, szukanie odwetu to jest właśnie ta przepaść ciemności, to nikczemne pogaństwo podniesione gdzieniegdzie do rangi państwowej religii, którego ślady tkwią do dziś w jakiejś części kultury Zachodu (zemsta rodowa niektórych regionów Włoch). To obcy nam, Europejczykom, zmącony żywioł, którego pisarz skądinąd tak się boi i przed którym przestrzega.
„Reszta odbudowaną być może…”
Naprawdę nie musimy odwoływać się do „dobrego” czy „złego” pana — w myślach, intencjach czy czynach — którego władzę doczesną, tak naprawdę po wielokroć przeceniamy. On sam drży dzień i noc. To on potrzebuje pomocy, by mógł przebudzić się z koszmarnego snu i żyć naprawdę. Ofiarujmy mu zamiast codziennego pomstowania codzienną modlitwę. Na to właśnie mamy katolickie rozgłośnie, ochronione w sposób cudowny przez Opatrzność od całkowitego upadku. Nawet wbrew uczuciom, które przychodzą nieproszone i rujnują nasz spokój. Ten biedak, „zły pan” cierpi, próbując uśmiechać się coraz bardziej wymuszonym uśmiechem, jak każdy kto pozwolił obezwładnić swój umysł. Spójrzmy na historię Polski. Każdy z naszych bohaterów — odkrywców, przywódców, myślicieli, wielkich artystów zwłaszcza epoki romantyzmu — to osoba żyjąca intensywnym życiem duchowym.
Spójrzmy na Kamila Cypriana Norwida, Zygmunta Krasińskiego, Juliusza Słowackiego. Każdy z nich to osoba na wzór Maryi — nieustannie oddająca się najgłębszej refleksji, zadająca sobie najistotniejsze pytania. Przede wszystkim pytania o to, kim jest, do czego została wezwana. Nie zaś, co robić? Najpierw: kim jestem — kim jestem wobec Boga — by prawidłowo rozeznać swoje obowiązki stanu. Aby to rozeznać musi wystarczająco mocno być postawione pytanie o to, kim jest Bóg. Maryja na to odpowiedziała najbardziej kompetentnie: Kimś godnym tego, by Mu całkowicie i bez reszty zaufać – bez względu na doświadczenia, które zsyła. By rzucić się w przepaść.
Bo nas, Polaków nade wszystko łączy Jej Osoba. Osoba Królowej, która jako jedyna ma prawdziwą władzę. Bogurodzica Dziewica — jedyny Ratunek na czasy ostateczne.
Dlaczego jest taka silna? Niezwyciężona. Jej tajemnica powinna nas dziś otrzeźwić i uleczyć ze wszystkich lęków.
(…) Ona jedna jest stworzeniem, które nigdy nie obraziło Boga. Spośród wszystkich ludzi tylko Najświętsza Maryja Panna wypełniła do końca przykazanie Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną oraz przykazanie doskonałej miłości Boga (…) wszystko, o co prosi Ona swego Syna, zostaje Jej udzielone1.
Prawdziwi gospodarze wspólnego domu
Zewnętrzna aktywność — czasami imponująca — wielkich postaci naszej historii, odzwierciedlała przede wszystkim ich bogactwo duchowe, ale nigdy nie zastępowała go, tak jak tylekroć dzieje się to dzisiaj. Prawdziwi panowie swojego wnętrza i zarazem dobrzy gospodarze wspólnego domu, Rzeczypospolitej, byli z reguły dobrymi gospodarzami domów rodzinnych i odpowiedzialnymi ojcami. Kierowali się w działalności politycznej nie rozpalonymi do białości emocjami, odruchami zemsty, poczuciem wyższości i pogardy wobec słabszych, lecz zasadami wiary chrześcijańskiej oraz starożytną maksymą: „Cokolwiek czynisz, czyń mądrze i patrz końca”. Takimi byli polscy królowie epoki Grunwaldu (lata 1396–1466), taki był arcybiskup Świnka i Paweł Włodkowic z Brudzenia herbu Dołęga.
