Pomimo dzwonków do drzwi (zakończenie Odsłony Gierzwałdu)
Prosiła o różaniec. Odmawiany codziennie. Dlaczego różaniec? Dlaczego to powtarzanie w kółko tych samych słów?
„Przez dwadzieścia lat widok piętnastominutowego zgromadzenia naszej rodziny na modlitwie był niemal zawsze daleki od tradycyjnego, pięknego obrazka, przedstawiającego spokojną rodzinę zgromadzoną na odmawianiu różańca”, zwierza się pewna amerykańska pani domu. „Pamiętacie ten obrazek: ojciec w marynarce i krawacie klęczący przed statuą Matki Bożej, obraz Najświętszego Serca Pana Jezusa na gzymsie kominka, wszyscy członkowie rodziny wokół, odświętnie ubrani i wyprostowani, poza babcią czy matką, które spoczywają w fotelu z dziećmi grzecznie siedzącymi na ich kolanach. Kontrast między tym wizerunkiem a obrazem mojej rodziny na modlitwie wprawia mnie w zakłopotanie. Co robię źle? Gdzie popełniłam błąd? Nasza modlitwa przez owe dwadzieścia lat wyglądała mniej więcej tak: Matka woła: Czas na różaniec! Ośmiolatek szybko biegnie w kierunku drzwi. Mówi, że zaraz wróci. Rodzina niecierpliwie czeka. Nastoletni syn odzywa się: Zawsze odmawiam różaniec. Dziś nie mogę zostać, muszę wyjść. Matka z podziwu godnym opanowaniem mówi: To musi poczekać! Nasza Niebieska Matka prosiła, żebyśmy odmawiali różaniec razem. Ośmiolatek wraca i zaczynamy modlitwę.
W tym miejscu pojawiać się mogą najrozmaitsze przeszkody: Dzwoni dzwonek do drzwi. Gościa prosi się, by się do nas przyłączył, albo jest szybko odprawiany. Niemowlę pluje, albo, co gorsza, zaczyna wymiotować – i trzeba się nim zająć. Dwulatek dostaje napadu złego humoru i trzeba mu dać klapsa. Dzwoni telefon. Ośmio- i dziesięciolatek kłócą się o miejsce w pokoju i przepychają się, upierając się, że ten drugi zajął jego miejsce, aż zostają rozdzieleni. Piętnastolatek, który bardzo chce zagrać w baseball, a przedtem jeszcze w koszykówkę, odczuwa niewytłumaczalne osłabienie, które każe mu usiąść na sofie albo się na niej położyć. Kiedy szturcham go i cicho upominam, przezwycięża tę tajemniczą słabość.
Pamiętam nawet jeden zjazd rodzinny, kiedy zgromadziliśmy z wysiłkiem około sześćdziesięciu gości (wysiłku wymagało oderwanie nastolatków od gry) w gorącym, dusznym pokoju. Okna były otwarte, niemowlęta były cicho, więc diabeł zesłał psa, by usiadł pod oknem i wył przez całe dwadzieścia minut!
Najdroższa Matko! Czy tak ma wyglądać odmawianie różańca i rozważanie tajemnic Zbawiciela, o które prosiłaś? Wydaje mi się, że robiłam, co w mojej mocy. Wybacz mi. Tak było co dnia. Teraz jednak spoglądam na to z perspektywy czasu. Dzieci dorastały, zakładały rodziny. Zachowały prawdziwą, tradycyjną wiarę w tym burzliwym dla Kościoła czasie. Jedno z nich wybrało stan zakonny. Niemowlęta są nastolatkami i nadal odmawiają różaniec. Ich twarze wciąż jaśnieją pięknem, czystością i niewinnością, nawet jeśli od czasu do czasu zdarza im się bunt.
Deo gratias! Dzięki Ci, Drogi Panie, za łaskę wiary! (…) Dziś widzę wiele rodzin, które wytrwały w praktykowaniu prawdziwej wiary. Odkryłam, że niemal bez wyjątku odmawiają różaniec… Młode rodziny, nie przejmujcie się naturalnym zamieszaniem w czasie modlitwy. Takie jest życie, to nieuniknione. Róbcie, co tylko w waszej mocy, a gdy dzieci podrosną, nadal dbajcie, by odmawiały z wami różaniec. W końcu pomysł, by odmawiać różaniec nie pochodzi od nas. To prośba naszej Niebieskiej Matki i Bóg błogosławi nasze intencje. Rodzinny różaniec jest rodzinną koniecznością. Wady, grzechy i herezje panoszące się w świecie nie mogą zostać zwalczone jedynie na poziomie intelektualnym. Potrzebujemy nadprzyrodzonej pomocy i obiecano nam, że otrzymamy ją poprzez codzienne odmawianie różańca. To obrona, której potrzebujemy w walce z naszymi przeciwnikami – mocami i księstwam. (…) Pomimo dzwonków do drzwi, waśni, ujadających psów i rozproszeń, gromadźmy się i pozostawajmy zjednoczeni pod opieką Matki Bożej, jako armia rodzin odmawiających różaniec” (The Remnant, 20 października 2005, tłum. Tomasz Maszczyk, za: Zawsze Wierni).
