Alfie trafił do nieba
Co więcej mogą uczynić rodzice dla swojego dziecka niż zadbać o jego zbawienie? Zbawienie, czyli szczęście na wieczność. Najlepszy los. Nigdy nie przemijającą radość. Szczęście nie do wyobrażenia tu, na ziemi.
Rodzice małego angielskiego chłopca uczynili to. Zasługę ma zwłaszcza ojciec, Tom Evans, który jest katolikiem i dzięki niemu Alfie został ochrzczony w Kościele katolickim.
Biskup kielecki, Czesław Kaczmarek, w swoich radach dla rodziców (pisanych w latach czterdziestych ub. wieku), w których uczy jak prowadzić z dziećmi pierwsze rozmowy o Bogu, przypomniał: „Podoba się czasem Bogu wynagrodzić bardzo wcześnie trudy rodziców, gdy dziecko w wieku niemowlęcym zabiera z tego świata. Choć srogi ból targa sercem matki, wiara uspokaja ją tą błogą pewnością, że jej dziecko powiększyło grono aniołów i cieszy się niezmiernym szczęściem na łonie Boga”.
Tom Evans, dwudziestojednoletni ojciec dziecka, które odchodziło na oczach całego świata, wśród modlitwy wielu ludzi, żegnane łzami milionów, wyznał przed światową publicznością: „Mój gladiator złożył broń i zyskał skrzydła. Kocham Cię, mój chłopczyku”.
Pociecha w takiej chwili może płynąć tylko z wiary. Tylko z przekonania, że istnieje niebo. Skrzydła, jakie ojciec dziecka, któremu odmówiono nie tylko leczenia, ale i bycia zależnym od woli jego rodziców, widział już u jego ramion, nie są tylko metaforą. Skrzydła w niebie oznaczają coś realnego, choć nadprzyrodzonego, piękno i radość obcowania z Bogiem, które nigdy nie przemijają. Mały chłopiec zasłużył na nie – nie dzięki własnej wierze i cnocie, których jeszcze nie mógł zdobyć i praktykować, ale dzięki wierze ojca.
Lekcja, jaką wszyscy przeszliśmy, towarzysząc rodzicom bezradnym wobec systemu, który ostatecznie miał tylko jedną propozycję wobec ich chorego dziecka – zadać mu okrutną śmierć – nie jest więc lekcją wyłącznie tragiczną. Choć taką rysują ją prawie wszystkie relacje z Liverpool i komentarze na całym świecie. Wiara zmienia w tym obrazie wszystko. I zawsze najbardziej jej brak.
Jedna z osób najbardziej kojarzonych w Polsce z katolicyzmem, oddana Kościołowi lekarka starszego pokolenia, znana z bezkompromisowości, powiedziała niedawno w wywiadzie radiowym (przy innej okazji), że jest przekonana, iż „w niebie nie będziemy tylko śpiewać Alleluja, z pewnością dostaniemy jakieś zadania do wykonania”. Wyraziła w ten sposób popularny dziś pogląd, że wieczne szczęście musi być rodzajem aktywizmu; kontemplacja Boga kojarzy się bowiem z biernością i nudą. Opinia charakterystyczna. Miarą rzeczy wiecznych czyni się dziś rzeczy i sprawy ziemskie. Boga nie znamy i chyba nie interesuje On nas. Niebo? Ależ tak, chcę iść do nieba, pod warunkiem, że będę tam miała coś do roboty. Co „do roboty” miałby mieć tam ktoś taki jak Alfie Evans?
Warto zastanowić się, skąd w umyśle człowieka pojawia się myśl, że Pan Bóg dając nam życie zaoferował nam absolut na ziemi; to co będzie po śmierci może być już tylko bladym odbiciem tej pełni, jaką przeżywamy tu i teraz. A przecież jeszcze do niedawna krótki okres doczesności, określało się zupełnie inaczej, jako trudną próbę. „Trzeba mężnie przejść przez ten padół łez”, mawiano o ziemskim epizodzie człowieka. Nie bez powodu. Nie był to jednak pesymizm tylko katolicki realizm.
