Zwycięstwo narracji
„…nie wierzymy już, iż ludzie mają dusze. Są po prostu innymi zwierzętami i dlatego powinni być traktowani jako środek do realizacji naszych celów. Gdy uwierzysz, że obok ciała istnieje też dusza, zaczynasz nabierać wielkiego szacunku wobec osoby”. (abp Fulton John Sheen).
Co łączy ostatni rzymski Synod o Rodzinie i sprawę prof. Witolda Kieżuna? Pozornie nic. A tak naprawdę wiele. Łączy przede wszystkim brak miłosierdzia. Prawdziwego miłosierdzia. Brak szacunku do osoby, do człowieka. Ale nade wszystko – brak szacunku i miłości do Boga.
Miłosierdzie nigdy nie występuje bez sprawiedliwości.
Przedsoborowe katechizmy wśród przymiotów Boga na czwartym miejscu wymieniają sprawiedliwość, na ostatnim, szóstym miłosierdzie. A miłosierdzie, według tradycyjnej nauki Kościoła, nie jest bynajmniej lekceważeniem grzechu, nie przeczy surowości Sędziego.
Bóg jest miłosierny, bo chce, żeby się wszyscy ludzie zbawili, odkupił ich z niewoli szatana, każdemu daje środki potrzebne do zbawienia i >nie chce śmierci grzesznika, lecz aby się nawrócił i żył<” *).
Bóg jest Sędzią sprawiedliwym, który za zło karze, za dobro wynagradza…
Bóg jest sprawiedliwy, bo oddaje każdemu według jego zasług w tym, lub z pewnością w przyszłym życiu.
Są jeszcze ludzie, którzy pamiętają formuły katechizmu, nieobecne praktycznie w posoborowym wykładzie wiary. Wykreślane ze współcześnie wydawanych katechizmów, w których coraz bardziej zacierają się pozaziemskie cele religii.
Sprawiedliwość powinna polegać przede wszystkim na tym, że człowiek cały zwraca się ku Bogu, przypomina prof. Romano Amerio. Tymczasem forsowana dziś koncepcja sprawiedliwości zwraca człowieka ku drugiemu człowiekowi, moralność religijna zamienia się stopniowo w moralność humanitarną, zaś królestwo Boga jest zredukowane do królestwa człowieka.
Nic nie mówiące, górnolotne zapewnienia o trosce o rodzinę („pochylaniu się”, „wsłuchiwaniu”, „dowartościowaniu wizji”, „pogłębianiu obrazu”, „szukaniu lekarstwa na kryzys”, zachęcie i wezwaniu, „aby małżonkowie dostrzegli światło, które rozbłyska w samej miłości małżeńskiej…” ) oraz płaskie konstatacje psychologiczne zastąpiły na rzymskim synodzie odniesienie do konkretnych pojęć.
Pojęć najważniejszych z punktu widzenia wiary i chrześcijańskiego życia. Takich jak przykazania Boże, odpowiedzialność przed Bogiem, wiara Kościoła, duch pokuty, cnota, dobre uczynki, grzech, kara, sąd – które aż do soboru były podstawowymi tematami nauczania i duszpasterstwa Kościoła.
Owocem ostatniego soboru, zakończonego pięćdziesiąt lat temu, okazało się zupełne niemal pomijanie dobra Boga. Zaprzestano powoływać się na należną Bogu chwałę. Coraz częściej zapominano o konieczności przestrzegania przykazań Bożych i strzeżenia depozytu wiary. Zapomniano głosić, jakie są przymioty Boga; pominięto niemal zupełnie sprawiedliwość Boga, akcentując miłość. (O miłosierdziu bez granic, które zdaje się wyznawać obecny papież, wspomniał abp Stanisław Gądecki po powrocie z rzymskiego synodu).
Po soborze zatriumfował antropocentryzm, jednostronnie pojmowane dobro człowieka. W istocie dobro pozorne, skoro pomija lub nawet wyklucza konieczność odniesienia się do Boga. Drogą Kościoła miał stać się człowiek. Wybór ten oznaczał również coraz większy chaos i coraz więcej sprzeczności w wypowiedziach hierarchów.