Bardziej szczegółowy opis “widzących” dzieci – w Lourdes, La Salette, Fatimie, Gietrzwałdzie odpowiada w całej rozciągłości osobom, w których życiu jaśnieje ta sama zapomniana cnota, cnota pobożności, bez której nie może być mowy o różańcu. A nawet o zwykłym zgięciu kolan w obliczu Boga. Pojęcie, jak to już było wcześniej powiedziane, o wiele szersze niż postawa modlitewna, chodzenie do kościoła. Najpierw bowiem trzeba być w zgodzie ze sobą. Rozumieć, do czego nakłania nas sama ludzka natura – nie stworzona przecież ze zwykłego zderzenia atomów, jak chcą ateiści – a potem historia: osobista, rodzinna i społeczna, narodowa, a wreszcie i wiara. Łaska buduje na naturze.
Dziś często tak dalece oderwani jesteśmy od “samych siebie”, że zapominamy nie tylko, skąd, ale kim jesteśmy. I kto dał nam życie, kto szedł przed nami. Ten kto nie zapomina, kto przechowuje w swoim sercu, to co otrzymał, kto pamięta o swoich zobowiązaniach, kto nie buntuje się wobec przeszłości, jest “pobożny” – w tym prawdziwym, nie konfesyjnym znaczeniu słowa. Anthony M. Esolen w swoim eseju opisał historię Enneasza według Wergiliusza. Pobożność zestawił z ojcostwem i przedstawił jako wzorzec postawy człowieka sprawiedliwego. Czyli tego, który – by wiedzieć kim jest i jak ma się zachować w sytuacji próby – musi przypomnieć sobie łańcuch pokoleń, które go poprzedziły i to, do czego go zobowiązują więzi ciała i krwi. Musi umieć stanąć w obronie tych, których dano mu pod opiekę. I w obronie prawdy, którą mu przekazano.
Dlaczego Polska dziś tak kłuje w oczy?
Bo w Polsce, to niewiarygodne, nadal jest pobożność! Tyle razy zabijana, mordowana, przeklinana, wyszydzana. W Polsce, po siedemdziesięciu latach wyprawia się pogrzeby bohaterom, żołnierzom wyklętym. Pamięta się o prezydencie, który zginął na rosyjskiej ziemi, wraz z blisko stu Polakami, naszymi braćmi. Pobożności, tak jak i polskości nie da się wydrzeć z dusz ludzi, którzy się tu urodzili. Nasi wrogowie wiedzą o tym, ale tego nie rozumieją. Dla nich istnieje tylko to, co materialne. Trzeba wierzyć w dogmat świętych obcowania, żeby zrozumieć coś z Polski.
Przeciwnicy ideowi i polityczni Polski, zwłaszcza Niemcy, uważają, że idea Boga, który jest Mistrzem Miłości, jest do zakwestionowania, bo zagraża porządkowi społecznemu; musi być najpierw ściśle – tak jak to sobie wyobrażał Luter – zorganizowana, uszeregowana, okiełznana. Wszystko ma mieć swoją przegródkę, system ma być doskonały. Polacy takich problemów nigdy nie mieli i nie mają. Ten typ myślenia jest im obcy, bo jest chrześcijaństwem tylko zewnętrznym, w istocie ateistycznym. Zakorzenionym w pysze, która uruchamia chorą wyobraźnię. Wszystko jest w niej wydzielone i określone. To co pozostaje w ich oczach niejasnym, splątanym żywiołem, jest podejrzane. Bóg nie jest jednak „czystym rozumem”. Jego imieniem nie jest czysta logiczność. Imieniem Boga jest: „Ja jestem”. Kochać kogoś, to być przy nim. Być naprawdę, nie udawać, nie deklarować. Miłość Boga jest prawdziwa, tak jak miłość ojca i matki. Dlatego nie zniewala. Pozwala na wiele.
Kiedy odmawiamy różaniec, wypowiadamy słowa, które o tym mówią. O obecności Matki przy Synu, Synu przy Matce. O tym, że Bóg nie jest ideą. Nie jest wytworem naszych myśli. Nie jest sublimacją naszych wewnętrznych uczuć, naszych psychicznych potrzeb. Potrzeb samotnych zrozpaczonych rozbitków. Jest Ojcem, a my jesteśmy dziećmi. To coś całkowicie innego.
Kiedy mówimy: …i błogosławiony owoc żywota twojego, Jezus…, to zaświadczamy o ścisłej więzi, jaka łączy Matkę z Synem, duchowej, ale i fizycznej. Uderza w nas wtedy ogromna fala ciepła tej bliskości. Jeśli On jest Królem, Ona musi być Królową. Jeśli On Odkupicielem, Ona Współodkupicielką. Pośredniczką wszelkich łask, których On jest niewyczerpanym źródłem. Zreformowany po Soborze, w duchu postępu, czyli rewolucji, a zatem protestantyzmu, Kościół skąpi Jej tych tytułów; chciałby właśnie na modłę protestancką, widzieć w Niej jedynie krzątającą się kobietę, taką, jak wiele innych.
Kluczem do zrozumienia, czym było objawienie w Gietrzwałdzie, jest milczenie wspaniałej Pani na tronie. Naprawdę nie mówiła wiele. To wyglądało jak audiencja u Królowej. Tak zapamiętały Ją gietrzwałdzkie “widzące”. Podczas audiencji nie wygłasza się przemówień, audiencji się udziela. Wysłuchuje się w milczeniu poddanych. Udziela się także odpowiedzi na pytania. Jeśli są oszczędne, tym bardziej trzeba je cenić. Tym więcej nad nimi rozmyślać.