Dzisiejszy system prawny wielu krajów jest tak skonstruowany jakby miał właśnie potwierdzać, że życie ludzkie, doczesność, świat tu i teraz, w żadnym wypadku nie może być naznaczony fizycznymi skazami, nie ma prawa przypominać „padołu łez”, po przejściu przez który – utrudzeni, obarczeni chorobami, stratami, cierpieniami, które będą nam towarzyszyć do końca – osiągniemy nasz prawdziwy cel: zbawienie, jakie swoją męką i posłuszeństwem Bogu Ojcu wywalczył dla nas Chrystus Pan. Nie, cel człowieka jest tu określony inaczej, celem życia może być tylko „dobre życie”. „Złe”, chore, „niepełnowartościowe” życie musi być zatem z całą konsekwencją eliminowane. Życie doczesne – o ile jest zgodne z obowiązującymi standardami, normami i nie zagraża niczyjej „wolności”, o ile jest „dobre”, czyli pełnowartościowe, umożliwiające niczym nie zakłóconą konsumpcję – jest istotnie nienaruszalnym prawem człowieka, jest jedynym niekwestionowanym przez system dobrem. Oto podstawa dzisiejszej etyki.
Tak jak u żydów nie było miejsca na krzyż Chrystusa, na hańbę, poniżenie, w imię zbawczego dzieła, w imię posłuszeństwa Bogu – Ojcu, tak w tym wspaniałym nowym świecie, pachnącym świeżością lakieru w modnym kolorze, nie może być miejsca na chorobę, która nie rokuje szybkiego wyleczenia, albo wyleczenie w ogóle, na żadną fizyczną skazę, która przypomni o kruchości ziemskiego szczęścia, o nieuchronnym przemijaniu, o tym, nade wszystko, że życie, to tylko próba.
Nawet dla wielu „obrońców życia” Pan Bóg stanowi jedynie niezbyt jasne tło odsłony, jaką jest doczesność.
To nie jest jakiś doraźny wykręt; jest to sposób myślenia na serio coraz większej grupy ludzi, także ludzi przyznających się do katolicyzmu. Rzadko dziś jednak, także w Kościele, zauważa się jak wielkie moralne spustoszenie niesie powszechna relatywizacja prawdy, odrzucenie prawdy eschatologicznej. A przecież to co dotyczy myślenia o Bogu, wieczności, celu istnienia ma zawsze praktyczne konsekwencje. Umieszczenie w centrum człowieka i jego „praw” (nie powinności!) sprawia, że porządek Boski stał się dla wielu ludzi czymś pozbawionym treści i znaczenia. Człowiek celebruje swoje istnienie jakby to on był Bogiem. Dążenie do łatwego, wygodnego życia (nazywane też w nowomowie “samorealizacją”) – a nie wytrwałe staranie, by zwycięsko przejść przez „padół łez”, po stoczeniu niezliczonych walk z samym sobą, a także z tym wszystkim, co naszemu zbawieniu zagraża, i na końcu zdobyć wieczną nagrodę – traktowane jest jako oczywisty obowiązek współczesnego człowieka. No bo co ma być celem ludzkiego życia? Jakieś enigmatyczne, nudne niebo? Celem życia ma być dobre życie! Coraz wygodniej, bardziej komfortowo. Coraz więcej satysfakcji. Spełnienie… – we wszystkich dziedzinach. Tak przyjmuje się powszechnie. Czy więc niebo nie może się jawić jako coś do przyjęcia tylko po warunkiem, że będzie się tam miało konkretną robotę?