Nieprzypadkowo naszym pierwszym hymnem była Bogurodzica. Polacy szli za wzorem Przeciwniczki Wszelkiego Kłamstwa, Demaskatorski i Pogromczyni Wszystkich Herezji i zarazem Patronki Filozofów. Tej, która „wszystkie sprawy rozważała w swoim sercu” (Łk 2, 19). Niezłomni w obronie wiary i polskości, szaleńczo odważni, niezwykle pomysłowi, ze zmysłem geniuszu organizacyjnego, z poczuciem humoru, z fantazją i wdziękiem. Polacy byli Jej dziećmi. Ona była im Matką. Była Mistrzynią.
Dlatego właśnie, jako Polacy i katolicy byliśmy tak długo wewnętrznie wolni. Z tego powodu tak się na nas, i z prawa, i z lewa, zżymano. Tajemnica tej wolności jest wielką tajemnicą! Polacy mogli pozostać tylko „wielkimi panami” — Polska była bogata, szlachta miała ambicje i polot, lubiła splendor, blask i przepych. Wielu spośród jej grona zostawało bohaterami. Oddawali fortuny na zbożne dzieła, byli fundatorami kościołów i klasztorów. Pokutowali. Król Jan III Sobieski „suszył” w każdą sobotę… Bo wielu z nich było niewolnikami Maryi. Święty Ludwik Maria Grignon de Monfort (1673–1716), największy krzewiciel „doskonałego nabożeństwa do Najświętszej Maryi Panny”, ideę tego nabożeństwa zaczerpnął z nauk polskich jezuitów przebywających we Francji, z którymi spotkał się w młodości. W Polsce „doskonałe nabożeństwo…” szerzył ojciec Stanisław Falacjusz SI (1592–1652) na pół wieku przed św. Ludwikiem, a polecenie propagowania tej duchowości w Rzeczypospolitej Obojga Narodów wydał polskim jezuitom osobiście król Władysław IV, którego imię zapisane zostało w księdze sodalicyjnej w Lowanium.
„Wszystko zmienia sens wraz z Maryją!” — precyzuje francuski pisarz Jean Guitton. A Henryk Sienkiewicz włożył w usta o. Augustyna Kordeckiego słowa:
(…) jakkolwiek naród nasz nisko upadł, jakkolwiek w grzechu brodzi, to przecie i w grzechu samym jest pewna granica, której nie śmiałby przestąpić. Pana swego opuścił, Rzeczypospolitej odstąpił, ale matki swej, Patronki i Królowej, czcić nie zaniechał. Szydzi z nas i pogardza nami nieprzyjaciel pytając, co nam z dawnych cnót pozostało. A ja odpowiem: wszystkie zginęły, jednak coś jeszcze pozostało, bo pozostała wiara i cześć dla Najświętszej Panny, na którym to fundamencie reszta odbudowaną być może2.
W Polsce podnosi się dziś wielki lament z powodu niczym nieuzasadnionych ataków medialnych na Kościół. Oraz z powodu manifestowania coraz większej wrogości państwa wobec Kościoła.
Czy rzeczywiście ataki te są tak niespodziewane? A gdzie było stanięcie murem przez biskupów w obronie jednego z nich, szkalowanego publicznie arcybiskupa Stanisława Wielgusa w styczniu 2007 roku? Kto targnie się na kapłana, na biskupa Kościoła świętego… Dlaczego wtedy w Polsce nagle zapomniano, jakie są konsekwencje? Zawsze…
Paul Claudel w swym Dzienniku (marzec 1928 r.) podaje wstrząsający przykład wiary — i płynącej z niej miłości do kapłanów — prostej kobiety:
Irlandzka chłopka natyka się na swojego proboszcza pijanego w sztok, w rynsztoku. Podnosi jego rękę i tą bezwładną kończyną kreśli na sobie znak błogosławieństwa kapłańskiego. Opowiedział mi to ojciec Nasse…
* * *
Wszystkie cytaty, z wyjątkiem rozwiniętych w tekście, za: Feliks Koneczny, Z dziejów Polski, Lublin 2002, rozdział „Teoria Grunwaldu”.
Dokończenie wkrótce.
Czytaj także: Ewa Polak-Pałkiewicz, „Tutaj śpi Jadwiga, Gwiazda Polski…”