Jeśli zarzuca się teologię i filozofię realistyczną, w miejsce prawdy o Trójcy Świętej muszą pojawić się opowieści o Bogu. Zamiast nauczania wygłaszane są opinie. Wkracza pojęciowy nieporządek i wielosłowie. Język poezji zastępuje język ścisłej terminologii teologii dogmatycznej i moralnej. Wierni przestają rozumieć, kim jest Bóg.
Imię Boga zaprzecza chaosowi i nieładowi. Patrząc na świat stworzony przez Boga nie sposób nie zauważyć, że Ten, Który Jest posiada ponadto imiona takie jak: ład, karność, miara, celowość i ścisłość.
W Rzymie podczas synodu pękła tama i rozlały się szeroko wody pobłażliwości dla grzechu. Pod zasłoną zaokrąglonych fraz oraz niezliczonych deklaracji duszpasterskiej troski o rodzinę, człowieka, dziecko usłyszeliśmy brutalne usprawiedliwienie dla grzechu. Głos, które namawia, byśmy uwierzyli, że grzech to nic. Nic takiego. Grzech nie istnieje.
Papież milczał. Tak podają wszystkie źródła. Nie zajmował stanowiska. Głosowania nad trzema punktami spornymi dokumentu podsumowującego obrady synodu, ujawniły, że szóste przykazanie zostało przez większość obecnych na synodzie hierarchów zignorowane.
W Warszawie z kolei rozległ się chór potępienia wobec człowieka, który miał odwagę zabrać publicznie głos w obronie dobrego imienia Polaków walczących w Powstaniu Warszawskim. Znaleziono jego pseudonim T.W. Zasugerowano publicznie, że współpracował, że może być donosicielem, a więc zdrajcą.
Zniesławiono dziewięćdziesięcioletniego człowieka, choć nie potrafiono udowodnić zarzucanych mu win – bez naciągań i nadinterpretacji – pod przyjętą jako założenie ideologiczną tezę. Teza ta brzmi: Nie mogą istnieć bohaterowie Powstania Warszawskiego. Nie mogą istnieć, bo powstanie było złem i głupotą. Nie mogą i nie istnieją.
Zlekceważone zostało przykazanie ósme: Nie mów fałszywego świadectwa.**)
Nowy proces pokazowy
„Współczesnego człowieka dręczą trzy rodzaje obaw: obawa przed śmiercią, obawa przed bezsensem życia i obawa przed tym, że zostanie nakryty” (abp. Fulton John Sheen).
Nasz strach niech się strachem odciska, to hasło ludzi przeprowadzających lustrację na modlę postkomunistyczną, czyli tę zastosowaną w przypadku prof. Kieżuna (wcześniej – abpa Wielgusa). Jest ona emanacją stylu, w jakim sprawuje się obecnie rządy. Taka lustracja jest tolerowana, a nawet, jak można się domyślać, popierana. Wybiórcza, bez dbałości o rzetelność w ustaleniu faktów, precyzję i hierarchię zarzutów. W perspektywie, jaką zarysował przebieg sprawy abp Wielgusa i prof. Kieżuna widać, że tego typu oskarżenia, z klucza politycznego, będą pojawiać się nadal. Teczki w tym wydaniu to faktyczne zwycięstwo narracji.
Gdy zapomina się o zasadzie tożsamości, gdy pozwala się ludziom uchodzącym za autorytety na autorskie podejście do historii konkretnego człowieka, pojawia się podobieństwo do procesów pokazowych. Wszystko było tam wykreowane dla potrzeb propagandowych i dla zastraszenia społeczeństwa. „Materiały kompromitujące” były laboratoryjnie spreparowane, stanowiły kompilację fałszywych zeznań.
Bogusław Nizieński, który jako Rzecznik Interesu Publicznego wprowadzał do procedur lustracyjnych kulturę godną Polaka – każdy mógł się odwołać, był wysłuchiwany, nie poniżany natychmiastowym werdyktem; traktowany po prostu jak człowiek – nie ma niestety następców. To co przeprowadzono wobec prof. Kieżuna stało się typową dziką lustracją w stylu charakterystycznym dla postpeerelowskich obyczajów.
