Dobro zawsze wraca (część I)
Portret śp. Zofii Schuch-Nikiel.
„Jeśli francuski, to tylko u Madame Sophie” — mawia się w Warszawie w kręgu znawców o 91‑letniej nauczycielce języka francuskiego, Zofii Schuch‑Nikiel. To nie są zwykłe lekcje. Pani Zofia nie jest nauczycielką taką jak inni. Choć nigdy nie studiowała romanistyki, wśród jej uczniów są dyplomaci, artyści, naukowcy, dzieci. Uczy tak, jak poeta pisze wiersz, a kompozytor tworzy muzykę. Zachwyca pomysłowością i poczuciem humoru. Zaskakuje.
Zapytana o swoje życie, opowiada z prostotą o nieprawdopodobnych wydarzeniach, zdradzając przy okazji nieoczekiwane — tak jak jej autorska metoda nauki języka — pasje. Posłuchajmy jej opowieści.
* * *
Schuchowie z alei Szucha
Wyciągałam kiedyś z jakiegoś urzędu dawne dokumenty i któraś z urzędniczek powiedziała (nie wiedząc, że noszę właśnie to nazwisko): „Ciekawe, czy ktoś jeszcze żyje z tej spolszczonej niemieckiej rodziny…”. I w ten sposób dowiedziałam się, że Schuchowie — po dwustu latach zapuszczania w Polsce korzeni! — są „spolszczoną rodziną niemiecką”. Muszę powiedzieć, że wszyscyśmy się w domu strasznie obruszali, kiedy mnie i mojego brata Tadeusza, członka konspiracji AK‑owskiej, nazywano „spolszczonymi Niemcami”.
Najsłynniejszy z Schuchów, Jan Chrystian, był założycielem Łazienek Królewskich w Warszawie. Architekt, ogrodnik i planista, pochodził z Saksonii. Malarstwo i architekturę studiował w Akademii Drezdeńskiej, w Holandii uczył się ogrodnictwa i botaniki. Podróżował po Anglii, Włoszech, Francji i Austrii, gdzie poznawał sztukę ogrodów. Edukację zaczął na tyle wcześnie, że gdy przyjechał do Polski w 1775 roku, miał zaledwie 23 lata i był już dojrzałym projektantem. Stanisław August Poniatowski uczynił go Intendentem Ogrodów Królewskich. Jego ojciec był nadwornym architektem dworu elektora saskiego. A kto był wcześniej?
Kiedyś zobaczyliśmy z mężem w Galerii Drezdeńskiej bardzo piękny obraz przedstawiający, jak głosił podpis, Kapelmistrza Schucha…
Stanisław August, proponując mu zmianę Łazienek Królewskich z parku w stylu francuskim na ogród w stylu angielskim, nie wiedział jeszcze, że Jan Chrystian zabierze się do tego jak malarz‑wizjoner i nada dziełu interdyscyplinarny rozmach. Ze swobodą wyznaczał płynne linie ścieżek i kanałów, przerzucał mostki, grupował drzewa i krzewy w malarskie kompozycje, sprowadzał z całego świata nowe gatunki roślin i drzew. Projektował i budował także łazienkowski teatr, pomarańczarnię… Obdarowany przez króla piękną posiadłością niedaleko Łazienek, mógł wybudować pierwszy dom rodzinny Schuchów na polskiej ziemi — niewielki klasycystyczny dworek dla swej żony, Ludwiki z Wolskich, i pięciorga dzieci. Ziemię wraz z dworkiem utracił jego syn za udział w Powstaniu Listopadowym. Aleja Szucha właśnie jemu zawdzięcza swoją nazwę.
