Ekranomania albo niewidzialny świat

Posted on 7 grudnia 2020 by Ewa Polak-Pałkiewicz in Porządkowanie pojęć

Co jest złego w ekranie? Tym malutkim jak wieczko puderniczki, mieszczącym się bez trudu w kieszeni płaszcza i w damskiej torebce, i w tym dużym, który wypełnia całą ścianę, cienkim jak tafla lodu. Czy ekran nie jest po prostu naszym podręcznym doradcą i przewodnikiem w labiryncie wydarzeń, z którego przecież trzeba się jakoś wyplątać? Znaleźć wyjście. Kto jednak jest prawdziwym szefem tych przewodników? Kto jest wodzirejem, który wyznacza kierunek szlaków?

Przywiązanie do ekranów, tych domowych i tych torebkowych, to tak naprawdę przyzwyczajenie, które pomaga opanować potęgujący się w myślach strach i chaos. Otwierasz je i – już jesteś w domu. Jakie to piękne w swojej prostocie. Nieład ustępuje, pod twoje dyktando posłuszne pracowite guziczki pozwalają zobaczyć to, co chcesz. Już wiesz. Jesteś u siebie, w swoich pieleszach. Możesz spokojnie zatrzasnąć drzwi. Bezpieczny w obliczalnym świecie. Bestia została poskromiona, to co przed chwilą postrzegałeś jako nieznośny chaos, dotkliwą kakofonię raniącą twoje zmysły, legło cicho u twoich stóp jak pokorne zwierzę. I patrzy ci w oczy z oddaniem.

Czyż to nie paradoks, że Jan Christian Andersen prawie dwieście lat temu w bajce „Świniopas” opisał to zjawisko? Księżniczka była nieznośna i kapryśna, dokąd nie dostała swojego garnka, do którego mogła zaglądać, by dowiedzieć się, co gotują jej sąsiedzi. Była naprawdę szczęśliwa, gdy miała przy boku swojego staroświeckiego poczciwego “facebooka”.  Zaspokajacza ciekawości (a może Wyzwalacza praktycznego wścibstwa?). Zawsze do usług, stale pod ręką.

Ale o co chodzi? Czyż ludzie nie mają zawsze tych samych potrzeb? Czyż nie są to rzeczy całkiem naturalne? Czy nie mają prawa po prostu wiedzieć…

Wątpliwości niech rozjaśnią słowa poety (piszącego prozą), G. K. Chestertona. Chesterton mówi o swoim dzieciństwie: „Jestem bowiem pewien tego jednego psychologicznego faktu, że w czasach, kiedy znajdowałem się pod największym wpływem kobiety, płonąłem równocześnie największą żądzą przygód. Właśnie dlatego, że mrówki gryzły tak, jak powiedziała moja matka, a w zimie (jak zapowiedziała) padał śnieg, cały świat był dla mnie krainą czarów, w której wszystkie marzenia się spełniają. Moje życie przypominało dawne dzieje Hebrajczyków, kiedy to sprawdzała się jedna przepowiednia po drugiej. Jako dziecko wychodziłem do ogrodu, który był dla mnie miejscem przerażającym właśnie dlatego, że miałem klucz do jego tajemnicy: gdybym go nie posiadał, świat nie byłby przerażający, ale całkiem swojski. Dzikie ostępy pozbawione znaczenia nie są nawet imponujące. Ogród dzieciństwa był fascynujący właśnie dlatego, że wszystko w nim miało swoje ustalone znaczenie, które można było po kolei odkrywać. Krok za krokiem odkrywałem przeznaczenie brzydkiej rzeczy nazywanej grabiami, albo z jakiegoś mglistego przypuszczenia wysnuwałem wniosek, dlaczego moi rodzice trzymają kota.

