Bez nagłośnienia
Drugi kwietnia o jedenastej, skrzyżowanie Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich. Rozmowy toczą się przyciszonymi głosami. Niepotrzebne są instrukcje, zbędny komentarz. Elegancko ubrani ludzie nie czekali, że ktoś ich ustawi, przypilnuje, ochroni, pouczy. Pieśni intonowane są spontanicznie, różaniec odmawia się w małych grupkach.
Ruszyliśmy – pobłogosławieni przez kapłana – bardzo powoli. Nagłośnienie nawaliło, na szczęście. Pada drobny deszczyk. Więc: opowieści rodzinne, drobna pomoc wzajemna, użyczanie parasoli, ukłony, żarty. Żadnych okrzyków. Wśród wielu innych, często pisanych odręcznie – ten transparent: „Boże i rodacy!, przepraszamy za tęczowy Poznań, za Jaculka i Romulka. Poznaniacy” (niosący go wyjaśniali, że mowa o prezydencie Poznania i o Romanie Giertychu z Kórnika).
Przejazdowi Dzwonu Nienarodzonych (na platformie samochodu) wśród rozstępującego się tłumu towarzyszy zupełna cisza. W milczeniu oddawana jest cześć relikwiom papieża.
Ten marsz nie wyzwalał tak dobrze znanych emocji, typowych dla podobnych okazji. Nie padał grad słów, nie trzeba było niczego skandować, niczego udowadniać. Wystarczyło unieść krzyż. Trzymać flagę. Dźwigać portret papieża. Spokój, radość, życzliwość płynęły z innych źródeł niż zazwyczaj.
Poczet kawalerzystów sunął niespiesznie na przedzie – jak mogło być inaczej w Polsce? Byliśmy ze sobą i u siebie. Najswobodniejsi.
Szczęście, jakie dane jest tylko niektórym narodom.