Gdy Filister wypiera Inteligenta
– czyli podwójne samobójstwo autora Malowanego ptaka
Krytykanctwo zamiast krytycznej refleksji z pewnością może dostarczyć rozrywki “gnijącym odpadkom burżuazyjnej kultury”, jak mawiał Witkacy, ale jest zawsze tylko świadectwem intelektualnego bankructwa.
Istnieje w naszym kraju grupa ludzi, którzy są przekonani, że władza polityczna Prawa i Sprawiedliwości została Polakom dana po to, by przy każdej okazji wyśmiewać ją i burzyć zaufanie do niej zwykłych ludzi. To jest prawdziwy humbug. Jako społeczność ludzi wolnych powinniśmy umieć na to oszustwo odpowiedzieć.
Natrząsać się z pracy Komisji smoleńskiej, szydzić z odbudowy polskich sił zbrojnych, pokładać się ze śmiechu z programu pomocy rodzinom… W ustach tych ludzi wszystko, co czynią nowe władze Rzeczypospolitej jest z definicji niepoważne i skazane na porażkę. Środowisko dziennikarskie – zwłaszcza jego najbardziej znani przedstawiciele – nie jest w stanie zdać sobie sprawy ani z moralnych konsekwencji jątrzącego stosunku do obecnych władz, ani z własnej groteskowości, gdy wszystko, co dobrego dzieje się w Polsce próbuje obrócić w żart. Zachowuje się nie jak inteligencja, ale najgorszy gatunek mieszczan, filistrzy.
Ale odbieranie wiarygodności rządzącym, którzy zastąpili w 2015 ekipę PO, przez kłamliwe oskarżenia, publikowanie naciąganych sondaży i rozdzieranie szat nad rzekomym brakiem „skuteczności” polityków PiS ma swoją cenę rynkową i towarzyską, jest swoistą kartą wizytową, biletem wstępu na mieszczańskie do szpiku kości “salony”.
XIX – wieczna burżuazja także zajęta była bez reszty pielęgnowaniem swojego materialnego statusu i potrzebą błyszczenia. Toalety, powozy, konie, pałace – a potem samochody, konta, sztuczne szczęki (by móc pokazać jak najszerszy uśmiech triumfu), wreszcie implanty, kolejne jachty i posiadłości na wyspach, to był nie kończący się temat codziennych komentarzy w domach nowobogackich. Pokazywanie się, bycie popularnym – nawet za cenę kłamstwa, szyderstwa z tych, którzy zostali wyklęci przez arbitrów elegancji w ponowoczesnych aeropagach – jest dziś także rodzajem narkotyku, bez którego część ludzi mediów, a także artystów, nie potrafi żyć.
Artyści są nadal potrzebni, ludzie dobrze władający piórem są nadal potrzebni, zdolni mówcy są wciąż niezbędni – jak za czasów Stalina, Bieruta i Gomułki – by oskarżać i lżyć Polskę, która chce być niezależna od Rosji, i mieć coraz więcej do powiedzenia w Europie i świecie.
To musi się opłacać – zamawiającym i wykonawcom. Sfera dobrze uposażonych, wygodnych i zadowolonych z siebie mieszczan, którzy zastąpili w medialnych występach dawnych komunistów lub ich sprzymierzeńców, jest uznawana przez wielu luminarzy dziennikarskiego zawodu za wielki świat. Wrośli weń, nie chcą go utracić.
Cyprian Kamil Norwid ubolewał w jednym z listów nad marginalną rolą ludzi myślących w swoim narodzie. Ci, którzy posługują się refleksją i trzeźwą analizą, a przy tym są kompetentni, mają wiedzę i wykształcenie, są odważni, realistyczni, bezkompromisowi oraz nigdy nie działają na zasadzie instynktów grupowych czy niskich pobudek, zwykle eliminowani są z głównego nurtu życia umysłowego przez postaci i prądy modne, intelektualnie miałkie. Nie jest to sytuacja rzadka i dzisiaj. Norwid stwierdza: Ale cała Polska, poniżywszy zupełnie od tyla czasu całą Inteligencję swoją i wyłączywszy ją z wag społecznych i zamieniwszy na korepetytorów, pisarków, klientów, rezydentów – naturalnie że w najważniejszych pytaniach zupełnie jest nieoświecona i niewczesna… Kiedy cała Inteligencja są ludzie bez butów lub lokaje, nie może być odwagi cywilnej – i nie ma jej.