Wszystkich Schuchów łączyło posiadanie jakiejś wielkiej pasji; byli twórczy, zaangażowani, nie było tu ludzi przeciętnych. Począwszy od Jana Chrystiana w każdym pokoleniu dominowali inżynierowie. Związek Inżynierów zgłosił się kiedyś do mnie z prośbą o wyjaśnienie tej tajemnicy, bo zorientowali się, że jest to głębokie rodzinne zainteresowanie, kontynuowane przez dwa stulecia. Mój brat, Tadeusz, jeszcze w młodości postanowił, że będzie budował metro w Warszawie i szybką kolej. Bratanek został we Francji profesorem architektury i kierował rozbudową Paryża.
W czasie okupacji pracowałam w jednym z biur podróży, przez które wyjeżdżało sporo Żydów — i musiałam w Gestapo poświadczać papiery wyjeżdżających. Jeden z gestapowców, oglądając moją wizytówkę, powiedział: „Przecież pani ma prawo być reichsdeutschem!”. „Prawo mogę mieć, ale ja jestem Polką” — odparłam. Wyjaśniłam, że jestem już szóstym pokoleniem tej rodziny w Polsce, że bierzemy udział we wszystkich manifestacjach patriotycznych i nie może tu być żadnych wątpliwości. A ponieważ powtarzał, że nie rozumie, bo nawet pisownię zachowaliśmy oryginalną, odpaliłam: „A wasz generał von dem Bach‑Zeleński?”. I na tym sprawa się zakończyła.
Papa Schuch
Mój ojciec Jan Schuch był przed wojną komendantem Szkoły Policyjnej w Mostach Wielkich pod Lwowem. Tuż po wybuchu wojny, zamiast wyjechać z kraju — 7 września 1939 roku dostał rozkaz ewakuacji wraz z rządem — postanowił zostać i ratować uczniów swojej szkoły. Zamierzał mianowicie przemianować ją na wojskową. (Niemcy traktowali policję jak bandytów, rozstrzeliwali lub zabierali do obozów, żołnierzy chroniła konwencja genewska).
Odłączył się od konwoju ewakuacyjnego we Lwowie. Niestety, na takich jak on, wyższych rangą policjantów polowali Sowieci. Aresztowali go pod Tarnopolem. Osadzony w twierdzy w Dniepropietrowsku, ciężko zachorował i zmarł po kilku miesiącach, odsiadując areszt w celi wykutej w skale, wiele pięter pod ziemią.
W wyniku zupełnie nieprawdopodobnego zbiegu okoliczności wiele lat po wojnie otrzymaliśmy — ja, mama i brat — dość szczegółową relację tego, co wydarzyło się w Dniepropietrowsku. Otóż w twierdzy znaleźli się też inni polscy oficerowie. Strażnikowi, który przynosił jedzenie, poskarżyli się któregoś dnia, że są źle traktowani. A on na to, że nie mają co narzekać, bo ten, który jest w celi pod nimi, och, on to ma o wiele gorzej. Okazało się, że na szóstym poziomie pod ziemią siedzi samotny więzień. Nikt nie może do niego wejść. Strażnik może jedynie uderzyć w drzwi, postawić na okienku chleb, i musi natychmiast odejść. Na usilne pytania oficerów, kim jest ten więzień, strażnik zarzekał się, że absolutnie nie może tego ujawnić. Któregoś dnia westchnął i powiedział: „Nareszcie ten biedak zmarł”. Prosząc, by go nie wydali, zdradził Polakom, że był to komendant policji, Jan Schuch.