 

 

A zatem, odkąd uznałem chrześcijaństwo za swoją matkę, a nie jedynie za przypadkowy zbiór przykładów, Europa i świat stały się dla mnie powtórzeniem ogrodu, w którym wpatrywałem się kiedyś w symboliczne kształty grabi i kota; znów zacząłem patrzeć na wszystko z dawną dziecinną ignorancją i oczekiwaniem. Jakaś doktryna albo jakiś rytuał mogły mi się wydawać równie brzydkie jak grabie. Przekonałem się jednak na własne oczy, że te brzydkie rzeczy mają wpływ na istnienie trawy i kwiatów. Duchowny mógł z pozoru wyglądać tak samo bezużytecznie jak kot, ale był także fascynujący, gdyż jego istnienie musiał być czymś uzasadnione (…).”

Chesterton odkrył jako dziecko celowość istnienia. Jako dorosły, wierzący katolik pogłębił to przeświadczenie, wzbogacił o naukę Kościoła. Dzięki poznaniu prawdy o celu swojego życia i celu świata nie upadał, nie załamywał się, nie gorzkniał, nie surowiał. Nie poszukiwał przygodnych atrakcji, by zabić nudę czy przerażenie. Nie uznawał, że żyje w rzeczywistości pozbawionej ładu i celowości, w której jest jedynie przypadkowym pyłkiem. Nie poszukiwał tego, co w jego czasach było odpowiednikiem ekranu i klawiszy, by dowiedzieć się czegoś ważnego o świecie (dziś mówimy: „o rzeczywistości społecznej”) i o sobie (a brak pewności, kim jestem, przeraża). Nie musiał zaglądać do garnków swoich znajomych, by zaspokoić głód wiedzy.

Porzucona dla smartfona. Zdradzony z laptopem

„Mamy dziś potężną armię narcyzów, ludzi zakochanych w samych sobie”, przestrzega jeden z najbardziej znanych w Polsce rekolekcjonistów. To zakochanie w sobie ilustrują obrazy setek milionów ludzi, którzy spędzają najlepsze godziny dnia zapatrzeni w lustro ekranu. Szukają tam tak naprawdę swojego odbicia. Szukają siebie. Moje pragnienia są ważne. Moje zachcianki, moje potrzeby. Moje, moje, moje… Ja, ja, ja… Ten ktoś obok mnie niesie za dużo problemów. Nie obchodzą mnie te problemy. Jestem za wrażliwy, za kulturalny, mam wyższe potrzeby. Jestem sam w moim świecie najszczęśliwszy.

Czy nie tak tworzy się i potęguje każdego dnia samotność we dwoje? Nawet narzeczeni, nawet młodzi małżonkowie tracą chęć do rozmowy, bo mogą w każdej chwili porozmawiać ze swoim ekranem. Ten jest zawsze z nich zadowolony, zawsze wdzięczny. Zawsze wymuskany i do usług. Halo, kochanie! Dziś na śniadanie znów zrobiłem ci przegląd gorących wiadomości i prognozę pogody… Ale przecież świat odbity w lustrze, odbity w ekranie nie jest światem prawdziwym. Jak wielu dało się nabrać ufając, że oto spoglądają w oczy prawdziwemu światu, że tu właśnie zdobywają i dotykają prawdy. I daliby się pokrajać na kawałki za to przeświadczenie: tak, poza ekranem – moim ekranem, moim skarbem – nie ma  n i c, są tylko jakieś cuchnące odpady, jakieś resztki bez znaczenia.