Norwid trafia w sedno diagnozą, która uprzytamnia podrzędną pozycję społeczną tych, którzy mają odwagę myśleć i wyciągać wnioski. I aktywnie zwalczać niskie pobudki, krętactwo, szalbierstwo intelektualne i zwyczajne tchórzostwo osobistości ustosunkowanych i modnych. Tym właśnie, przez ostatnie sto kilkadziesiąt lat, zajmowała się polska inteligencja, w tym ludzie pióra. Służba społeczna, troska o dobro wspólne, patriotyzm, demaskowanie zdrady, były najważniejszym składnikiem etosu inteligenckiego; traktowano je jako życiową misję. Choć kolejni okupanci pozbawiali ich majątków, skazywali często na skrajne ubóstwo, czuli się spadkobiercami kulturowymi polskiej szlachty i ziemian i dlatego nadal stanowili kulturową elitę. Dziś dawni panowie są błazeńsko naśladowani przez nowobogackich, nierzadko potomków tych, którzy grabili ziemian z majątków.
Złośliwości z wielu stron, także z prawej, jakie spotykają publicystów i komentatorów Gazety Polskiej (zwłaszcza wtedy, gdy piszą o osiągnięciach Komisji smoleńskiej) udowadniają, że zjawisko obserwowane przez Norwida jest trwalsze niż można sądzić.
Wyjechał i nigdy już nie wróci!
Juliusz Kaden-Bandrowski wspomina moment, gdy jego ojciec, szacowny krakowski lekarz, kierowany pragnieniem, by na co dzień przebywać w eleganckim świecie, w ciągu jednego dnia wyzwolił się – raz na zawsze – ze swoich obowiązków wobec chorych i przyjął posadę dyrektora teatru. Chciał błyszczeć, przeżywać razem z aktorami wielką galę – nie tylko od święta. Chciał żyć premierami, wiwatami. Gratulacje, kosze kwiatów, przyjęcia, toasty, okrzyki zachwytu – to był jego żywioł.
Żeby zerwać z dawnym życiem, doktor Bandrowski musiał uciec się do psychodramy. „Rano, po śniadaniu, kazał ojciec wyjść Tomaszowi [staremu służącemu] do sieni i zadzwonić w charakterze chorego. Musieliśmy być przy tym wszyscy w przedpokoju.
Cóż miał Tomasz robić? Zadzwonił i jak mu kazano, spytał w drzwiach:
– Czy zastałem pana konsyliarza?
Ojciec ukłonił mu się nisko i odpowiedział:
– Przepraszam pana dobrodzieja, ale pan doktór wyjechał i nigdy już nie wróci.
Wybuchnęliśmy śmiechem. Tomasz się zaczerwienił, ojciec dobył z pularesu papierek dwudziestokoronowy i wręczył go uniżenie pacjentowi:
– Służę panu dobrodziejowi i bardzo przepraszam za zawód. Pan będzie łaskaw powiedzieć chorym pana konsyliarza, że każdemu chętnie zapłaci, byleby ich już nigdy w życiu nie oglądać”.
Tomasz się nie śmiał, bo całą tę maskaradę, zabawę w odwracanie ról, uznawał za rzecz gorszącą. Był człowiekiem myślącym logicznie i traktował hierarchię jako fundament budowy świata.
Świat z zakłóconą hierarchią – zawód dyrektora teatru, miejsca rozrywki, stał w jego poczuciu hierarchii daleko niżej niż czcigodne zatrudnienie lekarza – był mu z natury obcy.
Stary kamerdyner wymówił służbę niedługo potem. W dniu, gdy jego pan, przejęty modnymi, w rozdyskutowanym Krakowie, ideami równości społecznej, posadził przy swoim stole w jadalni chłopską parę z podkrakowskiej wsi. Pojawiła się ona którejś niedzieli w całej paradzie malowniczego stroju, brzęcząc koralami, cekinami, potrząsając piórami przy kapeluszu, w doskonałych humorach, sypiąc rubasznymi dowcipami.
Tomasz miał tym ludziom usługiwać. Stary sługa uznał, że system hierarchiczny porządkujący świat według odwiecznych zasad został w tym domu bezpowrotnie zniszczony. Mimo miłości, jaka łączyła go z Bandrowskimi, musiał odejść. Dla tego prostego, lecz rozumnego człowieka ważne były nie uczucia, lecz myślenie i wypływający z myślenia porządek społeczny. Porządek, który odzwierciedla strukturę stworzenia.