Tamtego gorącego lata 1877 roku
tłumy napływały pod gietrzwałdzki kościół każdego dnia coraz liczniejsze. W kilka dni po pierwszym objawieniu Pani poleciła, by tutaj, gdzie się ukazała postawiono krzyż z figurą Niepokalanego Poczęcia.
Niepokalane Poczęcie to przecież dowód wybraństwa, to przecież także ostateczny argument, że protestantyzm, który nie uznaje kultu Matki Bożej jest straszliwym w skutkach błędem, jaki zwodzi umysły ludzkie. Jeśli Kościół orzeka, że „…charakteru nadprzyrodzonego [objawień] nie da się wykluczyć”, to znaczy, że istnieje pewność, pewność filozoficzno-teologiczna, wyższego niż tylko rozumowy porządku, niepodważalna, co do tego, że wszystkie inne religie, a nawet tzw. wyznania chrześcijańskie, są błędem, fałszem, herezją. Są wymysłem ludzkim. Tylko Kościół może to stwierdzić, bo tylko nasza religia jest objawiona przez Boga. I tylko w Kościele katolickim możemy orzekać, czy coś jest prawdą nadprzyrodzoną, czy nie.
I taki jest zapewne powód, że dziś o Gietrzwałdzie mówi się tak mało. Dziś prawda głoszona z najwyższych ambon jest wieloznacznością. Sens gubi się pośród niezliczonych sprzeczności. Wśród podwójnych znaczeń słów i pojęć.
„Tym, co utraciliśmy, co utraciła olbrzymia większość katolickiego duchowieństwa, jest przekonanie o niezmienności obiektywnej prawdy” (John Vennari). A Maryja zapowiedziała w Gietrzwałdzie, że nie opuści tych kapłanów, którzy będą Jej wierni. To nie jest stwierdzenie ogólne. Wszystko, co Ona mówi, jest konkretem, spełnia się z największą ścisłością. W La Salette w 1846 roku zapowiedziała dzieciom z rodzin miejscowych rolników, że ponieważ ludzie nie pokutują orzechy spleśnieją, a „winogrona zgniją”.
W 1847 roku we Francji pojawiła się zaraza, „mączniak właściwy”, czyli „biała zgnilizna”, grzyb, który wywoływał gnicie winogron. Piszą o tym podręczniki dotyczące sadownictwa i historii rolnictwa we Francji. W niewiele lat później cała Francja przeżywała prawdziwą klęskę – zniszczeniu uległa ponad połowa winnic. Kolejna choroba przywleczona z Ameryki spadła na winnice francuskie w 1878 roku, za sprawą peronospory. Jak pisał Paul Claudel: “Także winogrona ulegną zepsuciu. To łatwo stwierdzić, że proroctwo wypełniło się co do joty. Ileż chorób spadło potem, od objawień w La Salette, na biedną winną latorośl”. Cytując te słowa, Vittorio Messori dodaje: „Skutki tych niespodziewanych inwazji pasożytów były takie, że dziś w Europie (szczególnie we Francji) nie ma gatunków winnej latorośli, którą uprawiano przed rokiem 1847. Czy będzie przestępstwem wobec nauki – także dla ludzi wiary – zamiar metodycznego zbadania, jak konkretnie wypełniają się przepowiednie w przesłaniach, które Kościół sam zaaprobował?” Na przykład tego, z Gietrzwałdu – gdy niepokoi nas stan także polskiego Kościoła.
Visibilium omnium et invisibilium
Królowa, która ukazuje się sto czterdzieści lat temu dzieciom w małej polskiej wiosce, w otoczeniu aniołów mówi wiele – bez słów – o Niebie. Wtedy, gdy czyniono w Europie, zwłaszcza w Prusach, wielkie porządki w dziedzinie materialnej, osiągano niebywałe sukcesy techniczne, polityczne, militarne, naukowe, gdy tysiące ludzi upajały się i zachłystywały tymi osiągnięciami, Ona kazała pamiętać o innym świecie. Visibilium omnium et invisibilium... Mamy Ojca, nie jesteśmy sierotami, ale nasz Ojciec mieszka w Niebie. Mamy Matkę, nie musimy się tułać, ale Ona przychodzi do nas stamtąd.
„Wszystkie wartościowe rzeczy, wszystko, co nadaje sens i jest źródłem prawdziwego szczęścia jest niewidzialne, duchowe. Chcemy być szczęśliwi i to nieskończenie, bez granic. Chcemy kochać i być kochanymi, także bez granic. Takie są pragnienia naszych dusz. Dopóki żyjemy w materialnym ciele, pozostajemy jednak zamknięci w granicach. Gorycz i rozczarowanie, tak częste w ludzkich losach, biorą się stąd, że człowiek pragnąc nieskończonego szczęścia i wiecznej miłości szuka ich w rzeczach przemijających, ograniczonych” (ks. Karl Stehlin FSSPX).
Biedny Żelazny Kanclerz! Jakże gorzkie rozczarowanie musiał przeżywać pod koniec życia. Jak to? Wszystko, co kochał rozpada się, gnije? Żona zostawia go samego, odchodzi w niebyt. Wichura przewraca najwspanialsze okazy drzew w jego parku, psy gończe bezczelnie zdychają jeden po drugim, rasowy koń pada na ziemię w drgawkach. Cesarz okazuje ledwo maskowaną wzgardę. To w co naprawdę wierzył – silne państwo narodu niemieckiego – pokazuje mu drzwi. Jest niepotrzebny. Nie zmieni tego uczucia trzysta jaskrawo ceglanych wież, ustawianych na jego cześć po całych Prusach. I on odchodzi z polityki nie jak mąż stanu, mędrzec, ale jak odprawiona pokojówka, tupiąc za drzwiami ze złości i płacząc w chusteczkę.