Pismacy, zauważył Vittorio Messori, ulegają często pokusie dezinformacji, pragnąc uchodzić za ekspertów i podają bez zmrużenia oka swoje teorie jako udowodnioną prawdę. W tej mieszaninie ignorancji i domysłów pływa każdy, kto nonaszalancko podchodzi do drugiego człowieka, uważając, że skoro “wie już o nim wszystko” może go wykorzystać jako narzędzie. Dlatego tak łatwo dziś dziennikarzom żonglować wyrywkowymi faktami, oprawiając je we własne interpretacje. Według pożądanych politycznych czy ideologicznych tez.
Czynią oni założenie – tak jak robi to cały postkomunistyczny świat – że każdy człowiek żyje niemoralnie, każdy ma brudne sumienie. Tak jak to zawyrokował jeden z najbardziej postępowych autorytetów moralnych w postpeerelu: Wszyscy jesteśmy umoczeni po przejściu przez morze czerwone.
O sprawiedliwość w ocenie działalności publicznej prof. Kieżuna upomniała się Agnieszka Romaszewska: Ludzie mają różne zasługi, różny wiek, umiejętności, inteligencję, i nawet różną urodę. W związku z tym nigdy ich nie traktujemy tak naprawdę równo. My ich traktujemy w zależności od tego, kim są i w zależności od tego, jak się w danej sytuacji sytuują. Z mojego punktu widzenia osoba [prof. Kieżuna] zasługiwała na szczególnie staranne przyjrzenie się temu, kim był, co chciał zrobić, i jaka była jego wina. Zasługiwał, dlaczego? Dlatego, że właśnie zasługiwał. Słowo zasługa było tu zasadnicze. I społeczeństwo, które zapomina o tym, że istnieje coś takiego jak zasługa, to jest społeczeństwo, które dąży do równości Czerwonych Khmerów…
Powtórka z „Biesów”
Mimo woli nasuwają się sceny z „Biesów” Dostojewskiego. Tak podobne do wymierzania dziś siarczystego policzka osobom cieszącym się szacunkiem współrodaków – bohaterom, kapłanom – ludziom mocno posuniętym w latach, o których wiadomo, że nigdy nie odpowiedzą tą samą monetą… Nie są w stanie do tego stopnia nikim pogardzać. Nie potrafią zrzucić z barków „przyciężkiego złomu zasad”, jak nazywał dawną kulturę polskich ziemian Melchior Wańkowicz.
Prowokowanie przez rzucanie kłamstwa w oczy, z zimnym uśmieszkiem. Naigrawanie się z dobrych obyczajów, wyśmiewanie się z ludzi praktykujących życie chrześcijańskie, z wiernych małżeństw, z ludzi broniących się przed genderowską propagandą…
A do tego grymas w stylu Wierchowieńskiego i Stawrogina, zbolała twarz skrzywdzonego prowokatora, który nie znalazł w oczach widzów uznania dla swoich wybryków, płaczliwa skarga, że ci, którzy próbują obronić zasady, wiarę, kulturę, nic innego nie robią, tylko „atakują”, „prześladują wolność”. Godzą w tego, który chce przecież tylko robić to, co chce. Teatralnie zasłania głowę przed ciosami policyjnych pałek.
Rewolucjoniści nigdy nie próżnują, zawsze robią teatr.
Coś o podobnej genezie i wymowie, choć nieporównanie bardziej doniosłego w skutkach, zdarzyło się na rzymskim synodzie: Sądzenie, czym jest grzech cudzołóstwa i sodomii według siebie – nie według prawa Boskiego.
„Jeżeli Boga nie ma, wszystko wolno…”. Wierność przykazaniom przyrównana została do choroby, określana mianem „skrupulantyzmu”.
Paradoksalnie, tylko dzięki kolegializmowi i jego zasadom, a mianowicie uwzględnianiu przy głosowaniu kwalifikowanej większości, katolicy na całym świecie nie zostali dosłownie zmiażdżeni rewolucyjnym odkryciem przeważającej liczby ojców synodu: nie ma prawa Bożego, nie ma moralności. Nie istnieje Bóg Prawodawca. Papież nie rządzi. Papież słucha większości. To „większość” – o ile wykaże swoją siłę – ma rację.
