Car życia

Posted on 18 lutego 2022 by Ewa Polak-Pałkiewicz in Różne

Człowiek z gestem

 

Kiedy jestem w stolicy, gram. Na tych ulicach trzeba umieć grać, to nie jest taka prosta sprawa. Wszystkiego, co chciałbym w życiu umieć, muszę się dopiero nauczyć. Chociaż jakiś zasób słów, przysłów i cytatów w głowie mam i nie zawaham się ich użyć.

Na tych ulicach trzeba umieć grać, to nie jest taka prosta sprawa – cytat z Harasymowicza. Kto kapelusz kładzie ron­dem do bruku, daremnie czeka na szczęście – Sam Shepard.

Na tych ulicach, trzeba umieć grać. Na placach walić w bęben pedałem stopy. Niech dudni!

 

Uwielbiam rozmawiać z nurkami kontenerowymi. Na ulicy w Warszawie zawsze stoi jakiś kontener, a w nim są skarby. Przy kontenerze lub w środku jest nurek. Uwielbiam z nimi rozmawiać. Nie dość, że są dżentel­menami, przodem wpuszczą do kontenera, udostępnią zawartość, to jeszcze posiadają wiedzę o ludziach i świe­cie. A wiedzy o ludziach i świecie łaknę tak samo, jak łak­nę towarzystwa dam i dżentelmenów. Powiem szczerze, gdzie jak gdzie, ale w Warszawie nie spotkałem nurka kontenerowego, który byłby chamem. Znaczy się na sa­mych lokalsów trafiam. Wczoraj nurek z kontenera na placu Defilad wręczył mi plik komiksów.

– Wie pan, że komiksy wymyślili Egipcjanie? To są dobre wydania, pan sobie weźmie i sprzeda na Allegro. Ten numer Marvela osiąga sporą cenę – powiedział do mnie nurek kontenerowy z placu Defilad.

Kto nigdy nie zajrzał do kontenera, ten nie zna war­tości rzeczy. Takie jest moje zdanie z trudną pointą.

Dżentelmen z kontenera, człowiek z gestem, bynajm­niej nie był na tyle zajęty pracą, żeby nie mógł ze mną porozmawiać. Fakt ten cenię nade wszystko.

Ponieważ uczę się rozmawiać z ludźmi, zapytałem:

– Da się znaleźć coś wartościowego oprócz komiksów w takim kontenerze?

– Proszę pana; raz znalazłem zegarek razem z opako­waniem; takim pudełkiem atłasowym, rozumie pan; nowy zupełnie; nie uszkodzony. Myślałem, że może jakieś trzysta złotych jest warty i pięćdziesiąt złotych za pudeł­ko. Ale poszedłem do specjalisty na Marszałkowskiej i tam on, specjalista, chciał mi dać za ten zegarek trzy i pół tysiąca.

Nurek z kontenera zamilkł, więc ja, ponieważ uczę się na tych ulicach grać, zapytałem:

– I sprzedał pan?

– Ależ skąd – zaprzeczył urażony. – Sprezentowałem koledze.

 

Edward Hopper – Pensylwania-Coal-Town 1947

 

Trzy modlitewki plus jedna dopisana ołówkiem

 

Powiem bez wstępu: słowo modlitewki, od kiedy je poznałem, cieszy mnie i wzrusza. Pozwala prowokować, a prowokować kocham. Zapytaj dziewczynę, żonę, a jeśli nie masz dziewczyny ani żony, zapytaj kogokolwiek: jakie są twoje ulubione trzy modlitewki? Naucz się prowoko­wać. Naucz się prowokować ważne rozmowy.

Tyle słodkości znajduję w słowie modlitewka. Kościół to słowo zgubił. Ani w języku Kościoła, ani w języku po­lityki, słowo modlitewka poprawnie politycznie nie jest. Skąd znam, to słowo? Było tak.

Poszedłem Bogu ucha winny na Mszę.

W kruchcie lud zostawia dla współwyznawców prze­czytane katolickie gazety, obrazki, litanie, czasem książka się trafi. Tak też było tym razem.

