Doktor Życie

Posted on 12 maja 2014 by Ewa Polak-Pałkiewicz in Rycerze Wielkiej Sprawy

Doktor Jerzy Lewandowicz (1939-2014)

Dr. n. med. Jerzy Lewandowicz

Dr. n. med. Jerzy Lewandowicz

 17 lipca 1936. O Jezu mój, wiem, że o wielkości człowieka świadczy czyn, a nie słowo ani uczucie. Dzieła, które z nas wypłynęly, te o nas mówić będą. Jezu mój, nie dozwól mi na marzenia, ale daj mi odwagę i siłę do spełnienia woli Twojej świętej.  ( Św. Faustyna Kowalska, Dzienniczek )

 

To był przedziwny człowiek. Lekarz, który wiedział, że żeby leczyć trzeba czegoś więcej niż znajomości sztuki medycznej. Sama jej znajomość nie wystarcza. Trzeba mieć jeszcze dobre słowo. Trzeba pamiętać, że człowiek to dusza i ciało. Trzeba umieć kochać. Tak leczył.

Dla niego pacjenci, to byli ludzie, których dał mu Bóg. Dał, by ich kochał.

Robił więc to, co potrafił, by im pomóc. Jak najlepiej, jak najstaranniej.

Modlił się za swoich pacjentów. Wiedzieli, że tak jest, choć im tego nie mówił.

Ten dyskretny, wyciszony, wielkiej kultury i delikatności człowiek, znakomity specjalista i znawca sztuki lekarskiej miał zasadniczą wadę – z punku widzenia standardów nowoczesnej medycyny – nie potrafił przejść obojętnie wobec niczyjego cierpienia.

Dlatego Jego pacjentami zostawali ludzie spotkani przypadkowo. Matka siostry zakonnej poznanej w pociągu, którym wracał do domu, ktoś o kim usłyszał od znajomych, człowiek zauważony na ulicy. Bo ludziom się przypatrywał. Czasem zaczepiał wzrokiem. Nie sposób zapomnieć jego spojrzenia. Zaglądał do serca drugiego człowieka. Bracie, co ci jest?

Przykuł jego uwagę wielki smutek tej zakonnicy, która siedziała obok w przedziale. Zagadnął. Tak, matka umiera. Lekarze nie dają szans. Rozkładają ręce. Zapadł wyrok.

Doktor Jerzy Lewandowicz nie przyjął tej diagnozy. Nie, żeby czuł się mądrzejszy. Zaczął od wnikliwych pytań. Interesowały go rzeczy zazwyczaj pomijane w wywiadzie lekarskim. Mama siostry zakonnej żyła jeszcze pod Jego opieką przez piętnaście lat.

Mieszkała prawie dwieście kilometrów do Niego, w małej miejscowości na Podlasiu, ale nie było to przeszkodą. Leczył korespondencyjnie i przez telefon. (Wtedy wypisanie recepty nie było jeszcze tak wielką awanturą jak dziś).

Doktor Jerzy Lewandowicz był tak niezwykłym lekarzem, bo miał szlachetność serca, tak  dla Polaków charakterystyczną. Był Polakiem – z urodzenia, wiary, kultury i sposobu bycia. Wywodził się z rodziny szlacheckiej osiadłej w majątku Lewandowszczyzna pod Wilnem, w okolicach Kiernowa, miasteczka przy drodze do Wiłkomierza, najstarszej przedgedyminowej stolicy Litwy

„Przy drodze, w dolinie, murowana, zniszczona karczma”, pisał w 1856 roku Władysław Syrokomla, „opodal zniszczony dworek Lewandowszczyzna (obok którego w brzozowym gaiku spoczywają zwłoki dziedzica tych miejsc), są przypomnieniem jakichś lepszych czasów. Murowane, ale dzisiaj zniszczone słupy parkanowe w ogrodzie, takież słupy strzegące ogrodzenia mogiły dziedzica, świadczą, że tu kiedyś starano się o ozdobę miejscowości. I warto było — bo miejscowość prześliczna: wzgórki to zbożem, to gaikami, to liściową zaroślą pokryte, uśmiechają się każdy inaczéj; spomiędzy nich przegląda jeszcze trochę miasta [Wilna], świecą się białe wieże monasteru św. Ducha oraz kościołów p.p. wizytek i św. Stefana, najdalsze stąd świątynie, a jednak najbliższe dla oka, bo miasto zapadło w dolinę…”. (Władysław Syrokomla, Wycieczki po Litwie w promieniach od Wilna, tom II, nakł. Księgarnia A. Assa, Wilno 1857).

Lewandowiczowie po utracie majątku przenieśli się do Łodzi i tam w drugiej połowie XIX w. rozpoczęli życie całkiem odmienne od dotychczasowego, nie tracąc jednak zamiłowania do bliskiego obcowania z przyrodą i ze sztuką.