W jaki sposób myśmy się o tym wszystkim dowiedzieli? Jeden z tych oficerów zdołał uciec z Dniepropietrowska i dołączył do armii Andersa. Po wojnie znalazł się w Argentynie i tam napisał wspomnienia z sowieckiego więzienia. W Buenos Aires znajdował się dom rodziny Sempolińskich, otwarty dla emigrantów powojennych, pomagający im w wielu sprawach. Ten oficer został tam niezwykle życzliwie przyjęty. I kiedy opowiadał, jak siedział w jednej twierdzy „z Janem Schuchem, tym z policji”, żona Sempolińskiego, Danusia, wykrzyknęła: „Ach, aż do tej pory nie mieliśmy pojęcia, co się stało z Papą Schuchem”! Była to bowiem moja koleżanka z harcerstwa, która często u nas w domu bywała i zaprzyjaźniła się ogromnie z moim ojcem. Postanowiła od razu przekazać wspomnienia oficera — zawarte w książce, którą napisał — do Polski. Kiedy pewnego dnia odwiedził ich dom marynarz z polskiego statku, zaproszony przez jakichś znajomych, który wzbudził zaufanie Danusi, poprosiła, żeby wracając do kraju wziął od niej przesyłkę, uprzedzając go, co to jest. Napisała mi w liście, że mam się spodziewać „znajomego, który przywiezie ze sobą prezent”. Po pół roku marynarz przyszedł do nas, na ulicę Radziłowską w Warszawie. Ogromnie przepraszał, że nie ma książki. Ktoś doniósł o jego wizycie u państwa Sempolińskich, i gdy tylko statek zbliżał się do portu w Gdyni, na pokład wkroczyło UB. Przeszukiwali centymetr po centymetrze. W ostatniej chwili, z najwyższym trudem, udało mu się wyrzucić książkę do morza.
Dlaczego ojciec wybrał pracę w policji? Kiedy odzyskaliśmy niepodległość, uznał, że w wolnym państwie jego obywatele muszą czuć się bezpieczni, niezależnie od swoich poglądów, wyznania. Był policji bardzo oddany, znano go i kochano jako wychowawcę i opiekuna uczniów szkoły policyjnej i młodych policjantów. Odznaczano go za czyny męstwa i odwagi w walce z przestępcami, z narażeniem życia. Weteran wojny bolszewickiej, w której walczył jako ochotnik, stał się niewygodny, kiedy nie pozwalał używać policji do działań politycznych. Przez wiele lat był zastępcą komendanta Policji Państwowej miasta stołecznego Warszawy.
We wspomnieniach spokrewnionych ze sobą rodów Schuchów, Wernerów, Norblinów, Malczów, Fukierów i Meisnerów, pt. Korzenie, jest kilka obrazków z życia ojca. Oto jeden z nich:
Na Woli trwa obława na groźnego bandytę. Udało się go osaczyć w jakimś mieszkaniu. Bandyta krzyczy zza drzwi, że będzie strzelał do każdego, kto je otworzy. Komendant Schuch kieruje akcją. Nie można bandyty „brać głodem”, trzymać całą obławę przez wiele dni. Kamizelek kuloodpornych jeszcze nie znano. Obok żyło miasto. Trzeba było sprawę szybko kończyć. Zaatakowanie bandyty padło na młodego policjanta, który brał udział w obławie. Gdy już się szykował, Jan Schuch zastąpił go, mówiąc: „Odsuń się. Ty masz małe dzieci na utrzymaniu. Moje już podrosły”. Odbezpieczył rewolwer i śmiało wkroczył do mieszkania z okrzykiem: „Ręce do góry!”. Bandyta był tak zaskoczony odwagą policjanta, że posłusznie wzniósł ręce i dał się rozbroić. Czy można było nie kochać takiego komendanta?
I obrazek drugi:
Komendant Schuch jedzie z żoną samochodem przez Warszawę. Na skrzyżowaniu widzi policjanta kierującego ruchem. Zatrzymuje się, podchodzi do niego. Posterunkowy służbiście mu się melduje. A komendant: „Dlaczego posterunkowy jest na służbie bez rękawiczek?”. Zmieszany podwładny próbuje się tłumaczyć: „Ja przepraszam, panie komendancie, ale nie miałem za co kupić. Po następnej pensji kupię na pewno”. Komendant zdjął z dłoni rękawiczki i podaje podwładnemu: „Tymczasem włóżcie te. Wracajcie do pracy”. Gdy komendant wrócił do samochodu, żona mówi z uśmiechem: „To już szósta para w tym miesiącu”.