Ktoś zostawił małą książeczkę.

Książeczka już jest w moim domu. Tak mała, że mam ochotę zmierzyć ją linijką. Ponieważ linijki nie mam, zmierzę ją metrem budowlanym, który przechowuję w szafce w przedpokoju.

Idę po metr.

Już mam.

Już mierzę. Książeczka przyniesiona z kościoła jest o wymiarach 8 × 5,5 × 1 cm.

Grzbiet ma zniszczony jak stary człowiek. Ale nadaje się do naprawy.

Zaniosłem książczynkę do introligatora Grzegorza Lewandowskiego, który pracownię ma przy ulicy Ślusar­skiej 16B, i powiedziałem (jesteśmy na ty), żeby oprawił modlitewnik na wesoło.

– Ma to być najbardziej na wesoło oprawiony mo­dlitewnik świata!

Grzegorz otworzył zeszyt, w którym zapisuje szcze­góły zlecenia, ustalenia z klientem i pyta:

– Na wesoło czyli jak?

– Na wesoło! – mówię. – Tyle lat w rzemiośle i nie wiesz, jak oprawia się książki na wesoło! – skanduję umiarkowanie głośno, uśmiechając się do praktykantek klejących tekturki. – Jak Mistrz nie wie, jak oprawia się na-we-so-ło, to niech zapyta dziewczyn! – powiedziałem i puściłem oko do praktykantek.

Bez pożegnania, jak jakiś dowcipny luzak, oryginał lub gbur, opuściłem introligatorską pracownię.

Po długim czasie – po bardzo długim czasie – poszed­łem po odbiór modlitewnika. Oczywiście modlitewnik nie był oprawiony, ponieważ introligator, tak jak wszyscy introligatorzy, których znam, na oprawienie książki po­trzebuje nie bardzo dużo czasu, lecz, bardzo, bardzo, bar­dzo dużo czasu. Poznańscy introligatorzy oprawiają mi okrutnie długo, ponieważ wiedzą, że ich lubię. To mnie gubi. Nie dziwcie się, że z pracowni introligatorskich wy­chodzę bez słów pożegnania, nadąsany jak purchawka.

Po bardzo, bardzo długim czasie ponownie poszed­łem na Ślusarską po modlitewnik. W gablocie zobaczy­łem małe coś w płócienku, w różowo-żółte kwiatki. Do­myśliłem się, że jest to mój modlitewnik. Ponieważ nieczęsto mam w rękach książeczki oprawione w łąkowe kwiatki, powiedziałem do Grzegorza:

– Podoba mi się. Jak chcesz, to potrafisz oprawić na wesoło. Książczynka wygląda jak dżinsowe w różowe kwiatki spodnie mojej młodszej siostry. Ostatni krzyk mody! Jestem kontent!

Odebrałem też podklejone książki: Kobietę z wydm Kobo Abe i dramaty Tennessee Williamsa po angielsku oraz Poetykę humoru lat okupacji 1939-1944, którą zna­lazłem zmokniętą. Grzegorz kompetentnie egzemplarz wysuszył i wyprasował.

Rozliczyliśmy się częściowo barterowo.

Jestem w domu. Stół, przy którym czytam i piszę, oświetla lampka. Kiedy się modlę, lubię zapalić dodat­kowo świeczkę przy obrazku, który akurat mi pasuje i dlatego jest postawiony blisko. W rękach mam naj­bardziej na wesoło oprawiony modlitewnik świata. W dodatku modnie oprawiony; według najnowszych trendów letniej (damskiej) mody. Wyklejki są w kolorze magnolii z arboretum w Kórniku. Kapitałki są żółte i żółta jest wstążka. Okładkę poznajecie, płótno z łąko­wymi, słonecznymi kwiatkami. Pisząc słonecznymi, mam na myśli to, że płatki są jasne jak słońce. Mnie się po­doba.