Gdy Niebo przychodzi na ziemię ma zawsze do powiedzenia – ukazania, objawienia – coś niebywale wielkiego, najbardziej dla ludzi wierzących istotnego. Coś, co musi być koniecznie powiedziane, oznajmione. Dla naszego dobra. Trudno się też dziwić, że to wszystko, co Kościół określał zawsze – aż do Soboru – mianem nieprzyjaznego „świata” nadzwyczaj się sroży i zwalcza ze wszystkich sił te objawienia. Tak jak zwalczane były objawienia w Lourdes i La Salette przez masonerię francuską, w Fatimie przez jej odpowiedniczkę portugalską, próbowano kompromitować i uznawać za oszustwo objawienia w Gietrzwałdzie. (Bismarck przecież już wcześniej osobiście nakazał, by szkoły państwowe – jego pomysł, idea i nadzór nad wykonaniem – obowiązkowe dla wszystkich, wybijały dzieciom z głowy wiarę katolicką jako zabobon). A potem je po prostu przemilczeć. We Francji zakazywano organizacji pielgrzymek w pierwszych latach po objawieniach w Lourdes w 1858 roku. Na różne sposoby próbowano je ośmieszać, pisarze pisali „demaskujące” książki, gazety zamieszczały oszczercze relacje.
Wiele gazet niemieckich w podobnym duchu, tylko z większą jeszcze brutalnością i typowo niemieckim wdziękiem wyśmiewało Gietrzwald. Bismarck rozkazał osobiście, by zakazano grupom pielgrzymów przekraczać granicę Królestwa Kongresowego. W tym samym dniu, gdy rozpoczęły się objawienia miał on zresztą naradę z pastorami protestanckimi, w której rozważano sposoby neutralizowania wpływu na mentalność obywateli niemieckich szerzącego się orędzia z Lourdes. Oświata, tylko oświata!, brzmiał werdykt. Polski język, jakim posługiwała się Matka Boża podczas “audiencji” dziewczynek z Gietrzwałdu, był więc dla władz pruskich skandalem i ciosem w samo serce. Germanizacja, zgodnie z wolą Bismarcka, miała być prowadzona (już od 1872 roku) przede wszystkim przez wprowadzanie języka niemieckiego. To była część batalii o narodową świadomość Niemców na dwunarodowym obszarze Prus, także na Warmii. Żaden urząd, żadna szkoła, żaden teatr nie mógł się wyłamać. W 1873 zgodnie z “ustawami majowymi”, księża otrzymali nakaz zdawania państwowego egzaminu ze znajomości kultury niemieckiej; było to warunek zgody władz na pełnienie ich funkcji kapłańskich. W efekcie odmowy trzydzieści sześć kościołów na Warmii zostało bez proboszczów, świątynie zaryglowano i opieczętowano. Tak jak dziś – i zresztą zawsze, od czasów Średniowiecza – nie był to łatwy dla Kościoła czas.
Niepokojem mogą napawać nas, dzisiejszych katolików, którzy szukamy tak często spełnienia na ziemi, słowa Matki Najświętszej, gdy zapowiedziała Bernadecie: „Ja obiecuję uczynić Cię szczęśliwą, lecz nie w tym życiu, a w przyszłym!”, a przecież te słowa są właśnie przypomnieniem każdemu katolikowi tego, co najważniejsze, co w istocie jest ważne. Barbara Samulowska z Gietrzwałdu poszła tą samą drogą co Bernardeta, Justyna Szafryńska zaczęła szukać szczęścia na własną rękę.
Pragnienie, by uczynić z miejsca swojego doczesnego bytowania raj na ziemi – jak widzimy to dziś w Niemczech i innych krajach protestanckich – mogło zrodzić się tylko w sercach tych, którzy tego wszystkiego nie dostrzegają, bo naprawdę nie wierzą w Boga. Nie wierzą Bogu, nie ufają. Nie mają żadnych podstaw. Podcięto ich nadzieję. Odebrano sens. Zamiast tego dano nużącą, urągającą rozumowi ludzkiemu sentymentalną opowiastkę. Mając serca przepełnione goryczą nad niesprawiedliwością tego świata, i nigdy nie zaspokojoną pożądliwością – jak Bismarck pod koniec swych dni – wierzą i ufają tylko sobie. A z tych, których przywiązanie cenią, potrafią uczynić świeckie bóstwa.
Pieczęć Boga
Ale jednak należą do stworzeń i potrzebują prawdy, by wrócić do Ojca, który dał im życie. W ich słabej i niedoskonałej naturze odciśnięta została pieczęć Boga. Tak jak w Adamie stworzonym na obraz i podobieństwo Boże. Naturę tę, jak przypomina kard. John H. Newman, podtrzymywała i wywyższała zamieszkująca w niej Boża łaska. Łaska, która zawsze buduje na naturze.
Dalszy bieg spraw przybrał jednak tragiczny obrót. „Adam upadł, a jego potomkowie urodzili się podobni do niego”, pisze kard. Newman. „Świat stawał się coraz gorszy, nie lepszy. I na próżno wydawano wyroki odrzucenia na następujące jedno po drugim pokolenie grzeszników. Nie było nadziei na poprawę, gdyż człowiek ciałem był i w sercu zamierzał tylko zło. Ale jednak w niebie znaleziono remedium, pojawił się Zbawiciel. Bóg miał dokonać wielkiego dzieła i zamierzał dokonać go w sposób godny – gdzie wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska.