Na zakończenie synodu Franciszek w swoim przemówieniu odniósł się do pokus – jak to określił – towarzyszących jego uczestnikom. Jako pierwszą wymienił pokusę nieprzyjaznej ostrości: „… to znaczy chęć zamknięcia się w obrębie tego, co napisane (litera) i nie danie się zaskoczyć Bogu, Bogu niespodzianek (duch); w obrębie prawa, pewności tego, co znamy a nie tego, czego powinniśmy się jeszcze nauczyć i osiągnąć. Od czasów Jezusa jest to pokusa osób gorliwych, skrupulatnych, opiekuńczych i tak zwanych dziś tradycjonalistów, również intelektualistów”. (cytat za KAI).
Litera w Kościele to prawo Boże. Wobec Kogo zatem pokusa ta jest nieprzyjazna?
A przecież parę dosłownie głosów sprzeciwiających się liberalnemu podejściu do ponownych związków i otwarciu się na homoseksualistów, przesądziło o tym, że synod nie przyjął dokumentów, które zaprzeczają nauce Kościoła…
Dyktatura demokracji
Większość nie dysponuje „aksjologiczną mocą sprawczą uczynienia czegoś dobrym lub złym”, przypominał rzecz oczywistą jeszcze niedawno dla wszystkich – dziś już, w dobie szaleństwa demokracji, mało rozumianą – wybitny filozof i teolog, prof. Romano Amerio.**)
Prawa, które ustanawia większość nie stają się przez ten fakt zasadami. Są „transpozycją zasad”, a zatem:
„Na pierwszym miejscu musi stać poszanowanie sprawiedliwości i uczciwości”. Od sprawiedliwości i uczciwości nie ma odwołania, obowiązują one także w zakresie nieregulowanym przez prawo, owszem: choćby i wbrew prawu stanowionemu. Już Cyceron głosił: >nie ma nic głupszego od uznawania za sprawiedliwe wszystkiego, co zostało uchwalone w instytucjach i w prawach narodu<…
W Kościele prawo jest jasne, jest nim Dziesięcioro Przykazań. I całe nieomylne Magisterium Kościoła. Nie ma usprawiedliwienia dla zaprzeczania prawdzie i zasadom moralnym, które objawił Bóg i wpisał w prawo nauralne. Usprawiedliwieniem nie jest posłuszeństwo autorytetowi. Żadna władza nie może żądać posłuszeństwa kosztem popełnienia grzechu.
Sytuacja, z jaką mamy dziś do czynienia, rzuca nowe światło na nieposłuszeństwo abp Marcela Levebvre, założyciela Bractwa Św. Piusa X. W poczuciu osobistej odpowiedzialności przed Bogiem za wierność Chrystusowi, jako biskup Kościoła katolickiego nie mógł przyjąć posoborowego odejścia hierarchii od niezmiennej nauki Kościoła. Tak samo postąpił brazylijski biskup Antonio de Castro Mayer. Identycznie ocenił sobór kardynał Alfredo Ottaviani, sekretarz Kongregacji Świętego Oficjum (1959-1966), podprefekt Świętej Kongregacji Nauki Wiary (1966-68), czy kard. Antonio Bacci. Podobną ocenę sformułował abp Giacomo Biffi. I wielu innych hierarchów.
Abp Lefebvre został tradycjonalistą – to określenie można było usłyszeć ponownie w przemówieniu wygłoszonym na zakończenie Synodu o Rodzinie – suspendowano go z dekretu Pawła VI, a następnie, w 1989 roku – na skutek decyzji Jana Pawła II, został ekskomunikowany. Ekskomunikę cofnął w 2009 roku Benedykt XVI – który dziś nie jest już proszony nawet o wyrażenie swego zdania w kwestii poprawności teologicznego ujęcia dyskutowanych na synodzie zagadnień.
Dla wszystkich jest oczywiste, że choć w ostatecznym dokumencie synodu nie uwzględniono wersji budzącej spory wśród biskupów, to ma ona szansę przejść, gdy synod ponownie się zbierze – przy zagwarantowanych naciskach ze strony wszystkich zjednoczonych sił postępu. A zatem zmiana katolickiej doktryny będzie tylko kwestią czasu.