Kiedy po wojnie pracowałam w pewnym państwowym przedsiębiorstwie i miałam kłopoty, bo UB deptało mi po piętach, dyskretnie opiekował się mną mój kierownik, który obronił mnie przed wyrzuceniem. Zapytałam go kiedyś, dlaczego jest mi życzliwy, przecież wie, że nie jestem dobrze widziana. „Jak pani da mi harcerskie słowo, że nikomu pani tego nie powie, to wyjaśnię to pani” — odpowiedział. Nie mogłam zrozumieć, skąd wie, że jestem harcerką. „Wszyscy to wiedzą” — odparł. Okazało się, że jako przedwojenny działacz komunistyczny, niejednokrotnie zatrzymywany przez policję warszawską, cenił to, że nigdy go nie bito, nie traktowano w jakiś brutalny sposób. Uważał, że była to zasługa mojego ojca. Więc teraz, gdy pojawia się okazja, chce spłacić dług.
Mój ojciec miał naturę dość niespokojną, ciągnął go świat. Zanim jeszcze trafił na studia, a studiował na politechnice w Niemczech, pewnego dnia wyszedł z domu — i wrócił dopiero po roku. Odbył podróż naokoło świata. Zaciągnął się na rosyjski statek handlowy jako chłopiec okrętowy — floty polskiej jeszcze wówczas nie było — i zrobił tam błyskawiczną karierę. Kiedy statek przybił do któregoś z egzotycznych portów i oficerowie nie byli w stanie się z nikim porozumieć, chłopiec okrętowy oddał im wielkie usługi jako tłumacz; władał biegle rosyjskim, francuskim, angielskim i niemieckim. Z marynarzami i oficerami połączyła go przyjaźń.
Kiedy ukończył studia, żeglarstwo miał nadal głęboko w sercu. Razem z gen. Mariuszem Zaruskim, z którym się przyjaźnił, zaczął uprawiać narciarstwo — wtedy jeszcze jeździło się z jednym kijkiem — i zwiedzać groty w Tatrach. (Odkryli z Mariuszem Zaruskim cztery nowe jaskinie).
Ojciec był też zamiłowanym gimnastykiem. Jego pasja do ćwiczeń gimnastycznych przetrwała w wielu warszawskich anegdotach. Na ulicy Solec, gdzie mieszkaliśmy, często widywano młodego chłopaka przechadzającego się na rękach po balustradzie balkonu, co wywoływało gwałtowne protesty przechodniów. Jako młodzieniec nagminnie też wchodził po schodach na rękach — na IV piętro, gdzie mieszkaliśmy.
Ojciec nie uznawał komunikacji kolejowej. Żeby pociągiem gdzieś jechać, jedyne 20 kilometrów? Nigdy. Kiedy w czasie wakacji przebywaliśmy przez dłuższy czas z mamą w Brwinowie, a on z racji swych obowiązków pozostawał w Warszawie, zawsze przychodził do nas piechotą i piechotą wracał. Na zwiedzanie Wilanowa musieliśmy wszyscy także iść piechotą.
Z moim bratem odziedziczyliśmy sportowe zamiłowania ojca. Kiedy brat był bardzo młodym chłopcem wspólnie żeglowaliśmy po Wiśle. Jego wielką pasją — podobnie jak moją — było harcerstwo.
W naszym domowym wychowaniu jego domeną był sport, nauką zajmowała się mama.
Mama
Mama — Janina z domu Iwicka — też była niespokojnym duchem. Pochodziła z rodziny litewskiej i tak jak ojciec należała do „Sokoła”. Jako młoda dziewczyna wędrowała ze swoim ojcem po Tatrach. Dziadek miał lęk wysokości. Często wysoko w górach zamykał oczy i wtedy mama go prowadziła za rękę. Właśnie w takich okolicznościach, na którymś ze szczytów, poznała mojego ojca. Ojciec jeszcze studiował w Niemczech. Żeby mu dziewczyny ktoś nie porwał, dał mamę pod opiekę bratu stryjecznemu, Adolfowi, zwanemu Dolkiem — synowi Stanisława Schucha, znanego hippologa. I on rzeczywiście pilnował mamy z dużym poświęceniem. Jeździli razem na łyżwach, chodzili wszędzie razem. Zaprzyjaźnili się. Mama tańczyła z nim na balu, na lodowisku na Szopena.