Wielu ludzi Kościoła jest dziś gorącymi „obrońcami praw człowieka”, o Panu Bogu wspominają oni rzadko. Jak nauczano o Bogu jeszcze kilkadziesiąt lat temu? Mówiono, że jest wieczny i doskonały. Że jest Stwórcą wszystkiego. Nie pakowano do głów teorii ewolucji Darwina i nie udawano, że ewolucja gatunków od bakterii do człowieka to właśnie „stworzenie człowieka”. I że świat materialny to „dopełnienie Boga”, jak głosił Teilhard de Chardin, że bez świata Bóg nie jest pełnią doskonałości. Mówiono, że wieczność Boga jest konsekwencją jego doskonałości. „Bóg jest doskonały, nigdy nie może się zmieniać, gdyż wszystko co podlega zmianie jest w jakiś sposób niedoskonałe”.
Tak o Bogu myślano w świecie katolickim w czasach średniowiecza, gdy w całej Europie wznoszono katedry, te niezrównane materialne wyobrażenia nieba, wzniosłe hymny na cześć Boga, który także w umyśle człowieka żył, istniał, bez wątpliwości, jako potęga, wieczność, doskonałość, harmonia, niewysłowione piękno, miłość i sprawiedliwość. Którego rozpoznawano po Jego dziełach. Którego potrafiono dostrzec w człowieku, bliźnim. Który objawiał się w sakramentach Kościoła. Był obecny w tabernakulach. Tak myślano w kolejnych wiekach chrześcijaństwa i nawet jeszcze w I połowie XX wieku. Katedry były niedościgłym wzorcem tego piękna i – jeśli tak można powiedzieć – wzorcem wieczności. Nikt, kto katedry projektował, budował, ozdabiał rzeźbami, witrażami, freskami, kto je konsekrował i kto modlił się w nich nigdy nie myślał o niebie jako o czymś nudnym. Niebo było samym pięknem, doskonałością, bogactwem, nieskończonym źródłem wszelkiego dobra i szczęścia wręcz niewyobrażalnego, ale całkowitego, nie wymagającego żadnych uzupełnień, realnego i wiecznego.
Chrześcijanie minionych wieków pozostawili po sobie katedry i dogmaty, dziś mamy wtopione w pejzaż blokowisk pudełka, na których czasem krzyż trudno dostrzec, i opinie.
Nierzadko budowane współcześnie świątynie przypominają monstrualne puszki po piwie. W lepszym wydaniu bunkry, wyrzutnie rakiet lub kryte pływalnie. Na szczęście w Polsce odchodzi się dziś od tego stylu, ale to co pozostało po okresie tego szaleństwa w sztuce sakralnej, gdy bryła kościoła musiała upodobnić się do betonowych osiedli à la Corbusier, bo Kościół rozpoczynał właśnie „dialog ze światem”, straszy nadal. I wiele, bardzo wiele mówi.
Mówi także o tym, że w samym świecie katolickim zapomina się coraz częściej, że Bóg jest Bytem absolutnym. Jeśli będziemy ignorować Boga uznanie „świętości życia” będzie tylko frazesem. Człowiek uzyskuje swoją godność wyłącznie przez uznanie, że całkowicie zależy od Boga, który go stworzył. Nikt nie jest w stanie go zniewolić, o ile nie zrobi tego sam. Człowiekowi, który posługuje się rozumem i wolną wolą, nie da się narzucić uznania, że istnieje coś takiego jak prawo człowieka do wolności religijnej, czy – w rezultacie – wolności „do własnego brzucha”. Przeczy temu rzeczywistość. Przeczy prawda. Przeczy ludzki rozum.