„Ja, Marian Gorączewski – pisał przyrodni brat ojca doktora Jerzego Lewandowicza w swoim pamiętniku, rodzaju silva rerum – spisuję dla własnego mego pożytku te rzeczy, które są dla mnie najdroższe…(…) Ziemi już nie odzyskamy, ale mamy jeszcze jakieś zasoby, które pozwolą nam żyć…” To tutaj znalazła się dramatyczna historia przeflancowania rodziny ziemiańskiej z rozkołysanych terenów zielonych łąk i lasów nad Wilią w przestrzeń hałaśliwego miasta, opisana ręką czułego kronikarza.

Pacjenci stawali się Jego przyjaciółmi. Leczył ich za darmo. Przychodziły od nich setki listów z całej Polski.

U schyłku pracowitego życia miało miejsce to, co wydarzyć się musiało: to oni, Jego pacjenci, ludzie wielkiego nieraz cierpienia, ale i niepospolitych darów duchowych, podtrzymywali nadwątlone siły swojego Lekarza, ochraniali przygasające życie – dając mu do zrozumienia jak bardzo Go potrzebują. Skoro był tak potrzebny – żył. I tak szli razem złączeni, nawzajem się podtrzymując, krokiem coraz mniej pewnym, po drodze coraz bardziej wyczerpującej, kamienistej i stromej. Nie upadali, bo mieli siebie. Czuli swoje ciepło. Mieli dla siebie czas i ramiona otwarte.

Doktor Jerzy Lewandowicz był dobrym lekarzem, bo oprócz szlachetności serca posiadał także wyjątkową inwencję, dociekliwość i pomysłowość w dziedzinie, którą uprawiał zawodowo i społecznie. Także i w tym przypominał bohaterów Sienkiewicza.

Paweł Łącki

Paweł Łącki

Składały się na tę epopeję lekarza-społecznika związki tak niezwykłe, jak ten z panią Zofią Schuch – Nikiel. Bohaterska sanitariuszka z Powstania Warszawskiego, harcerka do późnej starości, duchem zawsze młoda, ostatnie lata życia zawdzięczała – według zgodnej opinii wszystkich, którzy przyjaźni Lekarza i Pacjentki nie przeoczyli – temu właśnie, że Jej Doktor telefonował do niej codziennie. Zawsze o ósmej wieczorem. Czekała na ten telefon z rumieńcem ożywienia na wychudzonej twarzy. Dopytywał się rzeczowo, z troskliwością matki pochylającej się nad dzieckiem, czy zjadła ciepły obiad, czy spała, i doradzał, zgodnie ze swoimi zasadami –  które były tak niepojęte dla niektórych kolegów medyków – jaki ułamek jednej z kilku tabletek, które przepisał ma dziś przyjąć, jaką zastosować dietę i co poprawić w trybie życia.

Przykuta do fotela, starsza od niego o dwadzieścia lat, odeszła w 97-ym roku życia. Walczyła przez wiele lat z groźnymi chorobami, które nie były w stanie jej pokonać, bo miała Opiekuna i Przyjaciela, swego Doktora. Jej więź z życiem.

Inna Jego pacjentka doczekała 103 lat. Żyje otoczona najczulszą opieką swojej córki, która poświęciła się całkowicie sparaliżowanej matce. Została jej całodobową pielęgniarką. Trudno jej fachowość porównać z tym, co spotyka się w szpitalach i hospicjach, nawet najlepszych, przewyższa je o kilka klas. Doktor był z niej dumny. Obie mają z pewnością w Jerzym Lewandowiczu – jeszcze tak niedawno ich Lekarzu, Doradcy i Przyjacielu – orędownika u Boga.

Córka zadzwoniła do niego której nocy – matka znalazła się w stanie krytycznym. Była druga nad ranem. Udzielił błyskawicznie porady, która uratowała jej życie. Córka zdążyła jeszcze zapytać: Jak to możliwe, panie doktorze, że pan o tej porze nie spał? – Nie sypiam najlepiej, pani Magdo, odpowiedział. A kiedy nie śpię, myślę jak by tu ulżyć moim pacjentom. W nocy mam najlepsze pomysły.

Doktor nauk medycznych, wybitny kardiolog – nigdy nie stał się rutyniarzem. Medycynę traktował jak sztukę. Postawę służenia swoim bliźnim powiązał z szeroką wiedzą, którą stale pogłębiał. Był wnikliwym znawcą wielu dziedzin medycyny. Prenumerował czasopisma naukowe w różnych językach. Zgłębiał neurologię, psychiatrię; był na bieżąco z odkryciami naukowymi w wielu dziedzinach medycyny. Nie godził się, by człowieka kawałkować, oddzielając od siebie różne dyscypliny wiedzy medycznej. Powtarzał: człowiek jest jednością niepodzielną. Nie można leczyć serca nie wiedząc, co się dzieje w duszy.