W życie katolickich rodzin został wprowadzony zamęt, a przecież to dopiero przedsmak tego, co najprawdopodobniej wkrótce nastąpi.
Biskupi prezentujący mentalność Nowej Lewicy nie wystrzelili nagle z Kosmosu. Pluralizm opinii, jak to się w nowomowie elegancko określa, istniał już od soboru. Miała wtedy miejsce sytuacja analogiczna do dzisiejszej – konflikt między dwoma stanowiskami wobec doktryny Kościoła. Tuż po zakończeniu soboru, w 1968 roku kardynał Heenan, arcybiskup Westminsteru przestrzegał w „L`Osservatoro Romano”: „Magisterium zachowało się już tylko u Papieża. Nie jest praktykowane przez biskupów. Szalenie trudno jest dziś doprowadzić do tego, by jakiś błąd doktrynalny został potępiony przez hierarchię”.***)
To samo zjawisko zasygnalizował trzy lata wcześniej, podczas soboru, kard. Alfrink, arcybiskup Utrechtu, tyle tylko, że okazał się być jego entuzjastą: „Sobór rozruszał umysły. Trudno wskazać choćby jedną kwestię doktrynalną, która nie byłaby tam dyskutowana”. A kard. Suenens w Paryżu w 1966 roku dorzucił: „Moralność, to przede wszystkim życie i jego dynamika […]; jest ona zatem poddana wewnętrznemu wzrastaniu, co rzecz jasna wyklucza stanie w miejscu”.****)
Autorytet, ten kto myśli za nas
„Nasz współczesny świat musi przełknąć niezbyt słodką pigułkę uświadomiwszy sobie, że fałszywi prorocy ubiegłego stulecia zapowiadający ewolucję człowieka w boga i nieunikniony postęp ludzkości aż do momentu, w którym nie będzie wojny, choroby lub śmierci, byli w błędzie i że żyjemy w stuleciu wojny. Ludzkość musi przyznać we własnym interesie, że w człowieku istnieją złe skłonności i że jeśli te skłonności nie są kontrolowane przez moralność i łaskę, wówczas będą się one rozprzestrzeniać z niesłychaną szybkością” (Abp Fulton J. Sheen, “Way to Inner Peace”).
Wydaje się, że refleksja ta nadciąga nieuchronnie po synodzie, który zaaplikował katolikom potężną porcję mitów: że grzech i płynące z niego zło jest tylko skutkiem naszej bujnej wyobraźni, nadwrażliwości, przeczulenia oraz kompleksów, jak chciał Freud. I wydarzy się to pomimo obróbki sumień, której podejmują się jak zawsze z gorliwością dziennikarze i publicyści.
”[Współczesny człowiek] – zamiast wpływać [na innych] – woli, aby to na niego wpływano, jest podatny na propagandę, ulega blichtrowi reklamy i zazwyczaj ma swojego ulubionego dziennikarza, który za niego myśli”, konstatował abp. Fulton J. Sheen (“Way to Happiness”).
Na sytuację osoby oskarżonej przez tych, którzy penetrowali jego „teczkę”, wpływa atmosfera, jaką roztaczają „wtajemniczeni”. Ci, którzy mają otwarte łamy czasopism i studia telewizyjne. Potrafią zdyskontować tę swoją specjalną pozycję. Funkcjonują w społeczeństwie jako instytucje zaufania publicznego, niekwestionowane autorytety. Autorzy głośnych publikacji, ulubieńcy publiczności… (Przypomnijmy pewnego dziennikarza codziennie obecnego w głównym wydaniu wiadomości TVP w czasie, gdy ogłaszano, że abp Wielgus jest agentem. Był wykreowany na najbardziej wiarygodnego eksperta, autorytet; jego słowa, lejące się w litanii potępienia, jego pozycja katolickiego publicysty, stawała się siłą rzeczy głównym argumentem oskarżycieli).
„…autorytet opiera się na szacunku i miłości i dlatego ma charakter moralny”, mówił abp F. J. Sheen. „Autorytarność oparta jest na sile i dlatego ma charakter fizyczny”.