W modlitewniku na stronie 196 są Trzy modlitewki do św. Stan. Kostki:

  1. O cnotę czystości
  2. O cnotę miłości
  3. O dobrą śmierć

Czegóż od życia chcieć więcej?

Modlitewnik nosi tytuł: W górę serca.

Podtytuł: Książeczka do nabożeństwa dla wszystkich stanów. Zebrał i ułożył X.A.S. Wydanie czwarte, Miejsce Piastowe 1948, nakładem Zgromadz. św. Michała. Jest ni­hil obstat, censor librorum Dr Thomas Wąsik oraz PO­ZWALAMY DRUKOWAĆ Przemyśl, dnia 14 września 1948, Fr. Barda bp.

Na stronie tytułowej, niewprawną w pisaniu ręką, ołówkiem jest napisane:

Jezu najmiłościwszy, zmiłuj się nad nami.

W bardzo małym zbiorku modlitw – właścicielka – (intuicyjnie sądzę, że książeczka należała do kobiety) dopisała ołówkiem jeszcze jedną modlitwę. Albo streściła modlitewnik. Babcina (załóżmy, że babcina) uzupełniła książeczkę o przekaz ustny. Wpisała modlitwę, którą usły­szała i spodobała jej się. Uznała to za ważne. Nie wszystkie modlitwy są wydrukowane.

 

Edward Hopper – Pokój w Nowym Jorku

 

Biskupi

 

Nie umiem nosić spinek przy rękawach koszuli. Lu­bię za to siadać na murkach i zdarza mi się na murkach spożywać wiktuały. Ludzie nie róbcie tak! Nie uczcie się ode mnie!

Kiedyś taki nie byłem. Kiedyś bardziej się starałem o formę, fason, etykietę i, jak wyczytałem w pewnej książce – postawę estetyczną.

Teraz zauważam co innego.

Właśnie wróciłem z wakacji z bardzo bogatego miasta.

Najbardziej z wyjazdu zapamiętałem scenkę jeszcze z poznańskiego dworca kolejowego, czy raczej z poznań­skiej hybrydy – dworca i galerii handlowej w jednym. I tym razem dworzec-hydra chwycił zębami; utrudnił ży­cie. Między halą dworcową a galerią handlową – trakt po­prowadzony jest tak, żeby ludzie z pociągu lub do pociągu wędrowali z tobołami przez sklepy. W dodatku genialny architekt-marketingowiec między sklepami a dworcem ko­lejowym wmontował obrotowe drzwi. Wiara wali z pocią­gu lub na pociąg, a tu trach! – obrotowe drzwi, które zbyt często się blokują. Podróżni w Poznaniu, jak we wszystkich dworcach w dużych miastach, przemieszczają się raczej szybciej, niż wolniej i bach! – zderzają się z obrotowymi drzwiami.

Otóż właśnie w tych drzwiach, zanim jeszcze podróż rozpoczęła się, zakleszczyłem się razem ze starszym pa­nem. Wpadłem w złość i wściekłość:

– Jak można zamontować drzwi obrotowe, w miej­scu, w którym ludzie z bagażami śpieszą się?!

Starszy pan natomiast, cudzoziemiec, uśmiechnął się w taki sposób, że uśmiech ten zapamiętałem jako naj­ważniejszą scenkę z całego wakacyjnego wyjazdu. Przed­wojenny uśmiech; lekki i elegancki. Prostoduszny. Taka jest prawda – prawdziwego globtrotera nic nie wyprowa­dza z równowagi ducha. Nawet uwięzienie w obrotowych drzwiach, gdy za minuty pociąg odjeżdża. Chciałbym mieć takie spojrzenie i ogląd sytuacji jak on.

 

Edward Hopper – Para komediantów

 

W przeddzień wyjazdu, prawem impulsu, postanowi­łem: dostarczę dwóm poznańskim biskupom moją książkę.

Przeprowadziłem rewizję we własnym mieszkaniu w celu znalezienia przyzwoitych kopert.