Dr Jerzy Lewandowicz ze swoją pacjentką Panią Janiną Bujalską - mamą siostry Teresy Bujalskiej, salezjanki.

Dr Jerzy Lewandowicz ze swoją pacjentką Panią Janiną Bujalską – mamą siostry Teresy Bujalskiej, salezjanki.

Niektórych swoich pacjentów uczył odmawiania Różańca. Zachęcał do Koronki. Zawsze z największą cierpliwością i delikatnością, wyczekując odpowiedniego momentu.

Cóż ja mogę pomóc?, mawiał. Lekarzem jest Bóg.

Znał się na dietetyce, na rehabilitacji. Na pediatrii i medycynie prenatalnej. Ratował od błędów lekarskich kobiety mające urodzić dziecko. Zapobiegał aborcjom, do których  usiłowano zmusić przyszłe matki, zastraszając je w szpitalach – jakże umiejętnie! Był dyskretny, mówił  przyciszonym głosem. Jego walka nigdy nie była na pokaz. Wykazywał, że strach jest najgorszym doradcą, pokazywał całkiem inną perspektywę. Dzieci rodziły się zdrowe.

Doświadczeniu i rzetelnej wiedzy, stale uaktualnianej, towarzyszyła niezwykła intuicja. Koledzy lekarze nieraz zachodzili w głowę, skąd on to wszystko wie.

Wiedział, bo nie chodzil ze wzrokiem wbitym w ziemię. I nigdy się nie spieszył.

Ufano mu – ceniono jego fachowość, ale i oryginalność w odkrywaniu nieprzetartych szlaków. Podejmował, z całą rozwagą, nietypowe terapie. Nigdy jednak nie eksperymentował z pacjentem. To wydaje mi się najlepsze, choć może zaskoczyć, mówił z przekonaniem. Zaskakiwało. Było dobre, najlepsze.

Tak naprawdę był wcieleniem rozsądku. Co prawda pani Zofia ma rozrusznik serca, zaznaczał, ma nowotwór, nie może poruszać się o własnych siłach. Ale ma mózg, wątrobę, nerki – wszystko zdrowe. A więc – jest dobrze. Może żyć.

Panie Doktorze, czy Pan tam jest? Czy Pan zadzwoni? Czy Pan myśli o mnie?

On zawsze łagodził ten okropny lęk i samotność człowieka chorego. Wiedziano, że czuwał.

Tak, zadzwonił. Tak, myślał. Wiedział, jak oni czekają na tę chwilę. Przerywał każdą rozmowę, spotkanie towarzyskie, żeby odbyć serię codziennych wieczornych rozmów telefonicznych ze swoimi pacjentami. Każde jego słowo przynosiło ukojenie, choć nigdy nie pocieszał na wyrost.

Dr Jerzy Lewandowicz

Dr Jerzy Lewandowicz

To był ktoś, kto kochał naprawdę. Nie deklarował, nie zapewniał. Mówił zresztą zawsze bardzo niewiele. Był człowiekiem czynu.

Przedłużał życie. Pastylki dopasowywał do człowieka jak najlepszy krawiec kreację; dawki „do milimetra”. Kazał brać ułamek jakiejś tabletki, do tego pół innej i jedną czwartą trzeciej. Łączył medykamenty w kombinacje zupełnie fantastyczne. Był artystą sztuki medycznej. Traktował leki nie jak „cudowne lekarstwa”; wiedział o nich wszystko. Cały czas się dokształcał w wiedzy na temat działania leków, znał wszystkie skutki uboczne, nie lekceważył ich. Nie ufał nowościom zbyt reklamowanym. Nie dał się nigdy kupić firmom farmaceutycznym.

Wiedział, że od leków ważniejszy jest sen i zdrowe jedzenie. Od snu – dobry humor. A tego nie zdobywa się bez modlitwy. Najważniejsza jest modlitwa. Musi być czas na nią. Wewnętrzny pokój. Bez tego nie może być mowy o zdrowiu człowieka.

Studiował w Łodzi, tam podjął pracę w Akademii Medycznej. Specjalista chorób wewnętrznych oraz kardiolog, był adiunktem w Klinice Kardiologii, potem starszym wykładowcą w Katedrze Medycyny Społecznej i Zapobiegawczej. Przez czterdzieści lat prowadził zajęcia ze studentami i pracował naukowo. Pracę doktorską obronił zaraz po ukończeniu studiów. Był wybitnym człowiekiem nauki, miał wszelkie dane by zostać zostać profesorem. Pan Bóg zadecydował inaczej.