Tych, którzy mają dostęp do teczek i opowiadają, bez odwołania się do sprawiedliwości i miłości bliźniego, jaka jest ich zawartość, tworząc swoją prywatną narrację, oraz tych, którzy głosowali na synodzie w sprawie zniesienia moralności małżeńskiej, bez odwołania się do autorytetu Boga, miłości do Boga, posłuszeństwa Bogu – a zatem i bez miłości do człowieka – łączy ich autorytarna pozycja. Nie są prawdziwymi autorytetami – bo do tego potrzebna jest miłość prawdy i szacunek dla niej – ale mają władzę. Wydają więc orzeczenia i wyroki.
W niechlujnie przeprowadzonej lustracji chodzi nie tylko o to, by moralnie polegli ludzie, którzy przeszkadzają, ale także, byśmy raz jeszcze ulegli szantażowi tych, którzy dziś otwierają i przeszukują teczki. Byśmy kierowali się emocjami, nie myśleniem. By generalnie odrzucona została zasada sprawiedliwości… Walka toczy się o to, byśmy, jako katolicy, przyjęli fałszywe kryteria. Byśmy za wiarygodną uznali „lustrację dziennikarzy”. I zaakceptowali te same zakłamane reguły w swoim życiu chrześcijańskim.
„Kto jest bez winy, niech rzuci kamień!”, powiedział Jezus.
„Ani jedna kreska, ani jedna jota nie zmieni się w Prawie”, to słowa Zbawiciela.
Redaktor czasopisma, które zaatakowało prof. Kieżuna, insynuując, że jest “agentem” opublikował niedawno nową książkę.
Jej tytuł brzmi: „Czy Jezus jest Bogiem?”
Organy niezgody
W epoce przedsoborowej główny układ odniesienia dla opinii publicznej zajmującej się sprawami Kościoła i życia religijnego, moralnego stanowiły prawdy moralne i religijne. R. Amerio określa je jako swoiste centrum wokół którego opinia publiczna – podlegająca pewnej „zmienności cyklów” poruszała się niczym po orbicie. Od soboru środki masowego przekazu nie ograniczają się bynajmniej do przekazywania tej opinii, „bowiem niektóre opinie nadmiernie eksponują, inne zniekształcają, inne niesłusznie imputują, a jeszcze inne sztucznie kreują. To, co kiedyś należało do sofistyki (osłabienie mocnej tezy, wzmacnianie słabej), stało się sztuką, w której celują nowoczesne media…” Amerio podkreśla fatalne konsekwencje nadania po ostatnim soborze wszystkim ciałom uczestniczącym w życiu Kościoła charakteru prawnie zdefiniowanych bytów, jakimi są Synody diecezjalne i krajowe, Rady duszpasterskie, prezbiterialne itp.
Jak można być jednocześnie organem doradczym i przedstawicielskim? Nie sposób zarazem szczycić się swoimi kompetencjami i reprezentować możliwie szeroki przekrój opinii, jakie dane przedstawicielstwo zbiera i przedstawia. Ponadto, gdy synod – czy rada duszpasterska – formułują jakieś stanowisko, to jako reprezentacja równych opinii nie powinna go zmieniać, nawet mimo wyraźnej różnicy zdań z papieżem i Kolegium Biskupów. Proces wewnętrznej kontestacji zostaje uruchomiony instytucjonalnie. „Prowadzi to do sytuacji”, konstatuje Amerio, „w której owe kościelne ciała, powołane do tego, aby uczestniczyć w funkcjonowaniu Kościoła, stają się de facto organami niezgody, ciałami dysydenckimi, znakiem niezależności ludu Bożego od swoich pasterzy – w tym od Najwyższego Pasterza”.
Ile to razy – jeszcze za pontyfikatu Jana Pawła II – słyszeliśmy zapewnienia, że „Papież tak by chciał, ale biskupi niemieccy nie pozwalają…”
Skutki działalności synodów krajowych w krajach takich jak Niemcy czy Szwajcaria nie przynoszą chluby posoborowym przemianom. Amerio podkreśla zasadniczą sprzeczność, jaka istnieje „między ideą demokratyzacji Kościoła a jego Boską konstytucją”. Istotna bowiem różnica pomiędzy Kościołem a społeczeństwami świeckimi polega na tym, że społeczeństwo jest „pierwotnie suwerenne: stanowi źródło władzy sądowniczej i innych władz”, natomiast Kościół „jest w całości dziełem Chrystusa, który ten Kościół założył”. Nie ukonstytuował się sam i nie wyznaczył sobie zwierzchności. Między Kościołem a dowolną inną społecznością nie ma analogii, w Kościele „zwierzchność jest zawsze na pierwszym miejscu”, zawsze przed wspólnotą. Bowiem Głowa Kościoła istniała zanim zaistniały członki. To nie Lud Boży powołuje swoje organy, korzystając z zasad demokracji, lecz powołuje je zwierzchność, wszystkie zaś „członki są sługami Chrystusa i podlegają Bożym nakazom”.