Pytanie Chestertona brzmiało: gdzie jest klucz do tajemnicy? Współcześni twórcy – i ci od wynalazków, ci od nowych technologii, od nauki, także od publicystyki i literatury – socjologowie, filozofowie, którzy za przedmiot ambicji mają chęć „objaśniania świata” – obracają się wkoło i pytają zdziwieni: „Jest tu gdzieś jakaś tajemnica? Eee, to tylko złudzenie, przetrenowanie umysłu, za dużo dziś pracowałem”. Dlatego siadają nagle – tak jak „siadają” nieuchronnie ich utwory i wynalazki – i rozkoszują się zmysłowymi wrażeniami, próbują udoskonalać materię, zamiast otwierać drzwi, jedne po drugich, wiodące do sedna, do jądra tajemnicy… Nie chcą dostać (przypadkowo) po głowie grabiami, nie chcą doświadczyć pazurków kota, ani przejmującego chłodu poranka, i zapytać o ich przyczynę. Nie są wędrowcami, odkrywcami. Nie chcą ryzykować, tonąć w śniegu, zaspach, upadać na kolana, konać ze zmęczenia… Są hedonistami, beztroskimi pożeraczami tego, co im się podsuwa pod nos, gdy wygodnie siedzą. Tego, co objawia wspaniałomyślny ekran. Dużego lub małego formatu, przynależny do urządzenia, które coraz częściej traktowane jest jak ktoś najbliższy, członek rodziny, wypróbowany przyjaciel, serdeczny druh. I właśnie, gdy czas jest najdogodniejszy, zadowalają się oglądaniem lustrzanego odbicia – także czyjejś woli i czyjegoś geniuszu, by zainteresować go właśnie tym.

 

 

Oczywiście, na ekranie pojawiają się rzeczy dotyczące wiary. Wysilamy wzrok, tłumimy mącącą się myśl, by im się przypatrzeć, by się w nie wsłuchać. Odkrywamy fragmenty, niczym pradawne wykopaliska, które nie chcą złożyć się w całość. Bo z reguły jesteśmy przywaleni stosem zbędnych informacji, niby górą śmieci, i niewiele możemy wchłonąć.

G. K. Chesterton wyjawia przyczyny swojego zachłyśnięcia się światem, w którym to stanie chciał pozostać na zawsze, codziennie ryzykując i codziennie wykonując niebezpieczne akrobacje. Przyczyny, „dla których zdecydowałem się przyjąć całą religię, zamiast przyjmować jedynie wynikające z niej fragmenty, świeckie prawdy. Przyjąłem ją, ponieważ nie tylko mówiła prawdę na ten, czy inny temat, ale w całości okazywała się prawdziwa. Wszystkie inne filozofie stwierdzają to, co od razu wydaje się rzeczywiste, natomiast ta jedna stale powtarza rzeczy, które nie wydają się rzeczywiste, a jednak takie są. Jest to jedyna religia, która przekonuje nawet wtedy, gdy nie jest atrakcyjna; w końcu zawsze okazuje się, że miała rację, zupełnie jak mój ojciec w ogrodzie. (…) Ortodoksja każe nam stale uskakiwać przed otwierającą się nagle przepaścią piekieł. Dopiero potem uświadamiały sobie, że skoki te wpłynęły bardzo korzystnie na nasze zdrowie”.

Oczywiście, wiem, że krytykując intensywne obcowanie z ekranem dobrowolnie zamykam się w kręgu nudziarzy, ludzi bez poczucia humoru, tanich dydaktyków, słowem mastodontów, którzy nie uważają, że wszystko jest dla ludzi, a każdy nowy wynalazek tylko nieuchronnie przybliża nas (ludzkość całą) do wielkiego spełnienia. Do odzyskania na powrót raju.

Wróćmy do Jana Christiana Andersena, który w bajce o księżniczce i świniopasie (przebranym księciu) przedstawił naszą dzisiejszą sytuację osaczenia przez rozliczne ekrany udające najlepszych przyjaciół.

Piękny i mądry, lecz ubogi książę zakochał się w księżniczce, która mogła mieć wszystko, co chciała, bo jej ojciec – cesarz bardzo ją kochał, a tymczasem miała nieprzeparte ciągoty ku tandetnym błyskotkom. Książę, by pokazać jej prawdziwe piękno, przesłał w podarunku swoje najcenniejsze skarby: żywego słowika, który śpiewał najpiękniej na świecie i różę, która zakwitała raz na sto lat i pachniała tak jak nie pachnie żadna róża. Ale księżniczka odrzuciła te dary; wolała mieć sztucznego słowika zamiast prawdziwego i różę zrobioną z drewna i pomalowaną. Zakochała się też w garnku z dzwoneczkami, rodzaju katarynki, która wygrywała przecudną, jej zdaniem, przyśpiewkę: „O, mój miły Augustynie, wszystko minie, minie, minie…”, w garnku, który wyprodukował przebrany za świniopasa książę. Wolała też tysiąc razy plotki z sąsiedztwa, a zwłaszcza wiedzę o tym, co gotują mieszkańcy miasta, jej sąsiedzi, niż prawdziwe uczucie.