Wybebeszyłem regał i wysypałem na podłogę zawar­tość szuflad. Koperty miałem marne. To znaczy wiedzia­łem, że gdzieś mam kupione w miarę normalne i przy­zwoite koperty, ale znalazłem tylko mizerne; jedna w dodatku już raz była użyta.

Ale impuls to impuls – postanowiłem przed wyjaz­dem dostarczyć hierarchom książki. Zapakowałem je w takie koperty, jakie znalazłem. Jeden biskup dostanie książkę w marnej kopercie, a drugi biskup dostanie książ­kę w jeszcze marniejszej; już raz użytej.

Poszedłem na Ostrów Tumski. Książkę w nieco lepszej kopercie zostawiłem w Archidie­cezjalnym Seminarium Duchownym przy Wieżowej 2 /4 u dyżurującego brata kleryka.

Z drugą książką w kopercie troszkę przybrudzonej, i co nieco pomiętej, poszedłem pod dom drugiego biskupa.

W bramie była skrzynka na listy. Nie miałem jednak pewności, czy skrzynka jest używana. Kilka metrów dalej jest druga brama i tam też jest skrzynka na listy. Praw­dopodobnie jedna z dwóch skrzynek jest martwa, ale która? Przecież nie zostawię książki w martwej skrzynce. Obydwie skrzynki mogą być martwe a korespondencję księdzu biskupowi doręczają przez sekretariat.

Nie będę zostawiał książki w niepewnej skrzynce. Śmig­nąłem kopertą z książką przez ogrodzenie, tak jak niektórzy rzucają przez płot na cudzą posesję butelkę po piwie.

Po chwili żałowałem tego.

Jak ja się zachowuję? Rzuciłem księdzu biskupowi przez płot. Zero szacunku dla hierarchy. Zero szacunku dla człowieka. Przecież nie rzuca się przez płot książki, w dodatku w wymiętolonej kopercie.

Brzydziłem się sam sobą.

Kiedy nabiorę szacunku dla profesorów i ludzi na sta­nowiskach?

Kiedy przestanę traktować wyżej stojących ode mnie jak kumpli?

Kiedy nauczę się używać należnych tytułów i zasłu­żonych godności?

Kiedy nauczę się pisać listy na gatunkowym papierze i wkładać je do czystych kopert? Księdzu biskupowi nie rzuca się niczego przez płot!

Tymczasem wróciłem z wakacji z bogatego miasta. W pamięci tkwi obraz poczciwego, chciałoby się powie­dzieć – ponadwakacyjnego uśmiechu starszego gościa, z którym przed wyjazdem zablokowałem się w obroto­wych drzwiach poznańskiego dworca. To był mężczyzna, który wędrując światem, nie domaga się, żeby drzwi przed nim same się otwierały. To był ktoś, komu obce jest uczucie zagrożenia. To był człowiek, który nigdy nie zniżyłby się do tego, aby biec po peronie, a do wagonu TLK wsiadał tak, jakby to był specjalnie dla niego pod­stawiony przez kamerdynera złoty Rolls Royce.

W mojej pocztowej skrzynce są reklamy, ulotki i, o dziwo, jeden list. Spojrzałem na nadawcę: Ostrów Tumski 10. Siostry zakonne, które pracują u księdza bis­kupa, pewnie kurtuazyjnie odpisały, żebym na przyszłość nie wrzucał niczego na ich posesję. Ale nie. W kopercie jest ręcznie napisany przez biskupa list do mnie. Porów­nałem charakter pisma, z tym na kopercie, jest taki sam. Biskup sam zaadresował kopertę a nie przez sekretariat. List jest serdeczny i osobisty jak uśmiech bez fuszerki.

Od pierwszego księdza biskupa, który mieszka na tere­nie seminarium, nie przeszło nic. Ten pierwszy biskup od­powiedzialny jest w archidiecezji za ludzi kultury. Ludzie nie róbcie tak! Dziękuje się nawet za nietrafione prezenty.