Tysiące podłostek i miłostek własnych
Henryk Sienkiewicz zmuszony był w pewnym okresie swojego życia przyjąć posadę korepetytora, a nawet „pisarka” – czyli dziennikarza – żeby nie głodować. To ostatnie zajęcie wyjątkowo mu ciążyło, bo wiedział, że nawet najzdolniejszy dziennikarz nie jest w stanie utrzymać się dłużej niż jeden sezon w roli zabawnego czy niezmiernie oryginalnego komentatora. Nieliczni, wcześniej czy później, nie wypadają z roli „osobowości medialnej”. Zwłaszcza, gdy w głębi duszy czują bezsens uwikłania się w jej odgrywanie.
Gdy krótko po ślubie z Marią Szetkiewiczówną Sienkiewicz podjął pracę jako redaktor warszawskiego „Słowa”, skarżył się w liście do Stanisława Witkiewicza: Co za pies ze mnie że muszę tak harować, i to w rzeczach, których nie cierpię –– Prócz tego chodzi za mną tuman konkurencji, niechęci, złości, nienawiści, plotek, intryg, polemik… Każdy dziennikarz musi żyć w infamii. Tysiące małostek, podłostek, egoizmów, miłostek własnych, insynuacji tworzy atmosferę, która wzrokiem nie da się ocenić, ale która zaczadza z wolna.
A Kazimiera Iłłakowiczówna dodaje swoją kąśliwość (w liście do siostry Barbary), z życzliwości do adresatki płynącą: Czy nie pisujesz teraz nigdy? Czy nie napiszesz cudownych pamiętników? Dla siebie, nie dla publiczności. (…) ile cudownych, godnych zazdrości rzeczy widziałaś, jakich niezwykłych ludzi znałaś… Ten Twój wielki talent nawet, kto wie, czy się nie zmarnował… Czy to nie lepiej, niż wygłupiać się za taniutkie pieniądze w gazetach? (…)
Tomasz Sakiewicz zastanawia się w ostatnim komentarzu w Gazecie Polskiej, dlaczego dziennikarze – nie tylko mediów głównego nurtu, ale także tzw. niepisowskiej prawicy (podający się za narodowców) oraz prawicy tzw. „rozsądnej” nadal zwalczają jego tygodnik (choć wielu z nich przystąpiło w końcu do „sekty smoleńskiej”) i nie ustają w atakowaniu Antoniego Macierewicza. Zazdrość, konkurencja, agentura, wyrzuty sumienia?… Są w różnych miejscach, ale działają dość solidarnie. Być może prawda jest jeszcze mniej złożona. Przyczyną może być traktowanie jako głównego osiągnięcia życiowego swojego wysokiego statusu materialnego. A wraz z nim swojej popularności. Tu słabość ludzka przejawia się zawsze w całej krasie. “Luksusowy dziennikarz” – to określenie na pewno nie kojarzy się z obroną prawdy, tylko z pilnowaniem wygodnego fotela. Ustępujący komunizm, także „europejski”, doprowadził do „uburżuazyjnienia” przede wszystkim części ludzi wykształconych. Miejsce dawnej inteligencji – tej jej części, która nie dała się skomunizować – zajęła wąska elita finansowa, do której należą ludzie uprawiający zawody tradycyjnie inteligenckie: oprócz prominentów uczelni wyższych, nauki, części ludzi pióra i artystów, także ludzie najbardziej wpływowych mediów. Ludzie dyspozycyjni. Nie tylko politycy, finansiści, ale właśnie dziennikarze, grupa tak niegdyś usłużna wobec marksizmu, są koryfeuszami esprit bourgeois. Tak wygląda kulturowy spadek po wypalonym marksizmie. Ludzie rozsmakowani w dobrobycie nigdy nie opowiedzą się za czymś, co będzie zagrażało ich karierze i odbierze komfort życia, na który ciężko zapracowali swoim konformizmem.
“Wystarczy być”
Liberalny świat, w którym dobrze żyje się ludziom układnym i dyspozycyjnym, wzywa do nieustannej maskarady. Wiele anegdot pokazuje niebywale dziś rozpowszechnione pragnienie, przeradzające się często w rodzaj obsesji, połączone z zatraceniem wszelkiego krytycyzmu i odrealnieniem: być obecnym w mediach. Zasiadać w studio telewizyjnym. Oglądać swoją twarz na ekranie, czytać o sobie w gazetach. Jednym słowem: zaistnieć. Powtórnie się narodzić. Tym razem do życia „prawdziwego” – tam, gdzie publicznie wypowiadają twoje nazwisko.