„Papież jest zasadą i fundamentem jedności Kościoła; trwając w jedności z nim poszczególni biskupi trwają również w łączności między sobą…”
Dopiero, gdy to sobie uświadomimy, zrozumiemy, co wydarzyło się na synodzie.
Jak osiągnąć w tym chaosie spokój duszy?
Polakom na szczęście nie jest wszystko jedno. Świadczą o tym przytomne komentarze na temat synodu. A także – toutes proportions gardées – zdecydowana obrona prof. Kieżuna przez rzetelnych polskich historyków i uczciwych publicystów.
Co zatem łączy te dwie sprawy: prof. Kieżuna i zamkniętego dziesięć dni temu synodu?
Obie potwierdzają, iż nie można bezkarnie wyeliminować z życia ludzkiego cnót, które odzwierciedlają przymioty Boga: miłość nie istnieje bez sprawiedliwości, sprawiedliwość bez miłości, jak uczy Kościół. Miłosierdzie bez granic jest poglądem, który Kościół zawsze zwalczał. Liberalizm – poważnym błędem, który w Kościele – aż do soboru – traktowany był jako grzech.
Czasy ostateczne, jak to potwierdza wielu świętych Kościoła, ma charakteryzować utrata zdolności kochania bliźniego. Oziębnie miłość serc wielu... Ludzie nie będą potrafili zachować się po ludzku. Wpadną w sidła skrajności. Będą albo bez miary potępiać, albo wszystko rozgrzeszać, z infantylnym uśmieszkiem, stylizując się na hippisowskie: „Róbmy miłość, zamiast wojnę”.
Będzie to związane z osłabieniem wiary oraz z zakwestionowaniem absolutnej wartości prawa naturalnego i podmywaniem ontologicznego fundamentu prawa moralnego przez modernistyczne teorie. W ten sposób, jak podsumowuje Romano Amerio, coraz silniej będzie dochodzić do głosu tendencja do zastępowania niezawodnych definicji ustalonych przez Kościół radosną twórczością poetycko-filozoficzną…
Oddzielanie miłości od sprawiedliwości jest postawą zrodzoną z błędu. Wnosi w życie społeczne zamęt, fałsz i obłudę.
Ład, karność, miara, celowość i ścisłość – imiona Boga, próbuje się zamienić na mgławicę ludzkich wyobrażeń o Bogu i chaotycznych ludzkich uczuć.*****) Niezmienność i stałość na zmienność, płynność i chwiejność. Dziesięcioro Przykazań na etykę sytuacyjną, a w końcu – brak jakiejkolwiek etyki. Miłość Boga do człowieka, która ma swoje granice, ustalone przez Odwieczną Mądrość, na infantylną i fałszywą miłość bez granic.
*) Kard. Piotr Gaspari, Katechizm katolicki, Te Deum
**) Spotkana parę dni temu na ulicy koleżanka ze studiów, osoba znana z mediów i wpływowa, oczywiście o przekonaniach prawicowych, powiedziała mi, że „absolutnie wierzy” w winę prof. Kieżuna. Przecież wiadomo, jak bogato mieszkał, sama widziałam!, wykrzykiwała, nie zważając na przygodnych słuchaczy. Publikował w „Iskrach” i „Polityce”!… Za chwilę ugryzła się w język. Chyba usłyszała, co mówiła: bo wyglądało to tak jakby mówiła o sobie.
***) Wszystkie cytaty Romano Amerio za: Iota unum, Komorów 2002
****) Tamże
*****) Tamże
******) por. bp Tihamér Tóth, Dzieła zebrane: Dekalog, Te Deum