 

Dama

 

Liza jest od rana poniżana przez męża

Dzieci też jej nie szanują

Nawet domowy pies na nią szczeka

W pracy to samo

Szef stale wykazuje, że Liza nie nadaje na to stanowisko

Klienci mają ją za nic

Koleżanki w jej obecności wydymają wargi i kręcą głupio głowami

To nie są koleżanki, to są znajome z pracy

W ciągu dnia dostaje same kopy

Pod wieczór rozmazana, zmaltretowana dniem

Z siatami wraca zatłoczonym tramwajem

Dżentelmen wstaje i ustępuje miejsca

To dla pani miejsce

Dla mnie miejsce?

Wobec damy nie mógłbym się zachować inaczej

Liza siada

Przed swoim przystankiem patrzy na siatki z zakupami

Wstaje

Wysiada bez siatek

 

Edward Hopper – Weranda

 

Kotlet z piwonii

 

Początek lata.

Po Łosiach Śniadaniowych, po śniadaniu w Canapp­ce na Ratajczaka trzy godziny pisałem w Bibliotece Ra­czyńskich i nie napisałem ani pół strony. A do napisania mam pół opowieści o Edwinie Balcerzaku, który szyje buty. Dopiero pół opowieści, bo Edwina trzeba poznać, a to czasu wymaga. Opowieść rozwojowa, z tych niemoż­liwych, mam nadzieję. Edwin, blondas, rozdaje ulotki na skrzyżowaniu Dąbrowskiego, Roosevelta i Mostu Teat­ralnego. W tym fyrtlu stał całą zimę w dziwacznych bu­tach do kolan i wciskał ludziom karteczki.

Razu pewnego nie wytrzymałem i przesiadając się z piętnastki na coś, co jedzie Fredry do centrum, pod­szedłem i zapytałem:

– Ej, czemu ty masz takie fikuśne buty?

– Ja sam szyję buty. Jak bym szedł w butach nie uszy­tych przez siebie, to nie byłbym sobą.

To był dzień, w którym nieśmiało, z rezerwą, zaczą­łem się zastanawiać: może jednak nie opuszczę Poznania?

Następnego dnia dowiedziałem się, że zgrzebny, przaś­ny, słomiany blondynek nazywa się Edwin Balcerzak.

– Balcerzak, tak jak wędliny – powiedział.

Edwin Balcerzak rozdaje teraz gazety na Niezłom­nych. Poprosiłem, żeby dodał mnie do znajomych na fejs­buku, co też uczynił.

Edwin, to ten, co szyje buty. Ludziom w butach lepiej się chodzi. Lepiej się chodzi miastem, kiedy spotka się na ulicy Edwina.

Teraz Edwina można spotykać też na fejsbuku. Lubi za­wieszać fotografie, na których w wysokich butach wędruje kniejami i błotami. Pokazuje użytkownikom fejsbuka zie­lone po-łacie tuż za rogatkami. Po-łacie – tak nazwał swój fanpejdż. Ośmielił się być sobą. Ignoruje zawistników i sam organizuje swój czas. Jak Łazik z Tormesu. Żyje po staremu można by powiedzieć chociaż ma internet i aparat foto­graficzny. Nie buntuje się głupio; rozumie porządek stwo­rzenia i nie „ulepsza świata”. Nie czyni z własnego stylu z własnych przekonań prywatnej religii. Nikt mu nie bę­dzie dyktował, żaden żurnal, ani TVN STYLE, czy ma nosić koszule w prążki, czy w kratkę. Nosi gładkie, płócienne.

Sprawdziłem, cóż to za imię rodzice dali mu na chrzcie:

Edwin – imię męskie pochodzenia germańskiego. Wy­wodzi się od słowa oznaczającego „pomyślność”, „szczęście” lub „przyjaciel”Święty król Edwin patronuje konwerty­tom, osobom bezdomnym i włóczęgom oraz rodzicom po­siadającym dużą ilość dzieci.