Królowie tego świata, gdy rodzą im się synowie, natychmiast rozdają wielkie bogactwa lub wznoszą jakiś wspaniały pomnik, a dzień, miejsce lub heroldów tego wielkiego wydarzenia wyróżniają jakimś godnym znakiem łaski. Przyjście Emmanuela nie wprowadziło żadnej zmiany w te przyjęte na świecie zwyczaje: był to czas łaski i hojności, które w szczególny sposób objawiły się w osobie Jego Matki. Oto miał się odwrócić bieg dziejów, a tradycja zła miała zostać przerwana. Pośród ciemności na przyjście Sprawiedliwego otwierały się bramy światła – Dziewica poczęła Go i porodziła. Było rzeczą słuszną, aby dla Jego chwały ta, przez którą urzeczywistniła się Jego obecność w ciele, sama była najpierw cudem Jego łaski; aby odniosła zwycięstwo tam, gdzie Ewa zawiodła, miażdżąc głowę węża, czystością swej świętości. (…) Maryja zatem przez czystość swej duszy i ciała jest przykładem, a zarazem czymś więcej niż tylko przykładem tego, czym człowiek był przed upadkiem i czym stałby się, gdyby osiągnął pełną doskonałość (…).”
Amerykański pisarz, Anthony M. Esolen jest także znawcą filologii klasycznej; wykładał ją na jednej z uczelni katolickich w Stanach Zjednoczonych (dokąd nie został zmuszony, kilka lat temu, by ją opuścić). Dzięki temu więcej uwagi poświęca temu, co o naszym powołaniu mówi sama ludzka natura, a czemu dziś zaprzecza nowoczesne życie, kultura, a nawet religia w jej najnowszym wydaniu.
“Fundamentem naszego życia społecznego nie jest uczucie ani uprzejmość, jakkolwiek dobre byłyby te rzeczy – ale cześć, jaką oddajemy tym, którzy powołali nas do życia. Pobożność jest cnotą naturalną, polegającą na oddawaniu czci związkom ciała i krwi (…) pobożność, jaką oddajemy w stosunku do Boga Ojca i Chrystusa Pana stanowi szczyt tej cnoty (…) nakłada ona na nas obowiązki w relacjach, które są zarówno hierarchiczne, jak i głęboko osobiste”.
Tymczasem dziś tego rodzaju pobożność obumiera w nas coraz szybciej i – dzieje się coś nieprawdopodobnego, coraz chętniej “nagradzamy ludzi podobnych do nas, którym przyjemność sprawia wyjawianie światu błędów i wad swoich rodziców. Nagradzamy Chama, syna Noego, który zastał swego ojca pijanego i obnażonego i zawołał swoich braci, by wyśmiewali się z jego nagości. Nie wybaczamy błędów naszym przodkom. Znajdujemy niestosowne zadowolenie w ich eksponowaniu, wyolbrzymianiu, a nawet wynajdywaniu nowych, które nigdy nie miały miejsca. Przyrównujemy tradycję do staroświeckich głupot czy wręcz bigoterii”.
Amerykański pisarz patrzy na swój kraj, swoich rodaków, ludzi wierzących, lecz opuszczonych przez Pasterzy, porzuconych przez tak wielu (nie wszystkich na szczęście, zwłaszcza w naszym kraju!) kapłanów, którzy zajmują się światem, jego marnościami i jego sprzecznościami, a nie tym, w czym nie ma żadnej sprzeczności. W wieczności i niezmienności jest prawda. W odwiecznych zasadach cywilizacji łacińskiej jest piękno, bez którego nasze serca stają się zimne, nasze domy puste, a nasza codzienność przepełniona smutkiem.
“Gdzie są mężowie, którzy traktują swe żony jak damy, w starym arystokratycznym sensie tego słowa – i żony traktujące swych mężów jak panów? Rodząca pogardę poufałość skaziła wszystkie stosunki rodzinne, pozostawiając jedynie naturalne uczucia, niszcząc jednak struktury, które pozwoliłyby ustrzec te uczucia w czasie zamętu. Dzieci kochają swoich rodziców w tym sensie jedynie, że żywią w stosunku do nich przyjazne uczucia; rzadko jednak okazują im należne posłuszeństwo, jeśli nie wspominać o wyrzucaniu co jakiś czas śmieci” (Anthony M. Esolen).
Czy można zadać pytanie – z gatunku tych nieuprzejmych i aroganckich – co uczynił Kościół, od czasu Soboru, w obliczu upadku tej cnoty naturalnej? Dlaczego, mówiąc, że zajmuje się coraz usilniej człowiekiem, odwraca się od niego plecami? Kieruje się ku utopijnym, negującym naszą prawdziwą naturę projektom: światowego pokoju, powszechnego braterstwa, zniesienia nierówności społecznych, lub “walką” o czyste środowisko, dostęp do wody, likwidację chorób, akceptację imigrantów i ich obyczajów etc.?
Także i w ten sposób doprowadza się do tego, że katolicy pozbawieni są broni, by walczyć z prawdziwym złem. A wielu ulega temu szantażowi i uznaje pozornego wroga za tego właściwego, angażując swoj czas, emocje i najlepszą wolę w festiwal “akcji” (koniecznie “dynamicznych” i “opartych na dialogu”), które budzą coraz większe zażenowanie.