 

Władysław Czachórski – Szkatułka

 

„Cóż to była za radość! Przez cały wieczór i przez cały dzień musiało się gotować w garnku; nie było w całym mieście ani jednej kuchni, o której nie wiedziano by, co się w niej gotuje, począwszy od kuchni marszałka dworu, a skończywszy na szewcu. Damy dworu tańczyły i klaskały w ręce.
– Wiemy, kto będzie jadł słodką zupę i pączki. Wiemy, kto będzie miał kaszę i pieczeń. Jakie to ciekawe!
– Niezmiernie ciekawe! – powiedziała ochmistrzyni dworu.
– Nie gadajcie za dużo, zapominacie, że jestem córką cesarza!
– Rozumie się! – powiedziały wszystkie”.

Książę miał najwyraźniej nadzieję, że te wszystkie głupstwa znudzą się wreszcie pięknej księżniczce, zobaczy całą ich tandetę i rzuci je.

„Świniopas (…) nie tracił czasu i coraz to robił coś innego; teraz zmajstrował grzechotkę, która przy potrząsaniu grała najpiękniejsze walce, polki, oberki, jakie wymyślono od początku świata.
– To jest superbe! – powiedziała księżniczka idąc koło chlewów. – Nigdy jeszcze nie słyszałam piękniejszej kompozycji! Słuchaj no, idź do niego i spytaj ile ten instrument kosztuje; o pocałunkach nie ma mowy!
– Chce sto całusów księżniczki! – powiedziała dama dworu wróciwszy od świniopasa.
– Oszalał chyba! – powiedziała księżniczka i odeszła; ale kiedy uszła mały kawałek, zatrzymała się. – Trzeba popierać sztukę! – powiedziała. – Jestem córką cesarza! Powiedz mu, że dostanie jak wczoraj dziesięć pocałunków, a resztę od dam dworu!

(…) – Cóż to może być za zbiegowisko tam obok chlewów? – powiedział cesarz, który się zjawił na balkonie; przetarł oczy i nałożył okulary.  – To jakaś sprawka dam dworu; muszę zejść na dół! – Wsunął głębiej pantofle, bo były bardzo przydeptane. Jakże się spieszył!
Zszedł na podwórze i skradał się po cichu, a damy dworu były tak zajęte liczeniem pocałunków i pilnowaniem, aby wszystko odbyło się uczciwie i aby świniopas nie dostał ich ani za dużo, ani za mało, że nie zauważyły go wcale. Cesarz wspiął się na palcach. (…)”.

 

Jose Benlliure – Ogród

 

Cała cywilizacja technologiczna zmówiła się, by ukazywać nam nierealną wizję życia jako pasmo atrakcji. Temu służy między innymi kaskada ekranów, coraz doskonalszych. Power ich zasilaczy i rozruszników musi olśniewać i budzić respekt. Kaskada wciąż świeżych nowin połączona z silnymi podnietami dla zmysłów, tak, by wyrwać nas za każdym razem z odrętwienia, w jakie nieuchronnie wprowadza życie w gąszczu technologicznej cywilizacji. Radość z ich konsumowania jest jednak wątła i złudna, przemija szybciej niż chcieliby autorzy tych wynalazków, gdyż myli się dwie rzeczy: radości nadziei, która krzepi duszę człowieka podczas jego ziemskiego epizodu, z tym, co czeka człowieka na końcu jego drogi, gdy przebędzie ją w przyciężkiej i niewygodnej zbroi, nie bojąc się walk i niewygód. Gdy to pomylenie nastąpi każda pojawiająca się przeszkoda, jaką trzeba pokonać, zaczyna być traktowana jako problem, kryzys, niezasłużona kara, a nie okazja do podjęcia wysiłku i zmierzenia się z duchowym wyzwaniem. Staje się czymś nie do przyjęcia, staje się niesprawiedliwością. (Pisze o tym trafnie Romano Amerio w Iota unum). Człowiek zaś przypomina trzcinę wystawioną na podmuchy tajfunu; nie potrafi odzyskać równowagi. Dla niepoznaki uśmiecha się i robi makijaż.