Słowem – imię idealnie pasuje do gazeciarza, który po królewsku nosi się we własnoręcznie szytym obuwiu do kolan. Rozdaje ulotki i gazety, a kiedy ma wolne, wę­druje bezdrożami i mokradłami. Wiem, że powtarzam się, że już to napisałem wcześniej nie mam jeszcze przy­legających słów, drepczę w kółko. Na razie nazywam go Zgrzebny Blondynek. Na jego zdjęciach wrzucanych na fejsbuku jest zawsze zielono od przyrody i „staro”. Gus­tuje w fotografowaniu dawnych wiejskich zabudowań, takich z duszą. Nie pogardzi też mostkiem, kładką, ka­pliczką lub drewnianym kościołem. To jeszcze za mało na tekst, ale na pół tekstu może styknie. Pół opowieści – Edwina trzeba poznać, to czasu wymaga. A co jeśli się okaże, że jest niepoznawalny, nieopisywalny? Jak Bóg? Żartowałem.

To prawda, tylko Boga nie można poznać, ani opisać. Reszta jest do napisania, pod warunkiem, że pisarz jest pisarzem.

Z Łosiami Śniadaniowymi jest taki problem, że oni nie potrafią słuchać. Zwłaszcza Robert od Charlie Monroe Kino Malta na Rybakach. Nie potrafi słuchać, wcina się. A opowieść musi trwać. Opowieść unosić się ma jak dym. Jak dym wnikać w ubrania powinna opowieść. Je się przy opowiadaniu, a nie odwrotnie.

Wszystkie opowieści zatem serwuję teraz Samuelo­wi, temu co goli plecy. Mojemu osobistemu serwisan­towi rowerowemu. W końcu nie wiem, czy goli plecy, czy nie. Odkąd wszedłem z nim w dialog, przestałem go podglądać, jak naprawia rowery. Zawsze chciałem mieć kolegę, który naprawia rowery. Poza tym Samuel jest aktorem. Przestało mnie interesować, czy goli plecy. Zresztą– interesować – to nie to słowo. Ot, obserwacja przyrodnicza. Dlaczego nie ma związku frazeologiczne­go obserwacja pisarska?

Samuel jest kurierem rowerowym; dumnie nazywa to pracą. Kiedy idziemy razem przez miasto, Samek woli że­bym przedstawiał go spotkanym znajomym jako aktora. Samuel czyta bajki swojej o dziesięć lat młodszej siostrze Ulce. Zmienia, modeluje głos. Naśladuje zwierzęta; imituje leśny gwar. Nagrywa się, a potem zgrywa w komputerze. Kiedy zorganizował Ulce dziesiąte urodziny; po torcie i słodkich napojach urządził dla gości siostry (przyszły same dziewczynki) kino-teatr. Wyświetlał na prześcieradle las i odtwarzał z komputera pogłos. Potem na żywo grał przed dziewczynkami przygody leśnych mieszkańców. Koleżanki Ulki ćwierkały z zachwytu jak ptaszki nieograniczone. Trzeba przede wszystkim chcieć zorganizować siostrze niezapomniane urodziny. Dziesięć lat, to w końcu pierwsza okrągła rocznica! – relacjonował mi Sami. Sformułowanie „ptaszki nieogra­niczone” spodobało mi się. Samuel zaskakuje mimiką, za­skakuje „słownymi sformułowaniami”. Za to go lubię. Jest żywy jak ogień. Jest antytezą bierności urzędnika, antytezą człowieka zatrudnionego na etacie, antytezą cwaniaka ko­rzystającego ze stypendium. Jeśli kiedyś złożą go do trumny, daję słowo – trumna ta będzie hycała.

Samuel właśnie zadzwonił ze swej kurierskiej pracy, z roweru, że wymyślił, żeby filmiki dwuminutowe nagry­wać o niezwykłym opowiadaniu. Powiedziałem, że prze­cież nie chodzi nam o to, żeby ludzie siedzieli przed kompem i oglądali filmiki. O opowiadanie oko w oko nam chodzi. O kontakt twarzą w twarz. Włos w włos. Serce w serce. Dym w dym.