Mama kończyła pensję pani Sikorskiej — tej, która po odzyskaniu niepodległości oddała swoją szkołę państwu i powstało w ten sposób pierwsze państwowe Gimnazjum im. Królowej Jadwigi. Ojciec w policji nie zarabiał zbyt dużo, a myśmy z bratem — z uwagi na sporty, które zobowiązani byliśmy uprawiać — wymagali nieco więcej zasobów. Stąd praca mamy, kolejno, w angielskim biurze handlowym, szwedzkim Alfa Laval, w rachubie na Wyścigach. Ale mimo to mama miała dla nas dużo czasu i prowadziła wspaniały, ciepły, otwarty dom. Lubiana przez naszych rówieśników także z powodu ogromnego poczucia humoru. Nasza drużynowa, Hala Werner, późniejsza Więckowska, zwana Wroną, organizowała fantastyczne gry. Wyjeżdżało się rano i wracało późnym wieczorem. Mama prowadziła dla naszej drużyny kursy sprawnościowe — można było u nas w domu zdobyć sprawność szwaczki, sprzątaczki.
Na koniu i na motocyklu
Oprócz chodzenia na rękach ojciec wymagał ode mnie i brata, byśmy umieli jeździć na rowerach, na nartach i łyżwach. Bardzo wcześnie zaczęliśmy żeglować i jeździć konno. Mój brat miał 14 lat, gdy sam zbudował sobie jacht, wziął udział w regatach na Wiśle i zdobył I miejsce.
Ojciec był ogromnie wymagający, zwłaszcza w tym, co dotyczyło jazdy konnej. Nie widział żadnych problemów, żebym jazdę konną ćwiczyła codziennie przed pójściem do szkoły — miałam powiedziane, że muszę się tak zorganizować, żeby zdążyć — i zdążałam. Jeździłam na Colombinie — siwej półarabce. Cudownie skakała.
Trzeba było nie tylko umieć jeździć na koniu, ale jeszcze go czyścić, zakładać mu siodło, no i ćwiczyć skoki. Codziennie o 5.30 rano przyjeżdżałam tramwajem „P” z Solca na Krochmalną, gdzie był maneż i stajnie policji warszawskiej. Kiedy po godzinie kończyłam jazdę, musiałam zatelefonować do ojca i zdać sprawozdanie, jakie przeszkody brałam, ile razy spadłam z konia etc., i wtedy dopiero mogłam jechać do mojego gimnazjum im. Królowej Jadwigi przy placu Trzech Krzyży. Żeby się nie spóźnić, pojawiałam się czasem na lekcjach w butach do konnej jazdy. Nasza wychowawczyni wchodziła do klasy, głośno wzdychała i mówiła z przyganą: „Co tu dzisiaj tak stajnią śmierdzi!”. Koleżanki chichotały i informowały szeptem, że „Schuch nie zdążył się umyć”.
Rodzice ogromną wagę przywiązywali do nauki języków. Zaczęło się od francuskiego. Ojciec rysował żółwia i torcik obok: Une tartue, podpisywał. Albo brzozę i sok — un bouleau. Cały pokój tonął w obrazkach z podpisami, przyczepiano je w najróżniejszych miejscach, wciąż zmieniano. Ojciec sprawdzał, czy pamiętam, i rysował następne. Kiedy miałam 6 lat, zaczęła przychodzić do nas Francuzka. Opowiadała mnóstwo bajek. Byłam pewna, że nie umie ani słowa po polsku. Dopiero po wielu latach dowiedziałam się, że świetnie znała nasz język.