“[Jezus] w noc przed śmiercią uroczyście pouczał swoich przyjaciół, którzy zachowali tę chwilę w pamięci, by spożywali Jego ciało i pili Jego krew na Jego pamiątkę. Kiedy opuścił ich na wzgórzu w Betanii, nie powiedział im, aby patrzyli w podziwie na doczesne głupstwa, ale by chrzcili wszystkie narody w imię Ojca, Syna i Ducha Świętego – i aby wiedzieli, że jest z nimi do skończenia świata. I od tego czasu w nieprzerwanej sukcesji ludzie dzierżą pastorały Apostołów, by przypominać nam, którzy zawsze potrzebujemy przypominania, że święte prawdy wiary się nie zmieniają, ponieważ ich źródłem jest Ten, który jest Pierwszy i Ostatni. Niezmienny” (Anthony M. Esolen, Pobożność i ojcostwo, 2008 (The Angelus, tłum. Tomasz Maszczyk, za: Zawsze Wierni, nr 6/109)).
Potrzebujemy prawdy. Jak powietrza. W całej jej niezmienności, pięknie i potędze. Jest Ktoś, kto prawdę tę nam codziennie szepce, gdy pytamy, jak dzieci pytają Matkę, gdy stajemy przy nim, z niepozornym przedmiotem złożonym z okrągłych koralików w dłoni. Podpowiada, przypomina, przywołuje, z nieskończoną cierpliwością, w obrazach, które stawia przed oczyma naszej duszy. Mają one treść, która mówi, czym jest nasze Zbawienie wysłużone przez Boga osobiście. I nic w tej prawdzie się nie zmienia, nic nigdy nie ewoluuje. A zawsze jest tak nowe, świeże, czyste, niesłychane! Że jest „Błogosławioną”, czyli Niepokalanie Poczętą, że jest Matką Syna Bożego. Że więź między Nią a Synem jest wieczną więzią – naszymi zmysłami i naszym rozumem nie możemy do końca jej przeniknąć, ale w części, tak!, możemy ją poznać! Możemy jej nawet zaznać, w naszej biednej, ułomnej, dotkniętej jednak łaską naturze. I w cieple, w blasku tej więzi możemy się ogrzać. I choć grzeszni, w godzinie śmierci możemy liczyć na Nią, na Matkę – z powodu owej więzi. Z powodu Miłości nadprzyrodzonej, nieskończonej, która przekracza wszystkie ludzkie ograniczenia. W godzinie śmierci nie dopuści do nas rozpaczy. Nie zostawi nas.
Różaniec to łańcuch, który łączy nas z Niebem. Modlitwa mądrych. Czyli pokornych.
Stolica Mądrości raz jeszcze przerzuca stamtąd ratunkową linę. Stanęła na klonie, na polskiej ziemi jako Królowa Nieba i Ziemi, w blasku chwały, z małym Dzieckiem na ręku wtedy, gdy ginęliśmy, bo potęga żelaza, węgla i stali szczerzyła wilcze kły, a prostacka herezja wdzierała się już do Kościoła Jej Syna.
Z zeznań Justyny Szafryńskiej w 1877 roku:
” (…) ogarnęła drzewo (klon) dziwna jasność, jakoby od błyskawicy… ujrzałam podłużny pierścień błyszczący, a w nim… zjawił się wspaniały tron, mieniący się jak złoto, sadzony perłami; dwie miał poręcze do rąk, a z tyłu wysokie zaokrąglone oparcie dla pleców. Wkrótce potem zstąpiła z nieba pięknej postaci Pani pomiędzy dwoma aniołami…. Pani zasiadła na tronie, aniołowie zaś… stanęli po obu stronach…. Pani siedziała w postaci dziewicy niezrównanie pięknej, liczącej wieku 16 do 18 lat… Z odkrytej głowy spadały sute, długie jasne włosy poza ramiona i piersi aż do kolan, uszy po części zostawiając odsłonione. Łagodnym blaskiem pałające oczy były niebieskie, policzki oblicza podłużnie zaokrąglonego zdawały się być ryżawo-złotawe, szyja obnażona aż do wysoko zapiętego rąbka…. Przestwornej na nogi spadającej szaty, ramiona zakrywały dobrze przylegające rękawy;…ręce spoczywały ze spokojną godnością na kolanach; …nogi, z których tylko prawą było widać, żadnego na sobie nie miały obuwia… (…) dwóch aniołów przyniosło z nieba jaśniejące Dzieciątko… Dziecię to trzymało w lewej ręce błyszczącą kulę z krzyżykiem u góry… Aniołowie złożyli Dzieciątko na lewym kolanie Pani i zniknęli ku niebu… ukazali się dwaj inni aniołowie niosąc koronę… Jakoby zawieszeni w powietrzu trzymali koronę ponad głową Dziewicy… trzeci anioł trzymał w prawej ręce śliczną laskę…. Ze złocistym kwiatem na końcu, która według opisu tylko berło oznaczać mogła. Anioł ten… trzymał berło nad koroną. Na koniec nad tymi trzema aniołami zsunął się krzyż błyszczący… bez wizerunku Zbawiciela (…)”
Aneks
Fragmenty listów Czytelników:
„(…) Warto wrócić do wątku, który poruszył ks. Krzysztof Bielawny w swoim artykule. Chodzi o czas kiedy pojawiły się te objawienia. Był to okres kiedy upadek Polski sięgnął chyba dna. Klęska militarna trzech powstań. kasaty, wynaradawianie Polaków, opuszczenie Polski przez naturalną warstwę przywódczą (Paryż albo Sybir). Pozostała reszta niezdolna, zdawało by się, do zapewnienia ciągłości bytu Polski. nie została opuszczona przez Królową Polski. I od tego zaczęło się podnoszenie upadłego ducha Polski. Tam należy upatrywać korzeni powrotu pańskiej Polski. (…)
Ryszard K. Krzymiński (Warszawa)
„Pani Ewo, trudno się czyta “objawieniowe” teksty. Oczywiście najważniejsze jest, że się o tych cudownych faktach pisze i że właśnie to Pani o tym pisze. W załączonej “ikonografii” odnajdowałem elementy, których bym nigdy nie zobaczył (np. portret ks. Weichsela, Barbary Samulowskiej, Bismarcka w Warcino). Łączy Pani fakty i tym uzasadnia serię objawień Niepokalanej, które nastąpiły w odpowiedzi na zwerbalizowanie dogmatu o Niepokalanym Poczęciu Najświętszej Maryi Panny. Intuicja o szczególnym pięknie Maryi obecna była od “zawsze” w sercach i umysłach Polaków. Kult Maryi był mocną prezentacją katolicyzmu w żywiole pruskiego protestantyzmu.