“Musimy więc zapytać: co powinna zrobić marnotrawna cywilizacja, aby powrócić do stanu trwałej równowagi?  Otóż musi zrobić to samo, co zrobił marnotrawny syn, a mianowicie zastanowić się  nad sobą, czyli uznać słuszność prostej, lecz zapomnianej prawdy, że człowiek ma cel ostateczny. (…) Ostatecznym celem człowieka jest Bóg.  Musimy mieć to na uwadze realizując cele pośrednie. Kiedy więc Bóg,  jako cel życia człowieka, zostaje utracony, pozostaje wyłącznie sceptycyzm i pesymizm. Człowiek zwraca się wówczas całkowicie ku rzeczom tego świata, a to jest objaw grzechu śmiertelnego” (abp. F. J. Sheen).

Człowiek dorosły może łatwo zapomnieć, że ludziom wchodzącym w życie trzeba pomóc w rozpoznaniu najważniejszej rzeczy: jego celu. Na tej drodze piętrzą się trudności, skażenie ludzkiej natury nie jest bowiem mitem. Jest prawdą, którą przez wszystkie wieki ukazywał Kościół. Te trudności nie są błahostką. Kościół zawsze potrafił pomagać człowiekowi – młodemu i staremu – przezwyciężać je, nie łudził go, że można je ignorować, by „żyć radością”, mieszając rozrywkę, spontaniczność, uganianie się za nowinkami, z życiem wiarą. Mylenie życia wiarą – które wymaga wyrzeczeń, uwagi, czujności, badania siebie, wysiłku, nie tylko serca, ale umysłu – z łatwo wzniecanymi zbiorowymi i indywidualnymi emocjami, jest specjalnością naszych czasów. Andersen – który pisywał swoje bajki tak naprawdę dla dorosłych, dzieci miały je (wydane w książkach) oglądać i bawić się nimi jak kolorowymi pudełkami – nie miał wątpliwości, czym takie życie się kończy.

 

Hans Christian Andersen (1806-1875)

 

„- Co to jest? – zawołał [cesarz] zobaczywszy całującą się parę i rzucił w nich pantoflem akurat w chwili, gdy świniopas otrzymywał osiemdziesiąty szósty pocałunek.
– Precz – powiedział cesarz, bo był bardzo zły. I kazał księżniczkę i świniopasa wyrzucić z granic cesarstwa.
Wtedy księżniczka zaczęła płakać, świniopas żartował; a deszcz lał strumieniami.
– Ach, ja nieszczęsna! – powiedziała księżniczka. – Dlaczego nie zgodziłam się być żoną pięknego księcia. Ach, jakże jestem nieszczęśliwa!
Świniopas skrył się za drzewem, starł brązową i czarną farbę z twarzy, zrzucił nędzne ubranie i wystąpił w całym książęcym przepychu, tak piękny, że księżniczka mu się ukłoniła.
– Ukazałem się, by ci wyrazić mą pogardę! – powiedział. – Nie chciałaś prawdziwego księcia; nie poznałaś się na róży i słowiku, a świniopasa całowałaś, aby dostać grającą zabawkę! Masz teraz za to!
I poszedł sobie do swojego królestwa, zatrzasnąwszy i zaryglowawszy jej drzwi przed nosem; mogła sobie teraz stać na dworze i śpiewać:

Ach, mój miły Augustynie,
Wszystko minie, minie, minie”.

____

 

G. K. Chesterton, Ortodoksja, Warszawa 1998

J.Ch. Andersen, Baśnie, Warszawa 1961

Abp. F. J. Sheen, Marnotrawny świat, Poznań 2018

 

 

 

Możliwość komentowania jest wyłączona.