Co mnie łączy z Edwinem i Samuelem? Jesteśmy mężczyznami i musimy zarabiać. Marna pointa. Nie za­robiłem na lepszą. Nie zapracowałem. Oto przedpołud­nie pisarza.

 

Edward Hopper – Gas

 

Tymczasem mamy dni pięknie wygrzane, od rana zroszone. Wyleguję się na placu Wolności; mam tu kon­trahentów. Bezdomni wpisują w swoje zardzewiałe ko­móry mój numer telefonu. Precyzując, ja im wpisuję. Mnie ręce się nie trzęsą i widzę jako tako. Wpisuję śmia­ło, i tak nic na koncie nie mają, nie zadzwonią.

Na placu Wolno odpoczywam przy fontannie. Meta­fizyczne piersi. Zabawne to poznańskie podwórko. Ulica jest sceną próżniaka, ale tu nie ma ulic. Śmieję się ostat­nio dużo. Łapię słońce. Fontanna wzruszeń mnie budzi, nie pozwala zasnąć. Czytaniem książek, buduję swój prestiż.

Pilnuj chwil – radzi słoweński poeta Tone Škrjanec. Wiersze trzymam na kolanach. Potoczność jest dobra. Soczysta, potoczysta potoczność jest dobra w pisaniu. Lepsza, niż dęty aforyzm.

Moje życie to pasmo błędów. O swoim literackim ży­ciu, a innego nie mam, często tak myślę. Opisuję, umiejs­cawiam opowieści w lokalach, które znikają ledwie tekst ukaże się drukiem. Kto wie, kto pamięta, gdzie była Częsta z Opowieści mężczyzny, który zarabia śpiąc? Znik­nęła Złota Rybka z ulicy Kantaka, zniknęły inne miejs­cówki. Nie ma przy ulicy Wrocławskiej Tylko u nas, gdzie Rosita podawała schabowe. Nie ma Coffee Heaven w Sta­rym Browarze. I McDonalda koło Okrąglaka też już nie ma. Przecież nie jestem w wieku Matuzalema, ani nawet w wieku przedwojennego właściciela warszawskiej ka­mienicy. Nie przeżyłem żadnej wojny, a miejscówki znik­nęły. Przynoszę lokalom pecha? Posiedzę gdzieś, napiszę opowiadanie i lokal zaraz zamykają?

Nie.

 

Edward Hopper – Nocna kawiarnia 1942

 

Po prostu popełniam literacki błąd. Pasmo błędów. Miejsca znikają z planety. Były i nie ma. Tylko ludzie są wieczni. Żałuję, że od razu, od pierwszego dnia nie zapi­sywałem pierwszych ludzkich wrażeń. „Ludzkich” – to znaczy wrażeń „z ludzi”. Nigdy naprawdę nie wiesz, czy ktoś z kim akurat jedziesz, stoisz, jesz obiad nie będzie tobie, mniej lub bardziej intensywnie, towarzyszył do końca życia. Dynamika, dynamiką jest życie. A spotkania i historie, albo mają swój dalszy ciąg, albo nie było ich wcale.

Na przykład siostra Weronika ze Zgromadzenia sióstr Urszulanek Serca Jezusa Konającego jest przy ulicy Tacza­ka od zawsze. Gdybym wiedział o tym trzydzieści lat temu, gdybym wtedy, od pierwszego spotkania, zapisywał rejestry, słowa, smaki, zapachy i kolory… (w matematyce nazywa się to ekstrapolacją). Gdybym od trzydziestu lat zapisywał… Nie wiedziałem, że siostra Weronika jest nie­śmiertelna. Byłaby mądra książka, z tych krótkich chwil, w których urszulanka nalewając zupę, nakładając na ta­lerze kartofle i śledzie – jest. Po prostu jest. Trzydzieści lat w kuchni społecznej, w habicie prostym jak życie, wzorowanym na fartuchu duńskich służących. Jestem tyl­ko pionkiem w ręku Boga – mogłaby za założycielką sza­rych urszulanek, świętą Urszulą Ledóchowską, powie­dzieć siostra Weronika, ale ona nie wymądrza się. Nie częstuje potrzebujących sentencjami, lecz obiadem. Sto­łówkę malowano, remontowano – po co to odnotowy­wać? Trzeba było pisać o siostrze Weronice. Nie zmieniła się wcale przez trzydzieści lat. I to jest ciekawe. To jest kobieta na medal, na najważniejszą nagrodę. Opowia­dam czasami, jak kiedyś zapytałem siostrę Weronikę:

– Jaki to był samochód, którym ktośtam, gdzieśtam jechał?