Posługa Barbary Samulowskiej w Gwatemali jest faktem pełnym uniżenia i ofiarności. Smutny jest wątek Justyny Szafryńskiej. (…) Maryja mówiąca po polsku! Czyżby fakt ten odebrał kardynał Stefan Wyszyński jako zobowiązanie? Przez dziesiątki lat Maryja z Gietrzwałdu była pomijana w duszpasterstwie. Tak mi się wydaje. Chciałbym, aby Pani opowiedziała bardziej szczegółowo o Bismarcku – jego relacjach osobistych wobec objawień. Stworzyła Pani Bismarckowi “kontekst”, w którym prawdopodobnie nikt dotychczas go nie umieszczał. (…)
Gietrzwałd i przenoszenie przez 140 lat OBJAWIENIA MARYI, domagają się solidnych, rzetelnych badań historycznych. Fascynująco jawi się wstępny “rysunek” księdza Augustyna: Niemiec, który służy Polakom, łącząc wrogie narodowości rytuałami Kościoła – wiarą w Boga, wiarą w Jego Miłość. Chroni wizjonerki przed niechęcią, wręcz nienawiścią protestantów. Pisałem Pani, że będę czekał na rzetelne informacje i mądrą (nie pobożnościową) interpretację biografii Justyny Szafryńskiej. Niezmiennie ciekawi mnie pełniejsza biografia Barbary Samulowskiej. Pierwsza myśl to sztuka teatralna, albo film o doświadczeniu Boga, Jego obecności w Pośredniczce łask i “efekty” takiego spotkania, przy najprawdziwszym pragnieniu sprostania OLŚNIENIU, OŚWIECENIU.
Dostrzegła pewnie już Pani, że ponad słowo POBOŻNOŚĆ stawiam i przeżywam pojęcie BOJAŹŃ BOŻA, która wypływa z pokory, ale nie z lęku. Lęk i gniew obecne są w pejzażu duchowym każdego człowieka, jednak gniew jest bliżej “mocy”, “energii”, “siły”… W bojaźni Bożej osoba wpisuje się do “wojska”, a w pobożności, jakby pozostawała wśród płaczek. Płacz oczyszcza i chyba gniew oczyszcza, jednak w misji, do której – tak czuję – zobowiązuje mnie Bóg, jestem bliżej gniewu. Cóż, święty Jerzy jest moim patronem…”
Jerzy Binkowski
„Bajkowa sceneria jaką zaczęła się cała historia jest bardziej konkretna od bismarckowskiego Ordnungu. Prawdziwa dyscyplina to piękno.
Przejście z opisu rzeczywiście bajkowego (Piękna Pani na Klonie) do rozleglej panoramy historycznej, która uświadamia nam, czym jest prawdziwy realizm: na szczęście nie bismarckowskim obłąkaniem! Wszelkie ideologie, rewolucje itp. to właśnie odejście od realizmu. Prawdziwy realizm to wiara. I to, że z tej wiary wypływają uczynki – co zabezpiecza nas przed sekciarstwem i innymi błędami.
Jest to też wiara w wolności, czego świadectwem wystąpienie z zakonu jednej z „widzących”: bardzo byłabym ciekawa, dlaczego. Ale o ile dawniej, słysząc, że ktoś przez Boga wybrany zboczył z drogi wybraństwa, martwiło mnie to i dołowało, to teraz już nie. Teraz jest to dla mnie dowód na wolność, jaką Kościół daje, i że dzięki temu nie zamieni się w sektę.
Wszelkie zgromadzenia protestanckie, jehowickie itd., gdzie zapraszano mnie, kiedy studiowałam w Krakowie, odstręczały mnie czymś, czego nie umiałam wyrazić. Nie tym, że nigdy nie obyło się tam bez narzekania na Kościół katolicki, to było dla mnie przykre, ale jednak nie to mnie odstręczało. Dziś wiem, że odstręczała ta “dobroć”, poprawność i “brak wypaczeń” w tych wspólnotach. Jako dziecko wsi rozumiałam instynktownie, że lepsze jest otwarte pole, gdzie będzie deszcz i powalone zboże, niż cieplarnia z różami bez zapachu. Nigdy nie mogłam zrozumieć ludzi odchodzących od Kościoła z powodu niewątpliwie występującego (a dodam tu od siebie: w obecnym pontyfikacie panującego wręcz) zgorszenia. Dla mnie był to powód, żeby tym bardziej zostać.