Może przeszkodziła wyjątkowa wrażliwość Doktora Jerzego i fakt, że rozumiał, czym jest honor? Jego bezkompromisowość wielu raziła. Może nawet śmieszyła. Przecież układy po to istnieją, by w nie wchodzić

Po przejściu na emeryturę zamieszkał na stałe w rodzinnym Józefowie. W zdrowiu i chorobie oddanie i miłość żony i trojga dzieci było pokrzepieniem – także dla Jego przyjaciół, którzy z tego przykladu wiele mogli zaczerpnąć.

Ta triada: Miłość Boga, miłość Polski i cierpiącego człowieka. A przy tym swobodna myśl Polaka o szerokich horyzontach wsparta o praktyczne podejście. Umiłowanie piękna. Interesował się malarstwem, znał się na nim. Potrafił patrzeć na obrazy i potrafił o nich mówić. Kochał muzykę. Był znawcą i wielbicielem dziejów Polski, bibliofilem i patriotą.

Widzę go w Jego ogrodzie, całym w słońcu. To prawdziwy Tajemniczy Ogród pełen starych drzew – tu ten delikatny człowiek okazywał się wyjątkowo twardy i nieprzystępny, nie pozwalał ich wycinać – skąpany w majowych konwaliach. Wielopiętrowe kaskady zieleni przeplatają się z zacisznymi polankami. Słychać brzęczenie pszczół i trzmieli, odgłosy setek ptaków. Ogród swobodny, dotykany tylko z lekka ręką ogrodnika artysty. Wysoki mur, na którym wycina swój niestrudzony haft dzikie wino. Bieg ścieżek wśród łanów łąkowych i ogrodowych kwiatów, oazy altanek ze zwisających pnączy i z rozpłomienionych róż.

W ogrodzie Państwa Lewandowiczów

W ogrodzie Państwa Lewandowiczów

 

Czciciel Matki Boskiej Fatimskiej starał się o dobrą śmierć.

Gdy przyszła, miał to wielkie szczęście by mieć przy sobie – a umierał w domu – niezwykłą żonę. Dobre i wierne Bogu dzieci, w tym syna – lekarza.

Pragnął dobrej śmierci. Przypominał innym o tym, co w dawnych katechizmach określało się mianem pamięci na śmierć i traktowane było jako jeden z podstawowych obowiązków człowieka ochrzczonego. Nie lekceważył starych katechizmów. Przygotowywał się wytrwale, dzień po dniu, do tej najważniejszej chwili. Stąd m.in. praktyka Pierwszych Sobót miesiąca – do ostatnich tygodni życia, choć był już unieruchomiony, pod kroplówką. Tak bardzo pragnął dożyć majowej Pierwszej Soboty. Bóg dał Mu tę łaskę. Sakrament Ostatniego Namaszczenia w rycie trydenckim przyjął z wielką wdzięcznością dla Kościoła.

Odszedł w chwilę po wymówieniu przez Najbliższych przy Jego łóżku ostatniego słowa Koronki do Miłosierdzia.

Śmierć niczego co dobre nie niszczy (Św. Faustyna Kowalska, Dzienniczek)

Msza św. w rycie trydenckim i pogrzeb w rycie trydenckim – tak bardzo przez niego ukochanym – 9 maja 2014 r. w rodzinnej parafii, były dla Jego bliskich i przyjaciół znakiem, że ufność i wierność jest przez Pana Boga stukrotnie wynagradzona.

Wielu Jego przyjaciół i znajomych było na Mszy trydenckiej po raz pierwszy w życiu.

Doznali poruszenia duszy przez wzniosłość i dostojność Mszy św. Wszechczasów. Ze wzruszeniem mówili o tym Jego najbliższym.

Pan Bóg dał ostatni znak. Jego hojność zachwyca.


 

Boże, Tobie właściwe jest zawsze litować się i przebaczać.

 

Błagamy Cię pokornie za duszę sługi Twego Jerzego, której dzisiaj kazałeś odejść z tego świata. Nie oddawaj jej w ręce nieprzyjaciela i nie zapominaj na wieki, lecz rozkaż świętym Aniołom przyjąć ją i wprowadzić do rajskiej ojczyzny, a skoro Tobie zaufała i wierzyła, niech nie cierpli kar piekielnych, lecz posiądzie radość wieczną.

 

Przez naszego Pana Jezusa Chrystusa, Twojego Syna, + który z Tobą żyje i króluje w jedności Ducha Świętego, Bóg przez wszystkie wieki wieków. Amen.

(z kolekty Mszy św. żałobnej)

347849920_f69e7de329

 

Tekst umieszczony przez Rodzinę dr Jerzego Lewandowicza na obrazku upamiętniającym Jego pogrzeb, z prośbą o modlitwę za Jego duszę.

 

 

Możliwość komentowania jest wyłączona.