W filmie Hala Ashby’ego Wystarczy być (1979) zawrotną karierę polityczną robi mężczyzna ograniczony umysłowo – prawdopodobnie z lekkim psychicznym defektem – który przez całe życie pracował jako ogrodnik u starszego, zamożnego pana, a całą wiedzę o świecie czerpał z telewizji (gra go Peter Sellers). Przypadek sprawia, że jako ofiara ulicznego wypadku trafia na salony medialno-polityczne. Z powodu swojego tradycyjnego stroju, ciemnego ubrania i białej koszuli oraz enigmatycznych wypowiedzi zostaje wzięty za kogoś innego niż jest. Jego majętni protektorzy, którzy nie znają jego prawdziwej tożsamości, robią z niego maskotkę mediów. Amerykańskie wcielenie Nikodema Dyzmy, nie potrafiące sklecić żadnego zdania, które zawierałoby początek i koniec, wzbudza jednak niebywałe zainteresowanie, wręcz entuzjazm grona klakierów towarzyszących wszystkim dobrze rokującym debiutantom oraz reporterów i sprawozdawców telewizyjnych na ich usługach. Protektorzy ogrodnika i cała waszyngtońska śmietanka medialno-towarzyska uznaje jego sposób bycia i wypowiadania się, typowy dla osób znajdujących się poza rzeczywistością, za szczyt towarzyskiego wyrafinowania.
Film to studium konformizmu i zarazem przenikliwy obraz skutków, jakie przynosi kokietowanie dowolnego środowiska głupotą. Środowiska wystarczająco zwartego i solidarnego, by jej nie demaskować (bo ważniejsze są korzyści, jakie z tego stanu rzeczy czerpią). Przylepione uśmieszki fanów ogrodnika – nikt z nich się nie wyłamie, nikt się za żadne skarby nie zdradzi, że rozpoznał mimowolnego oszusta! – zapowiadają rychło nadciągającą epokę królowania upozowanego kłamstwa w życiu publicznym. Enigmatyczne, w istocie czysto wariackie teorie głoszone z coraz większą swadą przez naszego bohatera – w miarę jak potęguje się zachwyt widzów spektaklu – na temat sensu życia, gospodarki, przyszłości świata etc., uznawane są za objawienie. Kariera ociężałego umysłowo ogrodnika – na sam szczyt – jest już prostą konsekwencją tej maskarady.
Wystarczy być jest dziełem już nieco zapomnianym, a szkoda, gdyż ogrodników brylujących na międzynarodowych salonach politycznych, w studiach telewizyjnych i radiowych, zasiadających w unijnych radach, a nawet kierujących nimi, mamy szczególny urodzaj. Dziś jesteśmy świadkami podobnej degeneracji umysłowej w świecie wielkich mediów (i wielkich pieniędzy związanych z nimi) wielu osób publicznych, które zaakceptowały bez mrugnięcia fałszywe reguły gry.
Film Asbhy`ego nakręcono według powieści Jerzego Kosińskiego pod tym samym tytułem. Urodzony w Polsce, osiadły w Ameryce pisarz pochodzenia żydowskiego jest także autorem pamiętnego Malowanego ptaka, książki, która ukazała się drukiem w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku (dziś ruszają z wielkim hałasem zdjęcia do filmu według niej). To jedna z pierwszych publikacji na Zachodzie pokazujących Polaków jako antysemitów, chamów, zwyrodnialców i okrutników. Osobników bliższych światu zwierząt niż ludzi. Niebywały rozgłos towarzyszący książce – wiele wydań i entuzjastyczne recenzje w prestiżowych czasopismach – otworzył epokę zniesławiania Polaków w Stanach Zjednoczonych i w Europie. Kosiński był przez dwie kadencje prezesem amerykańskiego Pen Clubu.
Autor bestselleru przeżył bezpiecznie całą wojnę jako dziecko dzięki polskiej rodzinie katolickiej, która ukrywała go z narażeniem własnego życia na podkarpackiej wsi. Dyskretnie pomagał chłopcu i rodzinie jego opiekunów proboszcz parafii, ks. Eugeniusz Okoń.
Czy Kosiński nie przedstawił w Wystarczy być swojej własnej, przetworzonej i osadzonej w odmiennych realiach historii? Historii mistyfikacji, jakiej dokonał – której natura zawsze jest taka sama, a konsekwencje sięgają o wiele dalej niż pierwotny zamysł i cała misterna aranżacja?