Modernizm religijny wprowadził w XX wieku zasady agnostycyzmu na grunt religii katolickiej. Zgodnie z zasadami modernizmu wiedza o Bogu nie jest wiedzą wiarygodną, nie jest właściwie wiedzą. O Bogu nie da się tak naprawdę powiedzieć nic, twierdzą moderniści. Natomiast człowiek posiada „wrodzone uczucie religijne”, którego przedmiotem jest Bóg. Znajduje się ono w podświadomości – aż do momentu, gdy „nie obudzi się” poprzez doznanie, przeżycie. Owo przeżycie, „odczucie” Boga traktowane jest przez modernistów jako wiara religijna. Wiara jest więc dla modernisty czysto subiektywnym stanem człowieka. Formuły Kościoła odnoszące się do Boga, czyli dogmaty, nie są dla modernisty czymś obiektywnym, są tylko symbolami; żyją i są akceptowane tak długo jak długo są w zgodzie z religijnymi uczuciami. Zmieniają się, tak jak zmieniają się ludzie…
Wbrew powszechnie przyjętemu mniemaniu, to nie różnice w kwestiach politycznych najbardziej dzielą ludzi. Tym, co naprawdę wyznacza głęboką linię podziału jest stosunek ludzi do Boga, do Prawdy. W czasie ostatniego Soboru wielu biskupów przestrzegało przed konsekwencjami przyjęcia przez Kościół zasady wolności religijnej, która nam, mieszkańcom kraju zajętego przez Sowiety, kojarzyła się wówczas ze swobodami dla życia religijnego w imperium zła. Jednak ci konserwatywni hierarchowie przewidywali tragiczne następstwa tej decyzji. Włoski kardynał Giuseppe Siri w wystąpieniu podczas czwartej sesji soboru nie owijał w bawełnę: „Schemat [soborowy] chce chronić wolności i wolność w ogólności winna być chroniona na każdy sposób. Ale dla nas, którzy jesteśmy sukcesorami apostołów, jest ważniejsze bronić porządku Boskiego, jest ważniejsze bronić prawa Bożego, a to dlatego, że jeśli broniąc wolności pogardzimy prawem, niewątpliwie wyłoni się zło zarówno teoretyczne jak i praktyczne, które sprowadzi indyferentyzm co do owoców w duszpasterstwie, jak i iluzję według której wielu uwierzy, że zbawia swoją duszę czyniąc to, co im się podoba i odraczając na dłuższy czas, albo na zawsze swoje nawrócenie do prawdziwej wiary”.
Mimo sprzeciwów biskupów z Włoch i Ameryki Południowej schemat o wolności religijnej został przegłosowany. Wolność religijna stała się podstawą w stosunkach państwo – Kościół, choć konserwatywni biskupi przestrzegali, że kryteria określające jej granice nie powinny polegać na zachowaniu prawa czy porządku, ale odnosić się do dobra wspólnego. Postępowi hierarchowie z kolei byli przekonani, że neutralność religijna państwa powinna być normą, Kościół i państwo nie powinny współpracować. Godność osoby ludzkiej jest czymś tak wielkim, że wymusza niejako wolność religijną i nawet gwarantuje prawo do błędu człowieka, jak przekonywali. Katolicka doktryna została w tym punkcie zanegowana. Paradoks polega na tym, że dziś słyszymy nieraz ze strony ludzi Kościoła pretensje wobec państwa, że nie jest „wystarczająco katolickie”, bo nie chce używać instrumentu prawa do wprowadzenia zasad religii.
„Możemy dziś powiedzieć, że istnieje pewne chorobliwe dążenie do nowości i zmiany. Ale Bóg się nie zmienia. Wiara się nie zmienia. Przykazania się nie zmieniają. Bądźcie wierni temu, czego Kościół zawsze nauczał w swoich katechizmach, a będziecie pewni, że jesteście po właściwej stronie tej walki o Boga i Jego chwałę”, przypomniał niedawno jeden z duchownych wiernych Tradycji, głoszących to czego zawsze nauczano w Kościele; dziś uznawany z tego powodu za element obcy i wrogi, za „tradycjonalistę”.