Po ojcu odziedziczyłam żyłkę podróżniczą. Ciągnął mnie świat, chciałam poznawać ludzi. W 1935 roku, po maturze, wybrałam studia w Antwerpii, gdzie była znana Akademia Handlowa. Studiowałam tam dwa lata. Gdy zaczęły się zatargi między Walończykami a Flamandami, przeniosłam się do państwowego uniwersytetu w Liege, na wydział ekonomiczno‑konsularny. Było tam sporo Polaków, istniała nawet komenda harcerstwa polskiego, do której się zgłosiłam.
Jeszcze w Antwerpii kupiłam motocykl i w czasie pobytu w Liege, objeżdżałam na nim kolonie polskie, w których mieszkali górnicy; z gromadkami dzieci przyjechali tu z Niemiec. To była praca nie tylko harcerska. Uczyłam te dzieci, że są Polakami i muszą mówić po polsku. Organizowałam zabawy i gry, o których dziś powiedziano by, że były „wyjątkowo atrakcyjne”, a wówczas były codziennością harcerskiego życia, pełnego swobody, radości, humoru, szalonych pomysłów. To był ten skautowski haczyk, by z bardzo młodych ludzi mogli się wykluć w przyszłości mężni i dobrzy rodzice i Polacy — odpowiedzialni za siebie, swoje rodziny i Ojczyznę. A przy tym ludzie, którzy zawsze działają poza utartymi schematami.
Miałam dwie gromady zuchowe i dwie drużyny harcerskie. Musiałam wpoić im podstawowe zasady dobrego wychowania; wymyślałam pod tym kątem zabawy i gry. Robiliśmy wspaniałe wycieczki. Bardzo chętnie przychodziły na zbiórki, doskonale się bawiły, ubóstwiały śpiewać i ogromnie szybko łapały polski język. Było nam ze sobą bardzo dobrze.
Moje przyjaźnie zawiązane w harcerstwie w Liege trwają do dziś. Cała „góra” belgijskiego harcerstwa w czasie wojny znalazła się we Francji; zdążyli wywieść wszystkie dokumenty, tak że nie zostały żadne ślady polskiej działalności organizacyjnej. Było wśród tych ludzi wielu patriotów wielkiej klasy.
W lecie udawało mi się z reguły wysyłać moje dzieci na obozy do Polski. Pamiętam ostatni nasz obóz, w czerwcu 1939 roku. Byłam świeżo po obronie dyplomu. Pojechaliśmy nad morze — nasze zuchy i dwie drużyny harcerskie. Dzieciaki były takie radosne, znały mnóstwo polskich piosenek.
Zaraz po obozie wyruszyłam do Anglii. Starałam się o pracę w polskim konsulacie w Australii, miałam już nawet wstępną umowę, ale coraz częściej słyszałam, że wojna tuż, tuż… Zamiast więc do Australii, ostatnim statkiem, jaki przepływał przez Kanał Kiloński, przypłynęłam do Gdyni. I tu wsiadłam na mój motocykl, by udać się do Warszawy. Był 27 sierpnia 1939 roku.
Kobieta‑szpieg?
Coś mnie podkusiło i zamiast jechać prosto na południe, postanowiłam przejechać wzdłuż granicy Prus Wschodnich, żeby zobaczyć, jak ona wygląda w przeddzień wojny. Motocyklem z obcą rejestracją, z nazwiskiem o niepolskiej pisowni i jeszcze na dobitkę z paszportem ważnym na cały świat — i na wiele lat — z mnóstwem wbitych do niego wiz! O, młodzieńcza naiwności! Zatrzymał mnie pierwszy posterunek straży granicznej. Pan porucznik zawyrokował, że jestem, stuprocentowo, niemieckim szpiegiem, i trzeba mnie rozstrzelać. (Obowiązywały już wtedy specjalne rozporządzenia). Ja na to bardzo grzecznie: „Zamknijcie mnie gdzieś, proszę, i czy byłby pan uprzejmy zadzwonić do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, tam coś o mnie wiedzą”.