Podoba mi się “posągowy” portret Matki Bożej. Zaczyna się bajecznie, ale w miarę lektury uświadamiamy sobie jak konkretna jest ta Osoba i jak konkretne zadania stawia. Ta delikatność w surowości cały czas przypomina, jaki jest nasz cel. Nikt z wybranych przez Nią nie miał życia usłanego różami. Świat duchowy jest bardziej realny od fizycznego. Widać to dziś w Europie gołym okiem: w jakim stanie są państwa (nie mówię o zewnętrznym jeszcze blichtrze), które postawiły na rozum? Gdzie zaprowadził ich rozum bez wiary? Wydaje się, że Polska bez [tego rodzaju] rozumu (wyrżnięte elity), ale z ogniem w sercu – obiera w ogóle jakiś kierunek. Chce jej się żyć.
Szkoda, że nasza katolicka estetyka nie umie tego wyrazić, bo powiedzmy sobie szczerze: za wyjątkiem Ikony Jasnogórskiej, cała reszta jest straszliwie kiczowata. No i za wyjątkiem MB Ostrobramskiej. (Czy wie Pani, że we francuskim tłumaczeniu Ostra Brama to Brama… Jutrzenki? Niestety, nie wpadłam jeszcze, dlaczego. Chyba za mało znam kontekst wileński…)
Wybór dzieci na powierników Nieba przypomina mi o potrzebie dziecięcej wiary (…) bardzo mnie ten aspekt w tekście poruszył. Do tej pory interpretowałam sobie takie wybraństwo tym, że dzieci nie umiałaby powiedzieć takich czy innych rzeczy – ich niewiedza jest świadectwem, że słowa, które słyszą nie są od nich. O wierze dziecięcej nigdy do tej pory tak nie myślałam… No i matka Bismarcka: wystarczy wiedzieć to, co Pani napisała i wiemy już, dlaczego Niemcy są takie, jakie są”.
Elżbieta z Konstancji
„A zatem : finis coronat opus, a mnie ujął, w ramach zakończenia cyklu, wytłuszczony lead na początku IV części. Myślę że mysterium iniquitatis, tajemnica nieprawności (a więc i bezbożności), dojrzewa ostatecznie na naszych oczach. (…) Ludzie zdają się nie widzieć nadciągającej burzy. Gietrzwałd wpisuje się chronologicznie w kolejne trzy znaczące objawienia Maryi (La Salette, Lourdes, Fatima).
Historia Polski zdaje się być wybitnie wpisana, poprzez śluby wobec Maryi, w to Jej dzieło. Jak na dłoni dzieje Polski ukazują szachownicę zmagań ze smokiem ledwie obleczonym w ciało polityczne i militarne. Widać jak z przywiązania do Boga i do Jego Matki płynie podziw narodów, ale i nienawiść daleko wykraczająca poza ramy planów politycznych. Izrael prowadzony był w podobny sposób ręką Boga, choć i nie brak mu było i małości, i zdrady, które znajdziemy i u nas…
Mam nadzieję, że ostatecznie to przywiązanie (i warunkowa obietnica ocalenia oparta o słowo “jeśli” – jak u św. Faustyny), że to przywiązanie do Maryi, a przez to poddanie Bogu – nie zostaną wygubione po drodze, szczególnie teraz. Nie dał nam rady genialny Bismarck, który zjawia się jak tragiczny upiór (dobrze odmalowała Pani jego rozterki, choć o jego nawróceniu na łożu śmierci nie czytałem, to ciekawe). Wygrażający nam z wysokości europejskiej ambony Frans Timmermans nie różni się zbytnio od swoich antenatów prących, w ramach drang nach osten do podboju Królestwa Maryi.
Tę czteroaktową odsłonę traktuję też, jak swego rodzaju głos na pustyni. Pisałem już kiedyś, że współczesne Magisterium Kościoła podtrzymywane jest coraz bardziej przez osoby świeckie, przez Joanny d Arc. Historia, którą Pani ukazuje, przynajmniej tak ja to widzę, pokazuje takie indywidualne “powołanie”, ale w szerszej i tak bardzo naturalnej perspektywie wyboru całego polskiego narodu. Myślę że dobrze oddała Pani oba te elementy: przygoda (mówiąc Tolkienem) związania historii narodu z Jego Królową, wpisana w historię Europy (której symbolem jest postać Bismarcka) – i wpływ na indywidualne losy dzieci – i tych z Gietrzwałdu, i z Fatimy – napięcia, rozterki. Tak właśnie mielą Boże żarna…
Są też w tekście echa Powrotu pańskiej Polski – świat w którym hierarchia społeczna nie przeciwstawiała sobie warstw, rytm życia był naturalny, oparty o modlitwy dnia i chrześcijańskie znaczenie pór roku. Z tekstu wyłania się ta tęsknota za gubionym dzisiaj walorem wymiany we wspólnocie – opartym o dystynkcję (rozróżnienie) nie jako pokutującym jeszcze feudum, ale jako odbiciem boskiego porządku”.
Wojciech Miotke
Dziękuję Czytelnikom i Przyjaciołom, którzy towarzyszyli mi podczas powstawaniu tego cyklu.