Minęło niedawno dwadzieścia pięć lat od dnia, gdy Jerzy Kosiński odebrał sobie życie.
Jedyny warunek godności człowieka
Godność człowieka jest dziś na ustach wszystkich. Są ludzie, którym nie pozwala ona zgiąć kolan w kościele. Inni niebywale się srożą i obrażają, gdy ktoś ich lekko choćby upomni; ich godność cierpi wtedy stanowczo zbyt mocno. Są dziennikarze i publicyści, którzy dostają histerii, gdy ktoś wytknie im kłamstwo lub cyniczny eufemizm. Jeszcze inni nie wezmą się za nic w świecie za posprzątanie po kimś czy usłużenie komuś i mają zawsze usta pełne gorzkich wymówek, że to jest poniżej ich godności. Są ludzie pióra i komentatorzy telewizyjni, dla których słowa: służba społeczna, praca na rzecz dobra wspólnego, patriotyzm, są jakimś głupim żartem, a nawet przemocą – nie pozwalają spokojnie cieszyć się uwielbieniem idoli i fetyszy konsumpcjonizmu.
Są matki, które zasłaniają się swoją godnością, by nie urodzić dziecka. Są żony, które nie chcą, z uwagi na swoją wyjątkową godność, być poddane mężom. Są mentorzy i nauczyciele, którzy w miejsce Boga wstawiają człowieka. Przekonują, że człowiek jest kimś tak wielkim, że Pan Bóg stworzył go „dla niego samego”. To on powinien być panem wszechświata.
Kosiński pokazał jak niezwykle łatwo – w świecie, który uprawia grę pozorów – obrastając w piórka pychy, karmiąc się własną próżnością i pochlebstwami innych, oraz prezentując całkowicie fałszywą wizję rzeczywistości, zyskać stanowiska, sukces, pieniądze, władzę, medialny rząd dusz. Dziś – jak zawsze. Ów świat czyni bowiem wszystko, byśmy wzięli złudzenia za rzeczywistość. Powierzchowne i błędne schematy, frazesy podkultury – za prawdę. (Sam Kosiński, uratowany w dzieciństwie przez polskich katolików, stał się w końcu tragiczną ofiarą swojego schlebiania kłamstwu światu, który katolikami, zwłaszcza zaś Polakami, pogardza).
Niejeden z filisterskich widzów po seansie Wystarczy być dojdzie do wniosku, że postawą, jaką warto zajmować w życiu, jaka zawsze się opłaca, jest prawienie komplementów i potakiwanie tym, których mają za silniejszych, nawet wbrew oczywistym faktom. Nawet wbrew ustaleniom rządowej Komisji badającej przyczyny katastrofy polskiego TU-154M, złożonej z wybitnych ludzi nauki. Także wbrew własnej biografii – skoro żyło się w Polsce i doświadczało się tu dobra od współrodaków. Wbrew całej historii Polski, której tak tragicznym rozdziałem był 10 kwietnia 2010 roku. Wystarczy być to antyteza opowiadania Andersena, w którym kilkuletni chłopiec wykrzyknął: „Król jest nagi!”. Dziś wielu uczestników życia publicznego, idąc w ślad za ogrodnikiem zasiadającym uroczyście przed mikrofonami, zapewnia gorąco: ależ skąd, król nie jest nagi. Król n i e m o ż e być nagi. Król jest wytwornie ubrany. Powiedzenie prawdy byłoby skandalem, zbrodnią i ośmieszeniem się.
Tak jest, gdy ludzie nie wierzą już, że wcześniej czy później prawda, której się wyrzekli i którą skazali, oskarży ich przed nimi samymi.
Źródła:
C.K. Norwid, List do Mariana Sokołowskiego z 6 lutego 1864
Juliusz Kaden-Bandrowski, Miasto mojej matki, Kraków 1957
Kazimiera Iłlakowiczowna, Listy do siostry Barbary Czerwijowskiej z lat 1946-1959, Poznań 2014
Twarz rozorana – przepastna rana nieba w ziemi
Kość ta przypomina… kogo ona przypomina
Naga – jak prawda
Drzewa drżą
I wschodzące liście
Gorzkich żalów przybywanie
W strunach krtani to płakanie
Płaczą niektóre niewiasty – płaczą niektórzy mężczyźni
Spluwają niektóre kobiety – plują niektórzy mężczyźni
Tylko dzieci dziwiąc się zachodom i wschodom KRZYŻA
Wsłuchują się w drżenie nadlatującego samolotu
(2014 r.)