Spędziłam noc w komórce. Rano poproszono mnie do porucznika. Zadzwonili do ministerstwa i tam usłyszeli: „Ach, znamy, znamy, jest taka jedna pomylona, ale szpiegiem ona na pewno nie jest”. Skąd o mnie wiedziano? W tym czasie ojciec był zastępcą komendanta warszawskiej policji. Skądinąd sama dałam się poznać władzom paszportowym. W czasie moich studenckich wakacji pojechałam na trzy miesiące do Niemiec, żeby nauczyć się niemieckiego. Po Niemczech jeździłam autostopem i zawsze w drodze wymyślałam najróżniejsze historie o sobie, żeby rozmowa byłaciekawsza. Wędrowałam też po górach. Ze szlaków i schronisk pozostali mi w pamięci smutni młodzi ludzie, którzy widząc krzyż harcerski przypięty do mojej bluzki, nierzadko zatrzymywali się, prosili dyskretnie na bok i w poufnej rozmowie zwierzali się, że także byli skautami… Wcześniej, zanim zmuszono ich do wstąpienia do Hitlerjugend.
Ponieważ akurat skończył mi się paszport, zostawiłam go w konsulacie i powiedziałam, że wrócę po niego za miesiąc, i pojechałam dalej. Gonili mnie z tym paszportem po całych Niemczech. Gdy sytuacja się powtórzyła, przesyłano paszport z konsulatu do konsulatu. A na następny rok dostałam paszport na cały świat.
Z kolei, żeby wyrównać angielski, w 1937 roku zgłosiłam się, przez międzynarodowe biuro, jako skautka do pomocy angielskiej rodzinie. Zaprosiło mnie małżeństwo spod Londynu. Mieszkała tam też przez rok skautka z Norwegii. Chciała się nauczyć nie tylko angielskiego — w Norwegii był zwyczaj, że panny po maturze jeździły do Anglii, żeby zdobyć umiejętność prowadzenia domu. Nasza przyjaźń z Norweżką przetrwała 70 lat. Z rodziną angielską także bardzo się zżyłam; brali do domu skautki z różnych krajów, świadomie chcieli pomóc w nauce języka. W tej dziedzinie mieli mnóstwo wyobraźni, zapału i dobrej woli, choć generalnie w kontaktach z obcokrajowcami bywali, jak to Anglicy, dość wyniośli. Nie tylko rozmawiali z nami na co dzień, ale kazali pisać, czytać, streszczać lektury i pracowicie te teksty poprawiali.
Przy pożegnaniu pan Woodington obdarzył mnie niezwykłym komplementem: „Sophie, kiedy nie mówisz za dużo, można cię wziąć za Angielkę”.
Świat przedstawiał się moim gospodarzom, mniej więcej, tak: Na szczycie są Anglicy, potem długo, długo nic, i gdzieś tam, na dole Francuzi. O Polakach nie wiedzieli absolutnie nic…
Fragment książki Ewy Polak‑Pałkiewicz „Patrząc na kobiety”; I część rozdziału pt. „Dobro zawsze wraca”. Tekst powstał w 2007 roku.Ps. Komendant Jan Schuch, zastępca szefa Policji m. st. Warszawy w randze nadinspektora (odpowiednik generała brygady), odcisnął niezatarte piętno na historii Policji Państwowej w odrodzonej po 1918 roku Rzeczypospolitej.