Przed ostatnim Soborem biskupi nauczali, że wolność religijna godzi w prawdę o Bogu. I w dogmat wiary: poza Kościołem nie ma zbawienia. Wolność religijna prowadzi do agnostycyzmu albo do neopogaństwa. Widać to dziś coraz wyraźniej, bez wiary katolickiej, bez wiary w Chrystusa, który umarł na krzyżu, by odkupić ludzki grzech, nawet dobro, jakim jest życie ludzkie, staje się dla wielu względne, relatywne. Prymas Anglii przekonywał podczas pobytu w Gnieźnie, wtedy gdy Alfie Evans umierał, że osiemdziesiąt procent personelu szpitala w Liverpool stanowią katolicy, że nikt nie chce tam krzywdy dziecka. Tak samo zawyrokował sąd: Alfie ma być uśmiercony „dla jego dobra”.
Gdy jednak człowiek ochrzczony uzna, że Bóg obecny jest we wszystkich wyznaniach, religiach, kultach – wszędzie, czyli nigdzie – nic i nikt nie uchroni nas przed runięciem całego gmachu katolickich zasad. „Stosowanie zasad moralności (indywidualnej i zespołowej), właściwych kulturze chrześcijańskiej, śródziemnomorskiej, wymaga pewnego minimum wzajemnego zaufania i szacunku pomiędzy ludźmi”, przypominał Władysław Wielhorski. „Określa je biblijne pojęcie: >bliźni<. Bez takiego zbliżenia duchowego nakazy i zakazy etyczne nie działają. Jednostka czy grupa zawodowo uprawiające mordy i rabunki, nie wejdą do kręgu stosowania >miłości bliźniego<…” Dziś w Polsce – jak i na całym świecie – mamy niemałą grupę ludzi, dla których pojęcie „bliźni” nie ma już żadnej treści.
Ostatni Sobór zadekretował, że między Kościołem a światem nie ma już rozłamu. „Gaudium et spes” określiło, że tak jak dotąd Kościół był przeciw światu, teraz będzie szedł razem z nim. Przecież wszyscy ludzie na świecie chcą dobra! Zastosowano ten sam katolicki styl wypowiedzi, te same formuły, te same pojęcia. Ale zmieniła się ich treść. Wprowadzono kilka zastrzeżeń. Sprowadzają się one do popularnego: „Tak, ale”. Wszystko miało być takie samo, ale znaleziono miejsca, gdzie można dokonać wyłomu: te miejsca to ekumenizm, wolność religijna i kolegializm. Dziś myślenie wielu, zapewne większości katolików zostało ukształtowane przez nowe podejście do doktryny Kościoła, czyli zmienioną teologię. Grzech już nie budzi grozy. Myślenie modernistyczne wkrada się do naszej mentalności. Relatywizujemy więc wszystko na potęgę, każde niemal zło.
Katolicy, o ile dochowują wierności prawdzie, znajdują się coraz częściej poza nawiasem. Coraz bardziej wyzuci są z praw. Ale to nie może być powodem zniechęcenia. Katolik musi pamiętać, że walka, którą prowadzimy na ziemi to przede wszystkim walka z własnymi grzechami i toczy się ona o naszą wieczność. Niebo nie jest za darmo. To jeden z powodów, dla którego nie może być ono „nudne”, jak sugerowała znana pani profesor w cytowanym wywiadzie.
Niewinne, bardzo małe dzieci są w innej sytuacji, o ile jest im dana łaska chrztu. „Zawsze miejcie to na pamięci”, prosił rodziców takich dzieci biskup Czesław Kaczmarek, „nawet wówczas, kiedy jest jeszcze ono bezwładne i bezwolne, już jest chrześcijaninem i dziecięciem Królestwa Bożego. Nieśmiertelna jego dusza jest czysta i nieskalana”.
Jak wielką wdzięczność musi mieć dziś dla swoich rodziców mały Alfie, „gladiator”, któremu urosły skrzydła u ramion.