– Mercedes-opel – poważnie odpowiedziała siostra urszulanka szara.

Nie zapisywałem. Literacki błąd życia.

Teraz siedzę i piszę po obiedzie w Kuchnia Marché pod Okrąglakiem. Już wiadomo, że od nowego roku lokal zostanie zamknięty, powiedziała mi o tym Ola. Ola dziewczyna pracująca przy kasie. Powiedziała, że ma na imię Aleksandra, ale zapytałem, czy mógłbym do niej mó­wić Ola? Zgodziła się. Kuchnię Marché zamkną. Aleksan­dra zostanie dla mnie Olą. Jeśli spotkamy się na ulicy, za­pytam czy ma jeszcze te długie kolczyki z czerwonego szkła? To nie było szkło, ale były czerwone i przezroczyste. Będzie mi tych kolczyków brakowało. Lubiłem przycho­dzić na obiady pod Okrąglak. Dużo studentów i studen­tek tu wpada i wypada. Są żywi. Często, wydaje mi się, że za często wyglądają na zmartwionych i przygnębio­nych. Obawiam się także, że łykają coś, czego nie powin­no się łykać.

Patrzę na śliczną dziewczynę siedzącą trzy stoliki ode mnie. Wyraźne, czarne brwi okalają zgrywne oczy. Twarz zdobi ucieszny nosek. Jest siostrą zakonną w granatowym habicie. Jak inne studentki przyszła tutaj w przerwie na obiad. Wzięła kaszę, jakiś kotlet, nie wiem, czy jarski, czy nie, i sałatę. Buraczki i pomidor rozpychają się na jej ta­lerzu. Przeżegnała się. Je z apetytem. Z apetytem, ale sub­telnie. Delikatne ma ruchy; estetyczne ale nie wytworne. Ten kotlet, który spożywa, chyba jest z daktyli, albo z moreli, albo z piwonii. Przyjemnie się ją obserwuje. Mógłbym patrzeć i patrzeć. Nie ma konkurencji. Jest bezkonkurencyjna. Żadna ze studentek na sali nie ma na­wet po co wstawać do jakiejkolwiek rywalizacji z nią. Tak bardzo chciałbym jej coś ofiarować. Dwadzieścia lat temu, najzwyczajniej w świecie, wstałbym i pozbierałbym wszystkie kwiatki z wazoników na stołach i wręczył jej. Dziś jestem mądrzejszy. Wiem, że osobie konsekrowanej nie można nic dać. Osobie konsekrowanej nie można też niczego odebrać. Siła, namiętność, zabawa, pieniądze – jakie to zbędne słowa dla pisarza wobec sacrum, wobec życia konsekrowanego. A innego życia nie mamy. Siostry zakonne są jak cyrkonie w pierścionku. Jeśli cyrkonia wy­padnie, na cóż przyda się pierścionek? Tylko na złomo­wanie. Taka jest prawda.

 

Jerzy Kędzierski

 

______________________

 

Opowiadania pochodzą z jego ostatniej książki Jerzego Kędzierskiego  „Car życia”, która ukazała się w grudniu 2021 roku nakładem poznańskiego wydawnictwa Rosemaria. Jerzy Kędzierski jest autorem książek “Opowieść mężczyzny, który zarabia śpiąc” i ” Nareszcie wyglądam jak człowiek. Opowieść Guzika”. Mieszka w Poznaniu.

 

 __________

Możliwość komentowania jest wyłączona.