Komendant mógł uniknąć tragicznego losu, gdyby zgodnie z rozkazem, jaki otrzymał, wyjechał z Polski na początku września 1939 roku. Ale ten policjant — nie służbista, lecz ojciec — nie był w stanie zostawić na pastwę niemieckiej zemsty uczniów swojej ukochanej Szkoły Policyjnej w Mostach Wielkich pod Lwowem. Szkoły, która była jego dziełem, której był komendantem i gdzie wykładał. Wtedy, na początku września 1939, jeszcze nikt nie myślał o możliwości ataku ze strony Sowietów. Ogromny wysiłek intelektualny i organizacyjny patriotów, pracowników służb i administracji polskiego państwa, skierowany był na to, by zminimalizować straty zadawane przez agresorów. A Niemcy, z definicji, traktowali polską policję jak zbrodniarzy, zabijali lub wywozili do obozów koncentracyjnych. Komendant Schuch odłączył się od konwoju ewakuacyjnego i skierował się pod Lwów, by tam błyskawicznie przemianować Szkołę Policyjną na wojskową. Studentów uczelni chroniłaby Konwencja Genewska. Uderzenie Sowietów udaremniło te plany. Komendant nie zdążył się ukryć. Wywiad sowiecki działał bezbłędnie. Aresztowano go w Tarnopolu. Zbyt chory, by dołączyć go do grupy polskich oficerów, więźniów Ostaszkowa — co było zamysłem NKWD — życia dokonał w samotnej celi. Bez ubrania, bez możliwości oglądania ludzkiej twarzy. Raz dziennie podnoszono zapadkę specjalnego otworu w drzwiach, by wsunąć kawałek czarnego chleba.
Dla Niemców i Rosjan, którzy sprzymierzyli się potajemnie, nie do przyjęcia byli wszyscy, którzy stanowili o prawdziwej wielkości polskiego państwa: ludzie ideowi, wśród których nie brakowało bohaterów, którzy w obliczu zagrożenia państwa uruchamiali wszystkie siły, sprawności, umiejętności. Wyżsi urzędnicy, generalicja, oficerowie, służby państwowe, sędziowie, profesorowie, dyrektorzy szkół. Doskonale wykształceni, utalentowani, pracowici, odpowiedzialni.
Komendant Jan Schuch jako maturzysta opłynął dookoła cały świat. Nie przeszkadzało mu, że statek, na jaki się zaciągnął potrzebował go tylko jako chłopca okrętowego. Wkrótce stał się tłumaczem kapitana. Po studiach na polskiej i zagranicznej uczelni stał się odkrywcą najpiękniejszych szlaków turystycznych i narciarskich Tatr oraz wielu górskich jaskiń. Dokonywał tego razem z gen. Mariuszem Zaruskim, innym niespokojnym duchem i odważnym aż do szaleństwa Polakiem. Zaruski wstąpił do Legionów, w wojnie 1920 roku bronił Wilna. Schuch był ochotnikiem w wojnie bolszewickiej. Rana, którą otrzymał najprawdopodobniej przyspieszyła jego śmierć w Dniepropietrowsku, po dwudziestu latach. Po latach gen. Zaruski — prekursor polskiego żeglarstwa — napisał:
Gdy stanę przed św. Piotrem i ten zapyta, jak mnie zameldować, odpowiem: Łamałem wrzeciądza niewoli, prowadziłem Polaków w góry i nad morze, ażeby stali się twardzi jak granit, a dusze mieli głębokie i czyste jak morze.
Zginął w podobnych okolicznościach jak komendant Schuch, w sowieckim łagrze. Mimo namowy przyjaciół i członków rządu, został w kraju ogarniętym wojną, by mu służyć.
_________
Państwo jest dziś słabe, ale ludzie nie muszą być słabi. Polacy mogą zachowywać się niezależnie w rodzinach i we wspólnotach lokalnych. Mogą uczyć dzieci w domu. Gromadzić w domach wspaniałe książki. Dbać o kulturę codziennego życia. Wzajemnie się wspierać w głębokim analizowaniu sytuacji zewnętrznej i uruchamianiu wyobraźni. Jak sprostać tym wyzwaniom. Jak po Bożemu, mądrze, dalekowzrocznie, niezależnie, z fantazją i szlachetnie żyć.
Ewa Polak-Pałkiewicz.